Szukaj na tym blogu

piątek, 19 grudnia 2008

Tajemnica grobowca architekta, odc. 7

Zgodnie z przewidywaniami Emmy Arlington, fala domysłów, jaką początkowo wywołała śmierć Hassana, zaczęła powoli opadać. Wystarczyły trzy dni, aby życie wróciło do dawnego nurtu, zatrudniono nowego oficjalnego przewodnika, a zarówno miejscowi, jak i przyjezdni zajęli się znów swoimi sprawami. Z braku lepszej rozrywki, plotkowano co prawda nadal, jednak leniwie i bez większego zainteresowania. Beduini nie pojawili się ponownie w miasteczku, zajęci obrzędami pogrzebowymi. Jones złożył krótkie wyjaśnienia przed przedstawicielami miejscowych władz, po czym ekipa wróciła do pracy, nie nagabywana więcej przez nikogo.
Zakopcona lampa naftowa rzucała krąg przytłumionego światła na głowy trójki archeologów. Migotliwe błyski tańczyły wśród rozrzuconych na stole kawałków glinianych naczyń, figurek... i pięknej, starannie wykonanej biżuterii. Zafascynowany Abner podniósł do góry fragment ozdobnego amuletu i przyglądał mu się długo, uważnie, kiwając głową z zadowoleniem.
- Wspaniałe! – sapnął wreszcie, odkładając przedmiot na stół. – I pomyśleć, że o mały włos przegapilibyśmy takie cuda! Mahmudowi należy się specjalna nagroda!
- Wyjątkowo uczciwe z jego strony – mruknął Jones, unosząc brwi ze zdziwieniem. – Mógł to przecież sprzedać gdzieś na własną rękę, pierwszemu lepszemu turyście. Podejrzewam, że uzyskałby lepszą cenę.
- Może nie chciał kłopotów – zastanowił się Abner. – Ten cały Khamil, zdaje się, jest tu czymś w rodzaju szeryfa i trzyma krótko wszystkich, którzy mają cokolwiek do czynienia z zabytkami.
- Gdzie on to znalazł? – spytał Jones, biorąc do ręki fragment potrzaskanej figurki. Mimo zniszczenia, można było rozpoznać charakterystyczny kształt głowy Hathor, choć krowie rogi zostały utrącone. Brakowało również dolnej połowy ciała.
- No właśnie, to jest interesujące – mruknął Ravenwood. – Poza świątynią, w jakimś zapadlisku skalnym na południe od miasteczka. Zupełnie poza naszym obszarem poszukiwań. Ale mimo to uważam, że powinniśmy to zbadać.
- Nie można wykluczyć, że nekropolia leżała poza obszarem świątyni – wtrąciła się Marion. Ojciec spojrzał na nią z aprobatą.
- Właśnie. Sądzę, Indy, że powinniśmy się rozdzielić. Pójdziesz tam jutro, rozejrzysz się dokładnie... jeśli uznasz, że rzecz jest warta zachodu, przeniesiemy się na nowe stanowisko.
Indiana pokiwał głową. Od jakiegoś czasu poszukiwania w świątyni wyraźnie im nie szły. Odsłaniali co prawda kolejne jardy zasypanych korytarzy, lecz nie było w nich nic, co wynagrodziłoby trud przedzierania się przez wąskie tunele, w spiekocie, zaduchu i prawdziwie egipskich ciemnościach. W dodatku okoliczności zewnętrzne jakby się przeciw nim sprzysięgły. Miejscowi pomocnicy zaczynali domagać się podwyżek, Mustafa Khamil zapowiadał wizytę w ich magazynie, a ponadto wokół panowała dziwnie nerwowa atmosfera. Coś wisiało w powietrzu. Abner był wiecznie poirytowany i wybuchał złością z byle powodu. Indiana starał się schodzić mu z drogi, nie chcąc prowokować kłótni ze swym mentorem, lecz Marion na każde słowo krytyki reagowała ostro, nie dając się zapędzić w kozi róg. Wydawało się, że wszyscy w napięciu oczekują jakiegoś przełomu... czegoś, co oczyści atmosferę i pozwoli im kontynuować prace z poprzednim zapałem.
Indiana uśmiechnął się pod nosem. Może, jeśli znajdzie coś ciekawego na tym nowym stanowisku, uda mu się namówić Abnera, żeby pokazał Madeleine ich miejsce pracy. Była niezwykle zainteresowana, wręcz zafascynowana ich poszukiwaniami. Dawno nie miał tak zaangażowanej słuchaczki. Spotykali się nadal, ukradkiem, aby nie wzbudzać plotek. Czuł się dość zabawnie, wkradając się do niej chyłkiem, jak szpieg; stanowiło to jeden z elementów gry, dodawało ich spotkaniom smaczku i pikanterii. Był pod wrażeniem jej inteligencji, błyskotliwości... oraz innych, bardziej ukrytych zalet.
- Więc tak się umawiamy, Indy – głos Abnera dotarł do niego jakby z ogromnej dali. – Słuchasz mnie w ogóle?
- Eee... co? – wyrwany z zamyślenia Indiana rozejrzał się wokół z dość głupią miną. Pogrążony w nader przyjemnych wspomnieniach, zupełnie stracił wątek.
- Hmmm... coś ostatnio jesteś dziwnie rozkojarzony, mój drogi – Ravenwood mrugnął do niego porozumiewawczo. – Powiedziałbym, że się przemęczasz – dodał z udawaną troską, szczerząc zęby w domyślnym uśmieszku.
- Myślałem o Hassanie – gładko skłamał Jones, zirytowany aluzjami przyjaciela. – W miasteczku krąży mnóstwo plotek, wiedziałeś o tym? Podobno był zamieszany w jakieś ciemne interesy...
- Daj spokój! – warknął Abner ze złością. – Co cię obchodzą jego sprawki? Niech miejscowi załatwiają to między sobą!
Indiana spojrzał na niego ze zdziwieniem, zaskoczony nagłą i niespodziewaną zmianą nastroju.
- Chyba nie muszę ci przypominać, po co tu jesteśmy! – kontynuował Ravenwood ostrym tonem. – Prowadzimy wykopaliska! Perkins nie płaci nam za mieszanie się w jakieś awantury, tylko za konkretne wyniki! Jutro pójdziesz w to miejsce, które wskazał Mahmud i nie wracaj, póki czegoś nie znajdziesz!
- Abner, opanuj się – wycedził Indiana zimno. – Nie jestem już twoim uczniem ani podwładnym, więc nie rozkazuj mi z łaski swojej.
Przez chwilę, w pełnej napięcia ciszy, mierzyli się spojrzeniami. Ravenwood pierwszy odwrócił wzrok.
- Dobra już, dobra – mruknął ugodowo. – Możesz tam pójść i się rozejrzeć? Proszę – dodał z naciskiem. Indiana postanowił puścić mimo uszu wyraźnie pobrzmiewającą w słowach Abnera nutę ironii.
- Jasne. Jutro z samego rana.
- Pójdę z tobą! – zapaliła się Marion. – Wezmę aparat, trzeba będzie zrobić porządną sesję...
- Nie ma mowy! – ryknął jej ojciec, krucha równowaga znów prysła. – Jesteś potrzebna tutaj! Skończyłaś opisywać eksponaty, hę? Tylko patrzeć, jak zwali nam się na głowy ten cholerny urzędas, trzeba to zrobić zanim się tu pojawi!
Marion zerwała się od stołu, twarz miała zaczerwienioną, oczy podejrzanie błyszczące.
- Jesteście okropni, obaj! – wrzasnęła. Ciemne włosy, rozsypane w nieładzie, otoczyły jej twarz jak burzowa chmura. – Nie bój się, tato, skończę tę twoją cenną dokumentację. Akurat przyda się temu całemu Khamilowi, będzie wiedział, co zabrać! – odwróciła się i odmaszerowała z podniesioną dumnie głową. Trzasnęły drzwi.
- Uff... – Indiana pokręcił głową. – Charakterek ma po tobie, nie ma co.
Abner westchnął ciężko, gapiąc się w płomień lampy. Wydawał się zmęczony i zrezygnowany, jakby po ostatnim wybuchu złość wyparowała z niego, zostawiając tylko osad ponurego nastroju.
- Tak... szkoda, że nie wdała się bardziej w Helen. Byłbym o nią spokojniejszy. Helen miała wiele rozsądku.
- Nie przesadzaj. Marion to mądra dziewczyna... przeważnie. Da sobie radę w życiu –stwierdził Jones z przekonaniem. – Wolę ją taką, niż gdyby miała być pokorną trusią.
- Może i masz rację – Abner nie wydawał się taki pewny. – Jednak... brakuje mi Helen. Ona na pewno umiałaby się z nią dogadać. W końcu, co matka, to matka.
- Helen była niezwykłą kobietą – przytaknął Indiana.
- No pewnie. Pokochać takiego drania, jak ja... wytrzymać z nim całe życie... Życzę ci, żebyś sam znalazł kogoś takiego – Ravenwood spojrzał na Indianę poważnym wzrokiem. Jones zmieszał się lekko. Obraz Madeleine przemknął mu na chwilę przed oczami i natychmiast zgasł. Ona? Skąd. Oboje traktowali to jak przygodę. Przynajmniej taką miał nadzieję.
- Marion też wyrośnie na niezwykłą kobietę - próbował pocieszyć zasępionego przyjaciela. – Charakter ma po tobie, ale jest uczciwa i dzielna... jak jej matka.
- Martwię się o nią – mruknął Ravenwood. - Zrobiła się jakaś taka... dziwna. Nie zachowuje się jak dawna Marion. Chyba nie umiem wychowywać dzieci – stwierdził samokrytycznie.
- Hmmm... – Indiana był nieco zagubiony. – W każdym razie jesteś lepszym ojcem niż Senior. Tak sądzę.
- Twój staruszek? – ożywił się Abner. – Co tam u niego słychać?
- Nie mam pojęcia – wzruszył ramionami Indy. – Dawno go nie widziałem, z pisaniem też... hm... tak jakoś zeszło. Pewnie nadal grzebie w średniowiecznych manuskryptach, szukając Graala. To jedyne, co go interesuje. Ty przynajmniej jesteś przy Marion – mruknął, patrząc gdzieś w bok.
Zamilkli na chwilę obaj. Indiana bezmyślnie obracał w palcach małego, emaliowanego skarabeusza.
- Martwię się o nią – powtórzył cicho starszy mężczyzna. – Jest taka młoda, tak mało wie o życiu. Nie ma pojęcia, ile zła może czaić się w ludziach. Gdyby ktoś ją skrzywdził...
- Daj spokój, Abner – Jones bezskutecznie próbował rozwiać zły nastrój przyjaciela. – Kto miałby ją skrzywdzić?
- Zabiłbym – warknął Ravenwood z ponurym błyskiem w oczach. - Zabiłbym jak psa.

wtorek, 16 grudnia 2008

Tajemnica grobowca architekta, odc. 6

Emma Arlington, stojąc w oknie pokoju, przyglądała się swemu bratu, rozmawiającemu przed hotelem z Madeleine de la Sara. Sztywno wyprostowana sylwetka starej panny wręcz promieniowała dezaprobatą. Sympatia Artura do pięknej Francuzki była aż nadto widoczna. Nie przeszkadzał mu najwyraźniej fakt, że pisarka zdawała się być zainteresowana raczej tym młodym archeologiem o dziwacznym imieniu. No cóż. Braciszek w obecności takich kobiet zwykle tracił głowę. Znała go doskonale pod tym kątem. Westchnęła. Artur zawsze był... słaby. Owszem, sprawiał wrażenie energicznego, dystyngowanego oficera, lecz tylko ona wiedziała, że tak naprawdę pod tą maską kryje się wieczny chłopiec, niedojrzały i niezaradny. To Emma zawsze musiała brać sprawy w swoje ręce, począwszy od dnia, w którym ich ojciec pożegnał się z życiem, zostawiając po sobie tylko długi i zszarganą reputację. To dzięki jej staraniom osiągnęli obecną pozycję i nie pozwoli - Bóg jej świadkiem, nie pozwoli - żeby jakaś francuska awanturnica zaprzepaściła to wszystko, na co całe życie ciężko pracowała. Wyprostowała się jeszcze bardziej, mocno zaciskając chude palce na parapecie. O czym oni tak rozmawiają? Z pewnością o sensacji dnia - nagłej, tragicznej śmierci przewodnika po świątyniach. Jak to zwykle bywa w takich wypadkach, pojawiło się mnóstwo plotek. Mówiono zarówno o nieszczęśliwym przypadku, jak porachunkach rodowych, a nawet zemście miejscowego światka przestępczego. Panna Arlington wzdrygnęła się lekko. Miejscowi na każdym kroku z dumą podkreślali starożytność swej cywilizacji, lecz mimo to - ten kraj był dziki. Nigdy nie wiadomo było, kiedy spod maski grzecznego, uniżonego, niemalże serdecznego tubylca, wyjrzy groźna twarz pustynnego szejka.
Należało się teraz zastanowić, czy śmierć Hassana będzie miała wpływ na ich plany dotyczące pobytu w tym miejscu. Niecierpliwie potrząsnęła głową. Tyle było do omówienia, a tymczasem Artur traci czas. Zmrużonymi oczami spoglądała na mizdrzącą się Francuzkę. Och, ta jak zwykle zdawała się niczym nie przejmować. Uśmiechała się zalotnie, trzepocząc długimi rzęsami, a ten głupiec Artur łapał się na starą sztuczkę jak ryba na haczyk. Zastanawiała się, czy podzielić się z nim nowiną, jaką z samego rana przyniosła hotelowa pokojówka. Nikły ślad uśmiechu pojawił się na jej wąskich wargach. Nie teraz... jeszcze nie teraz. Niektórym może wydawać się, że ukryją swe grzeszki w mrokach nocy, lecz w swoim czasie wszystko wyjdzie na jaw.
Odwróciła się od okna, przejęta nagłym chłodem. Nie była zabobonna, lecz w tym momencie zdawało się, że jakiś złowróżbny cień przemknął przed nią, jak tajemnicze memento. Śmierć Hassana najwidoczniej rozstroiła ją bardziej, niż chciałaby przyznać. Wzruszyła ramionami. To tylko tubylec! Za dzień - dwa wszyscy o tym zapomną i życie potoczy się dalej. Jeszcze raz rzuciła okiem na dziedziniec. Artur właśnie żegnał się z panną de la Sara. Odeszła prędko od okna - tego tylko brakowało, żeby któreś z nich zauważyło ją i posądziło o niezdrową ciekawość! Z westchnieniem usadowiła się w głębokim fotelu, popatrując surowo na drzwi. Jeśli przeczucie jej nie myliło, brat powinien za chwilę się zjawić ze świeżym zapasem zasłyszanych nowinek.

***
Niewielka karawana opuszczała właśnie miasteczko, kierując się na zachód, w stronę zagubionej wśród wydm oazy. Wielbłądy szły powoli, dostojnym, lekko rozkołysanym krokiem, prowadzone przez milczące postacie w fałdzistych burnusach. Jedno ze zwierząt wiozło szczególny ładunek: wielki, niezgrabny tobół, owinięty szczelnie w białe płótno. Ciało Hassana. Wracał do swych współplemieńców, aby godnie pożegnany, opłakany przez kobiety, spocząć wśród przodków.
Młodzieniec na czele karawany omiatał horyzont ponurym spojrzeniem. Słabo znał ojca, który pozostawił go w oazie pod opieką dziadków, gdy sam wybrał życie w miasteczku i wysługiwanie się obcym. Zgromadził dzięki temu spory majątek i co jakiś czas obiecywał, że dopuści syna do swych interesów; ten jednak jak dotąd nie był zainteresowany. O wiele bardziej podobało mu się życie nomady, wolne i niezależne. Z drugiej strony jednak - niedawno się ożenił, Fayah oczekiwała ich pierwszego dziecka... w tych okolicznościach scheda po ojcu stanowiła kąsek nie do pogardzenia.
W pierwszej kolejności jednak obowiązek. Ci durnie z miasta usiłowali wmówić mu, że Hassan sam pośliznął się i spadł z urwiska. Bzdura. Mimo że ojciec, wybierając "cywilizowane" życie, zdążył nieźle obrosnąć w sadło, nadal zachował kocią zwinność ruchów i pewny krok mieszkańca pustyni. Zacisnął dłoń na bogato zdobionej rękojeści sztyletu. Ktoś był odpowiedzialny za tę śmierć. I on tego kogoś znajdzie.

***
Wysoki, barczysty mężczyzna przystanął na skraju osady, spoglądając za znikającą z wolna w dali karawaną. Zapalił papierosa i zaciągając się głęboko, śledził ją wzrokiem, póki wielbłądy i ludzie nie zmienili się w małe, ciemne kropki na odległych wydmach. Słońce wznosiło się ku południu, przyjemnie grzejąc okryte znoszoną marynarką plecy. Pod bezchmurnym niebem pustynia zdawała się promieniować wszechogarniającym, sennym spokojem.
Nastrój mężczyzny był jednakże od tego spokoju daleki. Odrzucił ze złością niedopałek, odwrócił się na pięcie i ruszył szybkim, niecierpliwym krokiem ku miastu. Cholerny Hassan. Przez niego wszystko się skomplikowało. Zaklął pod nosem myśląc o piętrzących się przed nim trudnościach... o kolejnej zwłoce w realizacji planu. Diabli nadali! Odwrócił się, rzucając ostatnie, złe spojrzenie w stronę pustyni. Trudno. Dawał sobie radę i w gorszych opałach.

***
- Gdzie byłeś? - Marion podniosła głowę znad stołu z miną nie wróżącą niczego dobrego. Indiana zamrugał oczami, zaskoczony, z dziwacznym poczuciem deja vu. Wyglądała, jakby nie ruszała się ze swego miejsca od wczorajszego wieczoru, tylko potrzaskane fragmenty malowideł gdzieś znikły.
- Tu i tam... - mruknął. - Słyszałaś już? Hassan nie żyje.
Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami z wyrazem kompletnego osłupienia na twarzy.
- Jak to nie żyje? - wykrztusiła wreszcie. - Skąd wiesz?
Usiadł przy stole, celnym rzutem umieszczając kapelusz na ściennym wieszaku.
- Sam go znalazłem - powiedział z pozorną obojętnością. Rozejrzał się w poszukiwaniu Ravenwooda. Czyżby wyszedł już do świątyni? Bez córki? Dziwne. Sięgnął przez stół, przysuwając sobie dzbanek z mocno już wystygłą kawą. Skrzywił się. W całym zamieszaniu dzisiejszego poranka nie miał oczywiście okazji nic zjeść i żołądek przypominał mu o sobie coraz bardziej stanowczo.
Marion przyglądała mu się nadal, uważnie, badawczo. W niebieskich oczach pojawiła jakaś dziwna rezerwa. Wyglądała, jakby bardzo chciała zadać mu kolejne pytania, lecz obawiała się odpowiedzi.
- Jak to się stało? - przemogła się wreszcie. - Gdzie? Ktoś go... zastrzelił?
Potrząsnął głową, dając jej znać, żeby poczekała, aż upora się z podeschniętym chlebem i zimnymi resztkami jajek na boczku. Spoglądał na jej dłonie, nerwowo mnące róg nieco przybrudzonej chustki. Ależ się przejęła! Może nie powinien mówić jej tego tak obcesowo, w końcu to tylko dzieciak, śmierć kogoś, kogo znała osobiście, to z pewnością dla niej szok.
- Zastrzelił? Skąd ci to przyszło do głowy? - wymamrotał, przełykając ostatni kęs. - Nie, znalazłem go przy świątyni. Spadł z urwiska.
Jakiś nagły błysk przemknął przez jej twarz, tak szybko, że wydał się niemal złudzeniem.
- Pewnie szedł pijany - w jej głosie pojawiła się nutka złośliwości. - Podobno lubił sobie pociągnąć.
- Muzułmanin? - zdziwił się Jones. - Przecież Allah im zabrania.
- Widocznie niewiele sobie z tego robią - stwierdziła. - Tata mówił, że pędzą tu jakąś wódkę z daktyli, podobno piekielny wynalazek... - mówiła teraz pospiesznie, nerwowo, wciąż maltretując w dłoniach chustkę.
- No właśnie, gdzie jest Abner? - Jones ponownie rozejrzał się wokoło. - Wyszedł już? Nie zabrał cię ze sobą?
Marion potrząsnęła głową, nagle spochmurniała.
- Nie mam pojęcia - burknęła pod nosem. - Nie widziałam go od wczorajszego wieczoru. Tak samo zresztą, jak i ciebie. Obaj gdzieś łazicie, a ja tu siedzę sama! Nikogo nie obchodzi, co się ze mną dzieje! Mógłby mnie ktoś porwać i nawet byście nie wiedzieli! - wykrzyknęła buntowniczo.
- Na litość boską, co ci przychodzi do głowy? - zirytował się Indiana. - Kto miałby cię porywać? I po co? To nie film z Rudolfem Valentino! - dodał ironicznie.
Wzruszyła ramionami, patrząc gdzieś w bok. Twarz miała zaciętą i ponurą.
- Możesz mi wierzyć, albo nie, ale tu wcale nie jest tak spokojnie, jak ci się wydaje. Czasem mam wrażenie, że ktoś w nocy chodzi pod naszymi oknami... różne rzeczy giną... a teraz jeszcze ty wracasz i mówisz, że ktoś zabił Hassana!
- Nie powiedziałem, że ktoś go zabił! - zaprotestował Jones. - Po prostu go znalazłem. To nie był przyjemny widok - mruknął z lekkim obrzydzeniem. - Widzę, że bardzo się przejęłaś - dodał miękko, wyjmując jej z rąk nieszczęsną chustkę, bliską rozszarpania na strzępy.
- Wcale się nie przejęłam! - parsknęła wstając, aby posprzątać ze stołu. - Hassan nic mnie nie obchodzi, to był obleśny typ... nie lubiłam go. Nikt go nie lubił. Wszędzie się kręcił, wtykał nos w nie swoje sprawy, bez przerwy zawracał głowę ojcu... Wcale mi go nie szkoda - dodała zimno i stanowczo, spoglądając na Jonesa z wyzwaniem.
- Mnie także nie, zwłaszcza, że go prawie nie znałem - stwierdził obojętnie Indiana. - Zdaje się jednak, że ta śmierć wywołała sporo szumu w miasteczku. Sama mówiłaś, że był tu jakąś grubą rybą, siostrzeńcem szejka, czy kimś takim. Mam nadzieję, że to faktycznie tylko wypadek, bo jeśli jakieś lokalne porachunki, to może się tu rozpętać niezła burza. Beduini są mściwi.
- To nie nasza sprawa - rzuciła Marion, unosząc lekko brwi. - Nic mnie nie obchodzą ich kłótnie i wojenki!
- A powinny - powiedział Jones z naganą. - To może nam bardzo utrudnić poszukiwania. Może o tym nie słyszałaś, ale trzy lata temu zabroniono dostępu do niemal wszystkich stanowisk archeologicznych w Dolinie Królów. Właśnie z powodu zamieszek.
- Słyszałam - pokiwała głową. - Ojciec wściekł się wtedy, bo przepadło mu przez to jakieś większe zlecenie. Myślisz, że teraz też...? - jej głos zadrgał nagłą obawą.
- Trudno powiedzieć, na razie krążą różne wersje. Chociaż... widziałem jego współplemieńców. Skądś już się dowiedzieli i przybyli zabrać ciało. Nie wyglądali zbyt przyjaźnie - skrzywił się lekko na wspomnienie zimnego, złowrogiego błysku w oczach jednego z krewnych Hassana. Odniósł wtedy wrażenie, że młodzieniec przygląda mu się szczególnie uważnie, jakby chciał go zapamiętać... Otrząsnął się. To tylko złudzenie, wszyscy byli poruszeni i zdezorientowani. Cóż mógłby chcieć od niego jakiś Beduin?
- A tak właściwie... co ty robiłeś przed świątynią tak wcześnie rano? - spytała Marion, z pozoru lekko, lecz jej wzrok wwiercał się w Jonesa twardo i nieustępliwie.
Nabrał głęboko powietrza, szykując się do udzielenia którejś z opracowanych wcześniej dyplomatycznych odpowiedzi... lecz w tejże chwili drzwi z hukiem rąbnęły o ścianę i do kuchni wtargnął Abner w stanie najwyższego wzburzenia.
- Jones, do jasnej cholery! - ryknął. - W coś ty się znowu wplątał?

wtorek, 18 listopada 2008

Tajemnica grobowca architekta, odc.5

V.
Stare, lekko zmatowiałe lusterko stało krzywo na stoliku, oparte o wyszczerbioną, fajansową miskę. Indiana starannie namydlił twarz i przyłożył brzytwę do policzka. Golił się w skupieniu długimi, uważnymi pociągnięciami. Umówił się z Madeleine na kolację, więc jednak ten dzień nie był całkowicie zmarnowany. Uśmiechnął się, wracając myślą do ich krótkiego spotkania po południu. Z dumą zaprezentowała mu zdobycze ze swej przechadzki - sznurki kolorowych paciorków i pseudoantyczne skarabeusze, jakie miejscowe dzieciaki wciskały bez skrupułów nierozważnym turystom. Na jego delikatną sugestię, że to wszystko jest bez wartości, roześmiała się tylko i stwierdziła, że wie doskonale, lecz szkoda jej było odmawiać. O czym rozmawiali później? Nie pamiętał dokładnie. Była tak różna od kobiet, które do tej pory znał, trzeźwych, rozsądnych, nowoczesnych Amerykanek. Miała w sobie coś egzotycznego, coś tajemniczego - i nie da się ukryć, pociągała go coraz bardziej. Pogwizdywał cicho, przebierając się w czystą koszulę i próbując doprowadzić do jakiego - takiego porządku swój podniszczony kapelusz.
- Wychodzisz? - Marion podniosła głowę znad kuchennego stołu, na którym, jak puzzle, rozsypane były drobne odłamki piaskowca. - Myślałam, że mi pomożesz!
Poczuł coś jakby ukłucie sumienia - faktycznie obiecał jej, że wspólnie postarają się uporządkować wydobyte z gruzowiska w korytarzu fragmenty rytów i malowideł. Trudno, praca poczeka. Abner to zrozumie.
- Wybacz, muszę jeszcze, eee... coś załatwić. Dasz sobie radę! - pomachał jej ręką i wypadł na zewnątrz, w zapadający szybko zmierzch.
***
Jasno oświetlona sala restauracyjna hotelu "Re-Horachte", mimo nieco staroświeckiego wystroju, sprawiała całkiem przyjemne wrażenie. Co prawda, niektóre ozdoby wyglądały dość kiczowato - jak choćby rozstawione po kątach posążki starożytnych bóstw, czy kinkiety w kształcie barki Ozyrysa - lecz można było to złożyć na karb chęci zachowania lokalnego kolorytu. Usłużny kelner zaprowadził Jonesa do wolnego stolika, podał kartę i wycofał się dyskretnie. Madeleine jeszcze nie przyszła; był przygotowany na to, że będzie musiał na nią chwilę poczekać. W zasadzie - byłby rozczarowany, gdyby zjawiła się punktualnie. Wiedział z doświadczenia, że oczekiwanie zaostrza apetyt... nie tylko na kolację. Ona również zdawała się o tym doskonale wiedzieć.
Smukła sylwetka pojawiła się wreszcie w wahadłowych drzwiach sali. Francuzka skierowała się w jego stronę pewnym, szybkim krokiem, uśmiechając się lekko. Wstał, by ją przywitać, podsunął krzesło, poczuł delikatny zapach perfum. Usiedli naprzeciwko siebie, przez chwilę trwało niezręczne milczenie. Kelner krzątał się wokół sprawnie i bezszelestnie.
- Więc jest tu pan po to, żeby znaleźć skarby faraona? - zagaiła Francuzka, gdy już skosztowali lokalnych specjałów. - Czy raczej wykonuje pan jakąś nudną robotę dla nudnego muzeum?
- Skarby faraona? - Indiana pochylił się lekko w stronę kobiety, wpatrując się w nią intensywnie. - To, co dla jednych jest nic nie wartą skorupą, dla innych będzie skarbem większym od złota i klejnotów - przerwał, widząc na jej twarzy lekki grymas rozczarowania. - Ale nie szukamy skorup. Wręcz przeciwnie - dodał, obserwując z rozbawieniem, jak w jej oczach znów błyska zainteresowanie. - Czegoś bardzo cennego.
- Zatem jakich zdobyczy spodziewa się pan w Abu Simbel?
- Zdobyczy? Dobrze to pani ujęła - uśmiechnął się szelmowsko. - Archeolog powinien mieć w sobie coś ze zdobywcy. Konkwistadora.
- Planuje pan więc... podbój? - uniosła nieco brew, kącik ust zadrgał lekko.
- Eksplorację nieznanych terenów.
- To podniecające - uśmiech kobiety pogłębił się, przechyliła lekko głowę, wpatrując się w niego przymrużonymi oczami.
- Niezwykle - zniżył nieco głos, jakby chciał jej przekazać jakieś sekrety. - Zwłaszcza, gdy wkraczamy na tak fascynujący obszar, jak tu...
- Ma pan na myśli świątynię? - w jej głosie pobrzmiewała nutka rozbawienia.
- Między innymi. Abu Simbel kryje wiele tajemnic... a ja chcę je odkryć.
- Wszystkie?
- Co do jednej.
- Ma pan niepohamowany apetyt.
- Nigdy nie zadowalam się częścią, gdy mogę poznać całość.
- A jeśli tajemnica jest pilnie strzeżona?
- Jestem wytrwały.
- Wypijmy więc - smukłe palce objęły kieliszek z winem. - Za tajemnice.
- I za odkrywców - Jones przyłączył się do toastu. Białe wino przyjemnie podrażniło mu gardło. Francuzka ledwie umoczyła usta, z których nie znikał lekki uśmieszek. Srebrne bransoletki zabrzęczały cicho na jej nadgarstku.
- Interesujące - Indiana czubkami palców dotknął cienkich krążków. - To miejscowy wyrób?
- Kupiłam je w Asuanie - nagła zmiana tematu nieco ją zdziwiła, nie cofała jednak ręki, pozwalając Jonesowi przesuwać powoli ozdobione orientalnym wzorem bransoletki.
- Proszę spojrzeć tu - Jones wskazywał coś na najszerszej z nich, stylizowanej na pociemniałe ze starości srebro. - To nie jest zwykły wzór.
- A co takiego? - pochyliła się w jego stronę, niemal zetknęli się głowami. Znów poczuł zapach jej perfum, delikatny i świeży.
- Zaklęcia... modły do Izydy i Hathor. Bardzo popularne niegdyś wśród egipskich dam.
- Czego dotyczyły? - pytanie było retoryczne, jej uśmiech wskazywał, że domyśla się odpowiedzi.
Spojrzał na nią na nią długo, uważnie, z bliska wpatrując się w ciemne, prawie czarne tęczówki.
-To właśnie największa tajemnica - mruknął przekornie. Odpowiedziała cichym, krótkim, stłumionym śmiechem.
- Mam nadzieję, że mi ją zdradzisz... Indiana - wymówiła jego imię miękko, niemalże pieszczotliwie.
- Znasz ją doskonale - przesunął palcami po gładkiej skórze jej przedramienia, bransoletki zadźwięczały cichutko. Na moment zastygli w bezruchu, pochyleni ku sobie, nie widząc nic wokół, jakby cała sala skurczyła się do rozmiarów kręgu światła rzucanego przez świece na ich stoliku. Po chwili Madeleine drgnęła i odsunęła się nieco, mrugając ciemnymi rzęsami, jak zbudzona nagle ze snu. Jones rozejrzał się wokół z niewinną miną. Sala zapełniła się ludźmi; dostrzegł przy drzwiach znajome, sztywne sylwetki Arlingtonów. Niestety, oni też ich dostrzegli. Indiana skrzywił się lekko na widok pułkownika podążającego śpiesznie w ich kierunku. Diabli nadali. Czego może chcieć ten stary nudziarz?
- Witam - Arlington uśmiechał się szeroko. - Co za szczęśliwy traf, że państwa tu spotkałem!
- Bywam tu codziennie - Madeleine uniosła cienkie brwi. - Jak zresztą większość gości hotelowych.
Arlington zignorował ironię w jej głosie. Wydawał się czymś mocno przejęty. Popatrując co chwila w stronę swego stolika, jakby szukał poparcia siostry, dość nieskładnie zwierzył się z pomysłu, jaki już rano przedstawił Jonesowi: zorganizowania spotkania bądź odczytu, którego gwiazdą byłaby Madeleine. Indiana podziwiał jego kunszt aktorski: jeszcze rano zdawał się nic nie wiedzieć o twórczości panny de la Sara, teraz zachowywał się tak, jakby jej książki były od lat jego ukochaną lekturą. Nawet Emma zdawała się z daleka wyrażać powściągliwą aprobatę dla pomysłów brata. Rozbawiona Madeleine łaskawie wyraziła zgodę na jak najszybsze spotkanie, usatysfakcjonowany pułkownik podążył z powrotem na swoje miejsce. Przez chwilę śledzili go wzrokiem. Jones skrzywił się z tłumioną irytacją: nastrój prysł.
- Muszę już iść - Madeleine sięgnęła po torebkę. - Podasz mi etolę, Indiana?
- Oczywiście - zerwał się z krzesła, starając się, by jego rozczarowanie nie było zbyt widoczne. Spodziewał się więcej po tej kolacji... dużo więcej. Wszystko przez tego durnia Arlingtona. Gdzie się podział legendarny brytyjski takt? Przeżuwał w myślach swą wściekłość, okrywając drogą narzutką ramiona Francuzki, sięgając po kapelusz. Coś z tych uczuć musiało chyba wypełznąć mu na twarz, bo dziewczyna posłała mu nagle krótki, łobuzerski uśmieszek.
- Nie złość się Indy - szepnęła. - Archeolog musi być wytrwały, prawda?
- Masz rację - podał jej ramię, skierowali się ku wyjściu. - Wytrwały i cierpliwy. Ale tylko wtedy, gdy spodziewa się, że odkrycie będzie tego warte.
- Myślę, że masz spore osiągnięcia na tym polu, czyż nie?
- Nie narzekam - odparł z udawaną skromnością. - Ale zawsze mam nadzieję że następne będzie... niezwykłe.
Minęli stolik Arlingtonów, pułkownik łakomym wzrokiem powiódł za zgrabną sylwetką Madeleine. Przywołany do porządku ostrym syknięciem, odwrócił się ku siostrze z przepraszającym wyrazem twarzy. Indiana nie mógł sobie darować krótkiego uśmiechu satysfakcji.
Szerokie, wyściełane dywanem schody prowadziły z holu na piętro. Stanęli na moment u ich stóp, Indiana uniósł kapelusz, gotów się pożegnać.
- Odprowadź mnie, Indy - Madeleine spojrzała na niego niewinnie. - Chyba mnie tak nie zostawisz samej?
- Oczywiście, że nie - odwrócił się ku niej z szerokim uśmiechem. - Tu się kręci tyle nieciekawych typów!
Prawie wbiegli na schody, zatrzymując się tuż za zakrętem korytarza, przed drzwiami pokoju Francuzki. Dziewczyna niecierpliwie grzebała w torebce, szukając klucza.
- Chyba powinienem już się pożegnać - teraz Indiana postanowił się nieco podroczyć.
- Doktorze Jones, zdumiewa mnie pan - w ciemnych oczach Madeleine na chwilę zagościło rozczarowanie. - Czy lord Carnavon odkładał na później otwarcie grobowca Tutenchamona?
- No proszę, odrobiłaś lekcje - zaśmiał się cicho Indiana. - Nie, nie sądzę, żeby odkładał. Cierpliwość jest zaletą archeologa, ale...
- Ale czasem lepiej działać zdecydowanie, prawda? To tak jak z natchnieniem pisarskim. Przychodzi i odchodzi, kiedy chce. A jak sobie pójdzie... to długo nie wraca - Madeleine wreszcie znalazła klucz, teraz szamotała się ze staroświeckim zamkiem.
- Pomogę ci - Indiana delikatnie wyjął klucz z rąk dziewczyny, przycisnął mocniej i przekręcił ze zgrzytem. - Voila!
- Dziękuję. No cóż, to nie wygląda jak komnata starożytnej świątyni - omiotła spojrzeniem obszerny, niemodnie umeblowany pokój.
- Co nie znaczy, że nie można tu znaleźć skarbu - zbliżył się o krok, pochylił lekko, spoglądając głęboko w ciemne, lekko skośne oczy. Uniosła twarz ku niemu...
Jakieś podniesione, ostre głosy dało się słyszeć zza załomu korytarza. Indiana odskoczył jak oparzony.
- Arlingtonowie - syknęła dziewczyna. - Słyszę Emmę. Lepiej, żeby ta plotkara cię tu nie zobaczyła.
Wciągnęła go błyskawicznie za próg, zamknęła drzwi zanosząc się tłumionym śmiechem.
- Musisz to załatwić po męsku! - przenikliwy głos Emmy wibrował w powietrzu. - Powiedz mu, że absolutnie nie życzysz sobie...
Czekali przez chwilę, aż jej monolog zamilknie w korytarzu.
- A zatem, twoja reputacja została ocalona - mruknął Jones. - I co teraz?
- Teraz, Indiana... teraz opowiesz mi o swych metodach poszukiwania skarbów - zachichotała.
- Tak jak mówiłem - przysunął się do niej, opierając dłoń o ścianę za jej plecami - archeolog musi być cierpliwy... dokładny... a jednocześnie zdecydowany i śmiały w swych poczynaniach.
- Jak bardzo śmiały? - w przytłumionym świetle kinkietów jej twarz zdawała się jeszcze jaśniejsza, długie rzęsy rzucały cień na policzki.
- Wystarczająco - pochylił się ku niej - aby ubiec konkurencję... i zdobyć skarb.
Objął ją mocno, odnalazł wargami jej miękkie, delikatne usta. Czuł przyspieszone bicie serca dziewczyny, przez cienki materiał sukni wyczuwał jej gorące ciało. Wsunęła palce w jego włosy, strącając mu z głowy kapelusz, który potoczył się gdzieś w kąt. Nie zwrócił na to uwagi. Nie zwróciłby jej nawet na rozpoczynające się trzęsienie ziemi.
Oderwali się od siebie po chwili, nieco oszołomieni, z lekko nieprzytomnym wzrokiem.
- Madeleine... - wyszeptał Jones, starając się uspokoić przyspieszony oddech.
- Indy... - dziewczyna wpatrywała się w niego błyszczącymi oczami. - I co powiesz o mojej reputacji? Pewnie już całkiem przepadła?
- Naukowiec nie kieruje się uprzedzeniami - mruknął, dotykając kciukiem jej warg. - I zawsze jest gotów powtórzyć eksperyment - wyszeptał wprost do jej ucha.
Odsunęła się lekko, spoglądając na niego z przekorą.
- Powtarzanie eksperymentu jest nudne - błysnęła zębami w uśmiechu. - Trzeba go wzbogacić o nowe elementy.
- Co masz na myśli? - znał odpowiedź, zanim zdążył dokończyć pytanie. Smukłe, wypielęgnowane palce właśnie rozpinały guziki jego koszuli.
- Ach, Madeleine... - westchnął i zajął się skomplikowanym zapięciem narzutki. Dziewczyna wyciągnęła rękę, na oślep macając ścianę za sobą, póki nie odnalazła wyłącznika. W pokoju zapanował półmrok, rozjaśniany jedynie słabym blaskiem księżyca, wpadającym przez nieosłonięte okna. W ciemności stała się jeszcze śmielsza, Indiana na chwilę wstrzymał oddech, czując gorące wargi na swej szyi... na torsie... Nie zauważył nawet, gdzie i w jaki sposób zniknęła jej suknia. Błądził niecierpliwymi dłońmi po jej gładkim, sprężystym ciele, poznając je z wolna lecz konsekwentnie, jak ślepiec... jak najszczęśliwszy ze ślepców. Ciemność wypełniła się ich przyspieszonymi oddechami, niezrozumiałymi, urwanymi wpół słowami i szeptami. Poruszali się jak w powolnym, zmysłowym tańcu, osrebrzani nikłymi, bladymi promieniami księżyca.
- Konkwistador - szepnęła mu do ucha Madeleine, na chwilę przed tym, jak jej ciało drgnęło i wygięło się w ekstazie. Scałował z jej ust zwycięski, pełen dumy uśmiech.

Otworzył oczy w ciemności, przez moment nie wiedząc, gdzie się znajduje. Powoli wracały do niego wspomnienia tego niezwykłego wieczoru. Madeleine... gdzie ona jest? Przed chwilą jeszcze czuł ciężar jej głowy na swym ramieniu, teraz miejsce obok było puste. Uniósł się lekko na łokciu. W szparze pod drzwiami widać było światło, z korytarza dochodził jakby szmer głosów. Wyszła? Po co? Po chwili drzwi skrzypnęły cicho, usłyszał lekkie stąpanie i brzęk karafki. Opadł z powrotem na poduszkę, zamykając oczy.
- Nie śpisz? - nie dała się nabrać. - Zadzwoniłam na obsługę, żeby przynieśli coś do picia. Chcesz?
Przyjął od niej szklankę chłodnej wody, pił powoli, rozkoszując się każdym łykiem. Księżyc już zaszedł, w pokoju panował gęsty mrok, lecz mimo to wciąż był w stanie wychwycić zarys jej sylwetki. Usłyszał szelest opadającego na ziemię jedwabnego szlafroka. Po chwili wśliznęła się z powrotem w pościel obok niego, gładka i chłodna.
- Zmarzłaś - mruknął, wtulając twarz w zagłębienie pomiędzy jej ramieniem a szyją.
- Ogrzej mnie - szepnęła, przywierając do niego całym ciałem. Wciąż lekko drżała, ale jej usta wpiły się w niego mocno i drapieżnie. Teraz to ona była zdobywcą.

Słońce nie zdążyło jeszcze wyjrzeć zza wysokiego klifu, niebo rozjaśniał jedynie odległy, złotawy poblask, gdy Indiana, nie spiesząc się, wracał na kwaterę. Zastanawiał się przez chwilę, jak wytłumaczy swą nieobecność Abnerowi... Wzruszył ramionami. Wcale nie będzie tłumaczył. Abner jest wystarczająco domyślny sam z siebie. A gdyby zainteresowała się Marion... hm. Nie będzie jej przecież opowiadał o spotkaniu z Madeleine, zresztą, co ją to może obchodzić. Nieważne, coś się wymyśli.
Zatopiony w swych rozważaniach, nie zauważył nawet, jak zamiast w stronę miasteczka, skręcił ku świątyni. Ocknął się dopiero na widok posągów... trudno, nadłoży trochę drogi. Szedł teraz nieco szybciej, wypatrując stromej ścieżki wiodącej w górę klifu, którą to zwykle wędrowali na swe miejsce pracy. Zaraz powinna się pojawić...
Jakiś ciemny kształt zamajaczył przed nim, u stóp pierwszego z czterech posągów Wielkiej Świątyni. Indiana przystanął. Poczuł ukłucie niepokoju, choć jeszcze nie wiedział... nie rozumiał, co widzi... a może nie chciał rozumieć? Powoli, z ociąganiem podszedł bliżej.
Martwe ciało Hassana zwisało bezwładnie z podestu u podnóża posągu, szkliste oczy patrzyły w niebo z wyrazem osłupienia. Kamienna stopa faraona zbryzgana była krwią i mózgiem.

niedziela, 19 października 2008

Tajemnica grobowca architekta, odc.4

IV.
Ciemna, błyszcząca wstęga lady oddzielała salę restauracyjną od bogato wyposażonego baru. Indiana usadowił się na wysokim stołku i gestem przywołał pucołowatego chłopaka, ze znudzoną miną polerującego idealnie czyste szklanki.
- Dużą whisky. Bez lodu - zamówił. Obracając w palcach szklaneczkę z ciemnym płynem, analizował wydarzenia dzisiejszego... poranka? Z pewnym zaskoczeniem spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Południe dopiero co minęło, a czuł się bardziej zmęczony niż po całym dniu ciężkiej pracy na wykopaliskach. Nie podobało mu się to, co usłyszał. Nie pierwszy raz, co prawda, odbywał tego typu rozmowy z przedstawicielami władz. Kiedyś wszystko było prostsze. Europejskie mocarstwa zabierały, co chciały, włącznie z gigantycznymi posągami i fragmentami budowli - wspomniał okaleczony niemal sto lat wcześniej fronton świątyni w Luksorze. Swego czasu zdobiły go dwa bliźniacze obeliski, dziś jeden z nich tkwił na Placu Zgody w Paryżu.
Ale czasy rabunkowej archeologii już się skończyły. Wprawdzie nadal można było wywieźć większość znalezisk, ale wymagało to załatwiania miliona formalności... lub przemykania się na wpół legalnie ze swymi zdobyczami w nadziei na to, że sowicie opłaceni urzędnicy w odpowiedniej chwili przymkną oko. A najczęściej kombinacji obu tych metod. Wpatrując się w dno szklanki, snuł rozważania nad dalszą strategią. Mustafa Khamil... intrygował go ten człowiek. Nie wyglądał na zwykłego urzędasa, jakich dziesiątki roiły się we wszystkich biurach Departamentu Starożytności. Było w nim coś nietypowego - spokój i pewność siebie, tak różne od rozgorączkowanej, ledwie skrywanej chciwości jego "kolegów po fachu". Ideowiec? Czy po prostu gra o wyższą stawkę?
Ktoś usiadł obok niego. Kątem oka spostrzegł szczupłego, łysiejącego mężczyznę o ogorzałej twarzy i krótko przyciętym wąsie. W jego sztywno wyprostowanej sylwetce było coś charakterystycznego - coś, co od razu przywodziło na myśl wojskową musztrę. Oficer... zapewne emerytowany oficer, poprawił się w myślach Jones, widząc, że skronie sąsiada są mocno już naznaczone siwizną.
Mężczyzna zamówił whisky z lodem, po czym odwrócił się w stronę archeologa.
- Artur Arlington - przedstawił się. - Przypłynął pan "Luksorem"?
- Jones - mruknął Indiana. - Nie, jestem tu już od paru dni. Prowadzę wykopaliska razem z profesorem Ravenwoodem.
- O, to ciekawe - stwierdził Arlington z uprzejmym zainteresowaniem. - Profesor Ravenwood... czy to ten wysoki, brodaty mężczyzna, który wygląda, jakby wiecznie się gdzieś spieszył, ale nie wiedział, dokąd?
- Ten sam - Jones pokiwał głową, ubawiony krótką, ale celną charakterystyką Abnera.
- Zdaje się, przyjechał wraz z córką? - drążył dalej Arlington. - Wydaje się bardzo rozsądną młodą osobą, nie tak, jak te współczesne dziewczyny, co mają fiu-bździu w głowie. Z drugiej strony, chyba nie chce z niej zrobić naukowca? Nie ma nic gorszego, niż przemądrzałe okularnice, patrzące na człowieka z wyższością, jakby pozjadały wszystkie rozumy. A spróbuj pomylić Ramzesa z Tutenchamonem... - Anglik pokręcił głową z dezaprobatą.
Jones uśmiechnął się znowu. Tym razem dlatego, że opis zupełnie nie pasował do Marion. Mimo naprawdę dużej wiedzy i obeznania w tematach związanych z archeologią - nic dziwnego przy takim ojcu - absolutnie nie można było nazwać jej przemądrzałą. Właściwie, to nadal była tym żywym, bezpośrednim dzieciakiem, z którym kiedyś tak chętnie podróżował palcem po mapie...
- Tak nawiasem mówiąc, to bardzo skromna ta wasza ekspedycja - oznajmił Anglik. - Przysłał was uniwersytet w Chicago, prawda? Byłem przekonany, że uczelnia jest w stanie zorganizować większą wyprawę. Pana szef...
- Nie reprezentujemy uniwersytetu - przerwał mu Jones. - Abner natomiast nie jest moim szefem. Współpracujemy.
- Ach, tak - wydawało się, że Arlington odczuł pewną ulgę na wieść, że nie rozmawia ze zwykłym podwładnym, lecz równorzędnym partnerem profesora. - Pracujecie w Wielkiej Świątyni o ile się nie mylę? Czy to prawda, że znajdują się tam jakieś tajemne korytarze? Podobno pochowano w nich którąś z małżonek faraona...
- Pracujemy w mniejszej - Indiana zastanawiał się, skąd jego rozmówca czerpał swe rewelacje. - Grobowiec królowej? No cóż, w zasadzie nic nie jest wykluczone, choć spodziewamy się raczej... - zreflektował się, nie chcąc wyrywać się z przypuszczeniami odnośnie Arki. - Spodziewamy się odkryć nieznane dotąd pomieszczenia świątyni - dokończył dość niezręcznie i pociągnął łyk ze szklanki, by ukryć irytację.
- Proszę wybaczyć, że tak się dopytuję - tłumaczył się tymczasem Arlington. - Jest tu kilka osób z dobrego towarzystwa, moglibyśmy trzymać się razem, poznać lepiej. Profesor Ravenwood, z jego wiedzą, z pewnością mógłby być ozdobą naszego małego kółka.
- Nie będzie zainteresowany - Jones postanowił od razu rozwiać złudzenia Anglika. Zbyt dobrze znał niezbyt towarzyski charakter swego przyjaciela.
- Szkoda, szkoda... - westchnął Arlington, popijając swego drinka. - Wie pan, gdy służyłem w Bombaju, staraliśmy się na wszelkie sposoby utrzymywać wysoki poziom kulturalny i towarzyski. To niezwykle istotne, gdy człowiek jest odcięty od rodzinnego kraju, a czasem nawet od cywilizacji. Przypominam sobie...
- Śpieszę się - mruknął Jones, odstawiając niedopitą whisky. Ostatnią rzeczą, na jaką miał teraz ochotę, były wspomnienia emerytowanego brytyjskiego oficera.
- Wyjdę z panem - Arlington najwyraźniej nie należał do osób dających się łatwo spławić. - Może jednak profesor Ravenwood da się namówić na jakieś spotkanie, odczyt? Jest tu grupka osób, które chętnie poszerzą swą wiedzę, bo to, co mówią przewodnicy... - wzruszył pogardliwie ramionami. - Myślałem też o zorganizowaniu spotkania z tą pisarką, panną de la Sara.
- Zna ją pan? - zaintrygowany Jones spojrzał żywo na swego rozmówcę. Ten niepewnie potrząsnął głową.
- O tyle, o ile. Nie zostaliśmy sobie przedstawieni, ale właściwie, wie pan... w takich miejscach, jak to, konwenanse tracą znaczenie. Cóż to zresztą za niezwykła kobieta! Czytał pan może jej powieści?
Jones przecząco potrząsnął głową. Kiedy w ogóle ostatnio czytał cokolwiek z beletrystyki? Od długiego czasu na jego lekturę składały się niemal wyłącznie fachowe czasopisma.
- Ja też nie - szepnął Arlington konfidencjonalnie. - Nie znam się kompletnie na tej babskiej literaturze! Moja siostra twierdzi co prawda, że te książki są bez wartości i w dodatku niemoralne, ale oczywiście tego nie mogę jej powtórzyć. Zresztą moja siostra jest bardzo krytyczna wobec pisarzy. Została surowo wychowana, rozumie pan. Ale mniejsza z tym. Wracając do panny de la Sara - cóż to za niezwykły przypadek, że postanowiła akurat tu zostać na dłużej! Wspaniała kobieta... ten szyk! Ten wdzięk! Prawdziwie francuski!
- Ach, tu jesteś, Arturze! - rozległo się od wejścia. Obejrzeli się obydwaj. W drzwiach stała szczupła kobieta o bladej cerze i jasnych, gładko zaczesanych włosach, ściągniętych w ciasny kok.
- Witaj, Emmo - Arlington, przed chwilą tak ożywiony, wyraźnie zgasł. - Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o profesorze Ravenwoodzie i jego ekspedycji? Poznałem właśnie jego współpracownika - uśmiechnął się w odpowiedzi na nieufne spojrzenie siostry.
- Indiana Jones - mruknął archeolog, ściskając suchą, chłodną dłoń kobiety. Ta uniosła lekko brwi, jakby chciała w ten sposób dać do zrozumienia, co sądzi o tak dziwacznym imieniu.
- Znowu pijesz - zmierzyła brata karcącym spojrzeniem. - Nie powinieneś. Przecież wiesz doskonale, co ci powiedział lekarz. Doprawdy, Arturze, chcesz się wpędzić do grobu! - wykrzyknęła dramatycznym, łamiącym się głosem.
- Nie przesadzaj, moja droga - Arlington był wyraźnie zmieszany. - Odrobina dobrej whisky jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
- Odrobina? - Emma zmrużyła ironicznie oczy, jej usta zacisnęły się w kwaśny grymas. - Skoro tak mówisz... Mniejsza z tym. Oczywiście nie pamiętasz, co mi obiecałeś?
Arlington zamrugał oczami, zaskoczony. Jones ze wzrastającym rozbawieniem obserwował sprzeczkę rodzeństwa. Kierowali się teraz w stronę wyjścia z hotelu, za chwilę ich pożegna i zniknie.
Nie było to jednak takie proste. Już w drzwiach niemalże zderzyli się z wysokim, mocno zbudowanym mężczyzną, który wpadł jak burza do holu i nerwowym głosem zaczął pokrzykiwać na obsługę. Emma Arlington skrzywiła się.
- Znów ten nieprzyjemny człowiek - powiedziała z irytacją. - Arturze, on mi się zdecydowanie nie podoba. Już na statku zachowywał się jak ostatni gbur.
- Nie przesadzaj, moja droga - Anglik starał się zachować cierpliwość. - Nic złego nam nie zrobił, a że jest trochę nieokrzesany... no cóż. To Szkot - dodał, jakby to stwierdzenie wszystko wyjaśniało. - Spójrz raczej, kto nadchodzi!
Od strony miasteczka zbliżali się Abner wraz z Hassanem. Szli wolnym krokiem, pogrążeni w jakiejś dyskusji. Zapewne minęliby grupkę przed hotelem, gdyby nie inicjatywa Arlingtona, który uznał widać, że nie może przepuścić okazji do zagadnięcia znanego archeologa. Abner, wyraźnie rozkojarzony, mruknął coś niezrozumiałego. Hassan, swoim zwyczajem, przywitał się z przesadną wylewnością. Jego małe, bystre oczy uważnie obserwowały zebrane towarzystwo, okolona ciemną brodą twarz przybrała nieodgadniony wyraz.
- Abner, jakie plany na dziś? - spytał Jones, choć był prawie pewien odpowiedzi. - Wracamy do świątyni?
- Za późno - stwierdził z rezygnacją Abner. - Prosiłem Marion przed wyjściem, żeby spakowała do wysłania te drobiazgi z trzeciej komnaty. Trzeba będzie znowu wszystko rozpakować - rzucił wściekłe spojrzenie w stronę hotelu.
- Och, prowadzicie prace w świątyni? - zainteresowała się Emma. - Nie boją się panowie? Tyle się mówi teraz o klątwach, o tajemniczych, mistycznych siłach, strzegących grobowców... Nie, żebym wierzyła w coś takiego - zastrzegła się natychmiast. - To oczywiście przesądy, ale jednak...
Wyraz niesmaku przemknął przez twarze obydwu archeologów.
- Droga pani, nie ma czegoś takiego jak klątwa - Abner podjął się próby sprostowania irracjonalnych poglądów swej rozmówczyni. - Martwi faraonowie spoczywają w pokoju. O wiele większym zagrożeniem są... ludzie.
- Ludzie? - podchwycił Arlington. - Co ma pan na myśli? Złodziei?
- Między innymi... - odparł Abner. - Choć gorsze od nich są chciwe pijawki - warknął wściekle.
Indiana poczuł, że rozmowa zaczyna przybierać niezręczny obrót. Nie miał zamiaru wtajemniczać przygodnych znajomych w ich problemy z Departamentem Starożytności, a na to się właśnie zanosiło. Zanim jednak zdążył wymyślić, jak odwrócić uwagę towarzystwa, wyręczył go przypadek. Drzwi hotelu otwarły się gwałtownie i wypadł z nich ten sam mężczyzna, którego mijali kilka minut wcześniej. Ciemne, krótko przycięte włosy jeżyły mu się nad czołem, ściągnięte brwi nadawały twarzy ponury wyraz. Wyraźnie zdenerwowany, ruszył przed siebie, potrącając niechcący Arlingtona.
- Przepraszam, pułkowniku - burknął. - Ci ludzie potrafią doprowadzić człowieka do szału. Nic nie wiedzą. Nic nie umieją wytłumaczyć. Prawie jak ci Hindusi, o których opowiadał pan na statku. Co za dzicz! - sapnął głośno. - Naprawdę nie wiem, co mnie podkusiło, żeby zostać tu na te parę dni! Powinno się ich powystrzelać dla przykładu!
- Doprawdy, jest pan zbyt gwałtowny, panie MacNeil! - wycedziła zimno Emma. - Nie ma potrzeby takiego popisywania się przed nami swoim złym humorem!
Mężczyzna zmierzył ją od stóp do głów przeciągłym, ironicznym spojrzeniem.
- Ach, nasza bogobojna panna Arlington - uśmiechnął się nieszczerze. - Ciekawe, co pani by zrobiła, gdyby przez tutejsze niedbalstwo zaginęły ważne dokumenty. Właśnie się dowiedziałem, że poczta, która miała być wczoraj wysłana "Luksorem", wciąż spoczywa w tutejszym urzędzie. W dodatku absolutnie nikt nie poczuwa się do winy - z irytacją machnął ręką.
Indiana poczuł w duchu odrobinę przewrotnej satysfakcji, że nie tylko oni padli dziś ofiarą złośliwego losu, czy też ludzkiej głupoty.
- To niemożliwe! - oburzył się Hassan. - Kierownikiem poczty jest mój siostrzeniec, znam go, z pewnością nie dopuściłby się takiego niedbalstwa! To jakieś nieporozumienie...
MacNeil pogardliwym prychnięciem wyraził swoje zdanie o siostrzeńcu Hassana.
- A cóż pan tam miał takiego ważnego? - zainteresowała się Emma.
- Doprawdy, jest pani zbyt ciekawska, panno Arlington! Pułkowniku, proszę powiedzieć siostrze, żeby nie interesowała się cudzymi sprawami... - szare oczy MacNeila błysnęły groźnie. Emma poczerwieniała z oburzenia.
- Ależ drodzy państwo, nie warto się kłócić! - interweniował Hassan. - Osobiście wyjaśnię tę sprawę - zwrócił się do Mac Neila z ugrzecznionym uśmiechem. - Nie można dopuścić, żeby wyjechali stąd państwo ze złymi wspomnieniami! A czyjeś dobre imię tak łatwo zniszczyć... Jeśli raz uznamy kogoś za złodzieja, już zawsze będziemy go za takiego uważać!
- Nie mówiłem nic o złodziejach - bąknął zdziwiony MacNeil. - Jedynie o niedbalstwie i opieszałości.
- Ach, to na jedno wychodzi - zatrzepotał rękami Hassan. - Niedbalstwo dla urzędnika jest jak... - zaplątał się sam nie wiedząc, jakiego kwiecistego porównania użyć tym razem. MacNeil wzruszył ramionami, wcale nie wyglądając na przekonanego. Indiana przyglądał się Szkotowi spod oka. Przypominał nieco Abnera, zarówno budową ciała, jak i charakterem. Był jednak nieco chudszy, bardziej żylasty, sprawiał wrażenie wysuszonego przez słońce i wiatr. Nie wyglądał bynajmniej na turystę, przemierzającego świat w wygodnej kajucie statku i nocującego w komfortowych hotelach - przeciwnie, wydawało się, że jego żywiołem jest niegościnna pustynia. W ostrych rysach twarzy, w zmrużonych oczach dało się odczytać ironię i cynizm. Nic dziwnego, że musiał wydawać się ostatnim gburem dla kobiet pokroju Emmy Arlington.
- To my już pójdziemy - Abner miał zdecydowanie dość towarzyskich pogawędek. - Mamy dużo pracy, Indiana, nawet jeśli nie idziemy dziś do świątyni!
- Do widzenia profesorze! - Hassan z przesadnym entuzjazmem potrząsał dłonią Ravenwooda. - To prawdziwy zaszczyt znać kogoś takiego, jak pan, kto ma zawsze jedną twarz i jedno imię dla przyjaciół... kto potrafi dzielić się z innymi swą wielką wiedzą...
Oddalając się, dłuższą chwilę słyszeli jeszcze za sobą pokrzykiwanie Egipcjanina.
- O co mu chodziło? - zdziwił się Jones. - Wyglądał jak kot nad miską śmietanki. Ubiłeś z nim jakiś interes?
- Skąd - żachnął się Abner. - Nie mam pojęcia. Co za szalony dzień! Urzędasy robią trudności, Hassan gada od rzeczy, a jeszcze to dziwaczne towarzystwo... Widywałem tych Angoli już wcześniej, ale celowo unikałem spotkania, a teraz klops. Znam takich. Upierają się, żeby zaprosić cię na jakieś nudne spotkanie, gdzie musisz odpowiadać na mnóstwo durnych pytań. I zawsze znajdzie się jakaś idiotka, która wyrwie się z opowieścią o klątwie faraonów, czy inną bzdurą...
- Cena sławy! - Indiana uśmiechnął się, zastanawiając się jednocześnie, czy sam kiedyś tego doświadczy. Co musiałby osiągnąć, aby jego nazwisko stało się równie znane, jak Abnera? Odnaleźć Arkę? Nie... to zostawi przyjacielowi. Starożytni pozostawili po sobie dość cennych artefaktów, żeby starczyło dla nich obu.
Byli już w pobliżu kwatery, gdy Indiana zatrzymał się nagle. W perspektywie uliczki zauważył znajomo wyglądającą postać. Była jeszcze daleko, ale tej sylwetki nie dało się z nikim pomylić... Madeleine.
- Wiesz co, Abner? Nie czekaj na mnie.
Abner mrugnął porozumiewawczo.
- Ok, chłopcze, nie będę cię zatrzymywać. Zabytki nie zając, nie uciekną, a panna de la Sara może. Choć pewnie nie miałaby nic przeciwko, gdybyś to ty ją gonił - z rozmachem klepnął Indianę w plecy.
Jones wyszczerzył zęby w uśmiechu. Abner zawsze świetnie go rozumiał. Odwrócił się i energicznym krokiem ruszył na spotkanie przygody.

niedziela, 24 sierpnia 2008

Tajemnica grobowca architekta, odc.3

III.
Abner był wściekły.
Długimi, zamaszystymi krokami przemierzał w tę i z powrotem ich obszerną kuchnię, a jeżąca się groźnie broda nadawała mu wygląd pirata.
Powód jego wściekłości leżał na stole - wąska, biała koperta, upstrzona licznymi pieczęciami oraz napisami po angielsku i arabsku.
I nie chodziło tylko o to, że wszelkich urzędowych pism Ravenwood nie znosił wręcz organicznie. Niewinny, biały prostokąt na stole był zapowiedzią katastrofy. A przynajmniej poważnych kłopotów.
- Przecież mówiłeś, że wszystkie formalności są załatwione! - Indianie udzielił się nastrój przyjaciela, był równie poirytowany i wytrącony z równowagi.
- Były! - warknął Abner. - Dwa miesiące był święty spokój! Teraz sobie o nas przypomnieli, skurrr... - rzucił okiem na Marion i zmełł w ustach przekleństwo.
- Chcą łapówki? - dociekał Indiana, biorąc do ręki pismo. Suchym, oficjalnym językiem zawiadamiało ono, że "ze względu na rozporządzenie nr... łamane przez... należy zgłosić się w celu ponownego rozpatrzenia warunków udzielenia licencji na wykopaliska". Mogło to oznaczać wiele - od faktycznie suchej formalności, w co nie bardzo wierzył, poprzez konieczność wykupienia się słonym bakszyszem, aż do całkowitego cofnięcia zezwolenia na prace. Powody takiej decyzji były zwykle enigmatyczne... ot, zmiana kierunku wiatru wiejącego gdzieś w górze, poza ich zasięgiem.
- A diabli wiedzą, pewnie tak - Abner parsknął gniewnie. - Tak jakbym mało wpakował w te nienasycone gardła!
- A twój fundusz specjalny? - Indiana zrobił aluzję do pieniędzy, jakie każdy przewidujący podróżnik zostawiał sobie na ewentualne "załatwianie formalności".
- Kończy się - wyjaśnił Abner lakonicznie. Usiadł ciężko za stołem opierając głowę na ręce. Zaskoczony Indiana spojrzał na niego pytająco. Tak doświadczony człowiek jak Abner powinien doskonale się orientować, jakie kwoty przeznaczyć na tego typu delikatne negocjacje. Albo chciwość miejscowych urzędników przekraczała zwyczajową miarę, albo też ich sytuacja była bardziej niepewna, niż przypuszczał.
- Dobra, nie ma co się zastanawiać - stwierdził. - Jutro pójdziemy do tego urzędasa... mówiłeś, że jak się nazywa?
- Mustafa Khamil - mruknął Abner. - Dziwna rzecz, poprzednio wydawał się całkiem rozsądny. Nie robił żadnych trudności. Świat schodzi na psy! - westchnął.
***
Biuro Mustafy Khamila, lokalnego przedstawiciela Departamentu Starożytności, mieściło się skromnie w jednym z pokojów na parterze hotelu. Czekali w obszernym, ciemnawym holu, popatrując na niepozorne drzwi, oznaczone jedynie niewielką tabliczką po angielsku i arabsku. Oczekiwanie przedłużało się. Abner przechadzał się po holu niemalże zgrzytając zębami ze złości. Indiana wręcz przeciwnie - ze stoickim spokojem rozsiadł się w fotelu, tuż obok stojaka z gazetami. Przeglądał je niedbale i bez pośpiechu, jakby szukając możliwie najświeższego egzemplarza. Znalazł wreszcie coś z lokalnej prasy, rozłożył przed sobą i pogrążył się w lekturze.
- Jak możesz być taki spokojny! - fuknął z wyrzutem Abner. - Cała wyprawa wisi na włosku!
- Wiem - odparł Jones przyciszonym głosem. - Ale to nie powód, żeby dawać im satysfakcję. Siadaj i rób to, co ja - wskazał mu czasopisma.
- Myślisz, że potrafię się skupić? - Abner wzruszył ramionami.
- Przynajmniej udawaj. Jestem pewien, że ktoś z tych tutaj - ruchem głowy ogarnął hol i kręcące się po nim osoby z obsługi - obserwuje nas.
Abner niechętnie usadowił się w fotelu obok i z ociąganiem sięgnął po pierwszą z brzegu gazetę.
Czekali. Wzrok Indiany ślizgał się nieuważnie po nagłówkach. Dziś w Asuanie premiera "Syna szejka", z nieodżałowanym Valentino! Sensacyjna kradzież w muzeum, sprawcy wciąż nieuchwytni! Turyści masowo kupują podrabiane pamiątki! Przebiegał wzrokiem artykuły, prawie nie rozumiejąc treści.
Wreszcie oczekiwanie dobiegło końca. Oznaczone tabliczką drzwi otwarły się szeroko, zachęcając do wejścia. Podnieśli się niespiesznie, starannie złożyli gazety i ruszyli w ich stronę.
Mustafa Khamil, człowiek, od którego zależał dalszy los ich ekspedycji, był szczupłym, niewysokim mężczyzną około pięćdziesiątki, o cerze znacznie ciemniejszej niż przeciętny Egipcjanin - znać było, że pochodzi prawdopodobnie z któregoś z plemion Nubii. Czarne oczy patrzyły chłodno i przenikliwie, a w jego zachowaniu znać było raczej brytyjską sztywność, niż wylewność ludzi Wschodu. Lata pracy w kolonialnej administracji odcisnęły na nim swe wyraźne piętno. Teraz zaś, siedząc za swym szerokim biurkiem, pod portretem króla Fuada, zdawał się równie nieporuszony, a jego słowa równie ostateczne, co wyroki Ozyrysa. I jak Ozyrys, jednym zdaniem mógł otworzyć ich ekspedycji drogę do raju dalszych poszukiwań, bądź piekła powrotu z pustymi rękami.
Znowu czekali, tym razem aż urzędnik skończy przeglądać papiery. Abner był wyraźnie spięty, Indiana starał się zachowywać nonszalancką pozę.
- Zapewne dziwią się panowie, po co ta wizyta - zagaił wreszcie Khamil. - Profesor Ravenwood załatwił wszak wszystkie formalności, przedstawił dokumenty i uzyskał zgodę naszego rządu na prowadzenie wykopalisk w Abu Simbel. Przewidując dołączenie do swej wyprawy pana Jonesa, poprosił o zgodę również dla niego.
- A zatem w czym tkwi problem? - głos Indiany był chłodny, opanowany, bez śladu nerwów.
- Przepisy - Mustafa Khamil wzruszył ramionami. - Trzy dni temu otrzymaliśmy okólnik naszego dyrektora, Pierre'a Lacau, w sprawie ekspedycji prowadzących poszukiwania w obiektach z czasów Nowego Państwa. Wiem, że mają panowie licencję na wywóz znalezionych przedmiotów kultu, wotów oraz przedmiotów codziennego użytku... zgodnie z załączoną specyfikacją... jednak odrębnymi przepisami objęte zostały mumie, posągi i wyroby ze złota o wartości przekraczającej... - zagłębił się w papiery, pomrukując cicho.
Abner spojrzał porozumiewawczo na Indianę. Znał ten styl. Odrębne przepisy, okólniki i wyjątki... cały ten biurokratyczny bełkot miał przykryć jedną podstawową sprawę - żądanie łapówki. Był na swoim terenie.
- Dobrze, a zatem przejdźmy do konkretów - wysunął się do przodu, pochylając lekko nad biurkiem urzędnika. - Ile będzie kosztować zachowanie naszej licencji na pierwotnych warunkach?
Khamil podniósł głowę znad notatek, czarne oczy zalśniły zimno.
- Profesorze Ravenwood - powiedział powoli, staranną dykcją - sądzę, że wyrobił pan sobie całkowicie błędne pojęcie o działaniu naszej administracji.
Indiana aż się skrzywił. Jasna cholera. Abner, bezpośredni jak zwykle, gotowy jest wszystko popsuć. Najwyraźniej Khamil nie należał do tych, którzy bez ogródek domagali się zaspokojenia swej chciwości. A może... może chodziło o coś więcej?
- Nie dziwię się panu zresztą - kontynuował Egipcjanin. - Pożałowania godne praktyki moich - wstydzę się tego słowa - kolegów po fachu, mogły doprowadzić pana do wyrobienia sobie tego, jakże krzywdzącego dla naszego kraju, obrazu.
Indiana o mało co nie syknął. Było gorzej, niż myślał. Urzędnik wypierający się łapówkarstwa musiał liczyć na coś większego. Dużo większego.
- Widzę, że muszę szerzej wyjaśnić panom sytuację - Khamil poprawił się w swym fotelu. - Jak wspomniałem, otrzymaliśmy okólnik dotyczący poszukiwań zabytków z okresu Nowego Państwa. Nie jest to zwykły dokument. Sytuacja nie jest zwyczajna. Zapewne słyszeli panowie o serii zuchwałych kradzieży, dokonanych w kilku największych muzeach oraz na stanowiskach archeologicznych... w Kairze, Fajum, Luksorze, a ostatnio również Asuanie.
Indiana powoli pokiwał głową. Kradzieże i pokątna sprzedaż zabytków były prawdziwą plagą. Egipska policja niewiele mogła zdziałać i zazwyczaj patrzyła przez palce na setki drobnych złodziejaszków plądrujących ukradkiem okolice piramid i grobowców. Tym razem sytuacja rzeczywiście musiała być nietypowa.
- Liczne skradzione zabytki, przeważnie drobne wyroby ze złota i kamieni szlachetnych - wyjaśniał tymczasem Khamil - pochodzą właśnie z tego okresu. Pojawiło się podejrzenie, że złodziejska szajka może działać pod przykrywką... ekspedycji archeologicznej. Stąd instrukcja, aby...
- To oburzające! - ryknął Abner zrywając się z miejsca. - Jestem profesorem uniwersytetu w Chicago! Mój dorobek naukowy jest doskonale znany! Jak pan śmie podejrzewać, że mógłbym mieć coś wspólnego...
- Proszę siadać, profesorze Ravenwood - głos Khamila nadal był zimny i spokojny, twarz nieprzenikniona. - Nie pozwolił mi pan dokończyć. Instrukcja mówi, aby ostrzec członków działających na naszym terenie ekip archeologicznych, a także wzmóc nadzór nad wywożonymi eksponatami. Poproszę panów teraz o podpisanie zgody na dodatkową kontrolę obiektów przeznaczonych do wysyłki za granicę. Oznacza to, że będą panowie musieli zawiadamiać mnie o każdym transporcie... ja natomiast, jako przedstawiciel Departamentu Starożytności, będę podejmował ostateczną decyzję, co do poszczególnych artefaktów. Jak wspomniałem, dotyczy to zwłaszcza posągów, mumii oraz przedmiotów ze złota.
Abner usiadł, ze świstem wypuszczając powietrze z płuc.
- A co, jeśli jakiś przedmiot nie przejdzie kontroli? - zapytał, choć odpowiedź była oczywista.
- Wówczas będę miał prawo zatrzymać go... do dalszych wyjaśnień.
- Jak rozumiem... musimy podpisać? - Indiana spojrzał Khamilowi prosto w oczy. Pod ciemnym wąsem urzędnika pojawił się jakby cień uśmiechu.
- Oczywiście. Każda ekspedycja, która chce przedłużyć swą licencję, musi to zrobić.
Obaj archeolodzy spojrzeli na siebie. Indiana lekko, niemal niedostrzegalnie wzruszył ramionami. Sytuacja była patowa - jeśli nie podpiszą, stracą prawo do poszukiwań w Abu Simbel. Jeśli podpiszą - Egipcjanie będą mieli prawo zatrzymać lwią część z ich zdobyczy. Jednak nawet lwia część to nie było wszystko, a poza tym... zawsze jeszcze istniał fundusz specjalny.
- Niech pan da te papiery - mruknął zrezygnowany Abner. - I miejmy to już za sobą.
- Współpraca z panami to prawdziwa przyjemność - stwierdził Khamil podając mu pióro. W jego spokojnym głosie nie słychać było cienia ironii.
Podpisali podane dokumenty, choć Abner - na znak protestu? - ozdobił swe nazwisko potężnym kleksem.
- Dziękuję - urzędnik zabrał papiery, przesypał je miałkim piaskiem, który wchłonął nadmiar atramentu. - Ach, profesorze Ravenwood, chciałbym zapytać jeszcze o jedno - zagadnął Abnera, który trzymał już rękę na klamce.
- Tak? - burknął ponuro archeolog.
- W zeszłym roku był pan w Karnaku, nieprawdaż?
- Oczywiście. Dlaczego pan pyta?
- To nie ma wprawdzie nic wspólnego z pana obecną wyprawą... lecz tam również dokonano kradzieży. W jednej z pobocznych świątyń - ciemne oczy Mustafy Khamila wpatrywały się uważnie w Abnera.
- Co pan insynuuje? - Ravenwood zacisnął pięści, wydawało się, że jego wytrzymałość doprowadzona została do ostatniej granicy. - W Karnaku prowadziłem badania naukowe i jedyne, co stamtąd wywiozłem, to szkice i notatki!
- Ależ nie twierdzę, że było inaczej... - Khamil obojętnie opuścił wzrok na swe dokumenty. - Chciałem jedynie pana... poinformować. Być może będzie nam pan potrzebny jako konsultant.
- Z przyjemnością - wycedził Abner, z trudem zmuszając się do zachowania spokoju. - A teraz pozwoli pan, że się pożegnamy.
Wyszli. Tuż za drzwiami archeolog dał upust swej złości z całej siły waląc pięścią w ścianę. Zaklął głośno i paskudnie, ściągając na siebie zgorszone spojrzenia paru osób zebranych przy recepcji. Indiana z niepokojem przyglądał się przyjacielowi. Twarz miał zaczerwienioną, oddychał ciężko i nierówno. Wyglądało na to, że cała ta rozmowa kosztowała go więcej wysiłku i nerwów niż można się było spodziewać.
- Indy, nie czekaj na mnie - wychrypiał Abner. - Muszę jeszcze... coś załatwić.
Z tymi słowami zniknął błyskawicznie w drzwiach hotelu.
Indiana zawahał się. Tak... powinien wrócić na kwaterę, powiadomić o wszystkim Marion... na pewno niepokoiła się o dalsze losy wyprawy. Coś go jednak powstrzymywało. Rozglądał się niezdecydowanie po holu, jakby szukając jakiejś znajomej postaci... której oczywiście tam nie było.
Postanowił wstąpić na chwilę do baru.

piątek, 22 sierpnia 2008

Tajemnica grobowca architekta, odc.2

II.
Indiana zdążył już zapomnieć, jak przenikliwy chłód potrafi panować o świcie na skraju pustyni. Słońce rzucało pierwsze promienie znad stromego, urwistego klifu na drugim brzegu Nilu, zabarwiając na złoto głowy czterech potężnych posągów strzegących wejścia do świątyni Re-Horachte. Trzy głowy. Czwarta została zniszczona... przez siły przyrody, czy nieznanych barbarzyńców - któż to wie.
Abner śmiałym krokiem zdążał przed siebie, prowadząc swą małą ekspedycję, składającą się z ich trojga oraz kilku miejscowych pomocników. Prowadzili aktualnie prace w północnej części świątyni Hathor, wśród labiryntu wąskich, rozgałęziających się, częściowo zrujnowanych korytarzy. Jak do tej pory intuicja Abnera jeśli chodziło o wybór miejsca poszukiwań, okazywała się trafna - w przeznaczonym na magazyn jednym z pokojów pysznił się zbiór posążków, naczyń i przedmiotów liturgicznych, częściowo już zapakowanych i przygotowanych do wysłania do Stanów. Teraz też Ravenwood żywił niezachwiane przekonanie, że gdzieś, pośród tych wąskich przesmyków, prędzej czy później natkną się na nekropolię miejscowych kapłanów, a wśród grobowców na ten jedyny, upragniony - grób Ptahotepa.
Wyruszyli o świcie, zgodnie ze starym zwyczajem Abnera, który wolał pojawić się na miejscu pracy na tyle wcześnie, aby uniknąć spotkania z ciekawskimi i gapiami. A tych nie brakowało i w Abu-Simbel. Dwa eleganckie statki wycieczkowe, "Karnak" i "Luksor", odbywały regularne rejsy z Asuanu aż do Drugiej Katarakty, zatrzymując się we wszystkich atrakcyjnych miejscach. Mnóstwo pomniejszych stateczków też krążyło po Nilu, wożąc turystów lub towary, stanowiąc doskonałe źródło zarobku dla mieszkańców. Przed tymi, którzy chcieli zostać w Abu Simbel dłużej, otwierał gościnne podwoje hotel "Re-Horachte", zachęcając "nowoczesnym stylem i wszelkimi wygodami", co w praktyce sprowadzało się do świeżo zmodernizowanej kanalizacji i gazet sprowadzanych z kilkudniowym opóźnieniem z Asuanu. Oraz fatalnej, jak zapewniał Abner, kuchni, stanowiącej ryzykowną mieszaninę miejscowej tradycji i silnych wpływów brytyjskich.
Szli teraz szybkim krokiem, chcąc dotrzeć do świątyni i zniknąć dyskretnie w bocznych korytarzach, zanim "ta szarańcza", jak z irytacją mawiał Ravenwood, zejdzie z trapu. Na turystów czekali co prawda oficjalni, wyszkoleni przewodnicy, lecz zawsze znalazł się ktoś, kto widząc członków ekspedycji, zapragnął szerszej, naukowej dyskusji. Pół biedy, jeśli jeszcze wiedział, co mówi - lecz najczęściej spotykanym typem był mądrala sypiący informacjami ze swego podręcznego Baedekera, lub żądna wrażeń paniusia, domagająca się opowieści o mumiach, klątwach i Bóg-wie-czym-jeszcze. Indiana całkowicie podzielał przekonania swego przyjaciela. Swego czasu spędził niejedno wściekle nudne popołudnie, oprowadzając turystów po muzeum i starając się w sposób uprzejmy acz stanowczy wybić z głów egzaltowanym paniom w średnim wieku teorie o klątwie Tutenchamona. Próżny trud. Egzaltowane panie uwielbiały dyskusje z przystojnym przewodnikiem i zawsze znajdowały absolutnie niezbite dowody na działanie klątwy; dowody zaczerpnięte wprost z rubryki "Sensacje" porannych gazet.
Zbliżali się właśnie do stromej ścieżki prowadzącej w dół klifu, ku świątyni, gdy jakaś rosła postać zastąpiła im drogę. Tłusty, brodaty Egipcjanin, w szerokich, luźnych spodniach, równie obszernej koszuli oraz zupełnie europejskiej, nobliwej kamizelce opinającej wydatny brzuch, uśmiechał się szeroko, witając z Abnerem. Mały, czerwony fezik, osadzony na samym czubku głowy nieznajomego sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał z niej spaść, gdy ten radośnie wylewał z siebie istne potoki słów.
- Witaj, Hassan - Abner prezentował znacznie mniejszy entuzjazm. - Pozwól, że przedstawię ci mojego przyjaciela, Indianę Jonesa...
- Witam, witam! - Hassan gorliwie potrząsał dłonią Jonesa. - Miło mi poznać przyjaciela słynnego profesora Ravenwooda, którego praca przyczynia się do rozsławienia naszych świątyń i skarbów na całym świecie! Witam w świecie starożytnych tajemnic, pozostawionych nam, maluczkim, przez dawnych królów, którzy...
- Hassan, daj spokój - mruknął Abner. - To nie turysta, nie nabierze się na twoją gadaninę.
Egipcjanin parsknął krótkim śmieszkiem i kordialnie ujął archeologa pod ramię.
- Racja, racja - przyznał. - Przyjaciele profesora Ravenwooda są równie mądrzy i uczeni, jak on sam. A jego córka równie piękna, jak królowa Nefertari - cmoknął z upodobaniem grubymi wargami. - Profesorze, proszę mi poświęcić chwilkę. Jedną małą chwileczkę. Musimy porozmawiać, prawda? Wybaczcie nam, miss Marion, mister Jones! To nie potrwa długo! - z tymi słowami odciągał Abnera coraz dalej od grupy.
- Kto to jest? - zapytał Indiana, wskazując na oddalającą się sylwetkę Egipcjanina.
- Hassan, przewodnik po świątyniach - odparła Marion. - Bratanek czy kuzyn miejscowego szejka. Ciekawy człowiek... sporo wie... nie tyle może o świątyniach - w jej oczach błysnęła ironia - ale o wszystkim, co w trawie piszczy. Powinnam chyba powiedzieć: w piasku - roześmiała się.
- Aha, takie lokalne centrum plotek?
- Właśnie. A poza tym, to gruba ryba. Potrafi wiele załatwić. Kiedy kilka tygodni temu zginęła nam część figurek, wystarczyło mu wspomnieć, a na drugi dzień się odnalazły. Ale nie wskazał złodzieja. To byłoby sprzeczne z tutejszymi zasadami. Miejscowi trzymają się razem, nic nie zdradzą obcemu.
- Dobrze mieć takiego sojusznika... - Indiana odwrócił głowę, szukając wzrokiem Hassana. Z pewnym zdziwieniem stwierdził, że obaj mężczyźni odeszli dość daleko, tak, że nie sposób było usłyszeć, o czym rozmawiają. Dwie ciemne sylwetki na tle rozjaśnionego coraz mocniejszym słońcem nieba, gestykulowały zamaszyście. Lekki wiatr przynosił od czasu do czasu jakby echa podniesionych głosów.
- O co oni się kłócą? - zapytał zaintrygowany.
- Kłócą się? Skąd - Marion wzruszyła ramionami. - Tu się rozmawia w ten sposób. Tata zawsze łatwo sobie przyswajał różne głupie zwyczaje.
Indiana spojrzał na nią kątem oka. Nie wydawała się przekonana własnymi słowami, wręcz przeciwnie, wyglądała na spiętą i nieco zmartwioną.
- Zastanawiam się... - mruknęła jakby do siebie.
- Nad czym?
- Co on tu robił tak wcześnie. Statek z turystami przypływa dopiero koło południa.
- Czekał na nas?
- Możliwe. Nie wiem. Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku z naszą licencją - w jej głosie przebijał coraz wyraźniejszy niepokój.
- Na pewno - stwierdził uspokajająco Jones. Słyszał co prawda, że od czasu uzyskania niepodległości, Egipcjanie coraz bardziej patrzyli na ręce wszelkim ekspedycjom, zaostrzając warunki wywozu eksponatów. Z doświadczenia jednak wiedział, że hojny "bakszysz" potrafi dokonać niemożliwego. A oni mieli przecież bogatego sponsora. - Perkins nie powinien skąpić na swoje wymarzone muzeum, prawda?
Próbował ją rozchmurzyć, lecz jedyną odpowiedzią dziewczyny był sceptyczny uśmieszek. Ach tak. Najwyraźniej amerykański milioner, mimo swej fortuny, też miał węża w kieszeni. Rozumiał teraz irytację Abnera, który, jeśli sądzić po gestykulacji, kłócił się z Hassanem coraz bardziej zawzięcie.
Dwie postacie rozstały się wreszcie, tłusta sylwetka Egipcjanina podążyła drobnym truchtem w stronę wioski, Abner szybkim krokiem powrócił do oczekującej nań grupy. Próbował sprawiać wrażenie spokojnego, lecz twarz miał zaczerwienioną, w oczach groźne błyski, a rudawa, gęsto przetykana siwizną broda - na wyprawach zwykle zaniedbywał golenie - jeżyła się jak szczotka.
- Idziemy! - rzucił ostro. Ruszył w dół nie oglądając się na resztę. Podążyli za nim, ostrożnie zsuwając się stromą ścieżką w dół, prosto nad brzeg Nilu. Minęli jarzące się w słońcu wejście do świątyni Ra, kierując się ku mniejszej, położonej nieco z boku, na wystającym cyplu, grocie Hathor. W milczeniu zagłębili się w jej cieniste korytarze.
Świątynie w Abu Simbel były o tyle nietypowe, że nie zostały zbudowane, lecz wydrążone w stromym masywie skalnym, opadającym niemal pionową ścianą wprost nad brzeg rzeki. W miejscu, gdzie niegdyś prawdopodobnie znajdowały się naturalne jaskinie, ręka ludzka stworzyła jedno z najpiękniejszych dzieł starożytności. Większa świątynia, poświęcona potężnemu władcy Ramzesowi II i mniejsza, dedykowana jego ukochanej małżonce Nefertari, olśniewały monumentalnym przepychem, ogromem posągów, bogactwem zdobień. Te wszystkie cuda przez wieki spoczywały zapomniane, pogrzebane pod miałkim piachem, póki w początkach XIX wieku nie odkrył ich Burckhardt, a opisał Belzoni.
Indiana rozglądał się dokoła, nie mogąc nasycić się wspaniałym widokiem. Jak dotąd, znał te miejsca tylko z opisów, szkiców i fotografii. Stwierdził, nie po raz pierwszy zresztą, że ponownie rzeczywistość przerosła jego wyobrażenia. Zamierzał właśnie podzielić się tą refleksją z Abnerem, lecz na widok jego zaciętej miny, zrezygnował. Również Marion wydawała się jakaś nie w sosie. Nie wiedział, o co chodzi, lecz widać było wyraźnie, że poranne spotkanie z Hassanem popsuło wszystkim humory.
Minęli główną salę z sześcioma potężnymi kolumnami, minęli salę poprzeczną, i zagłębili się w ciasnych, wąskich korytarzach na tyłach sanktuarium. Do tej części kompleksu nigdy nie zaglądali turyści, nie była ona opisywana w przewodnikach, z punktu widzenia laika - w ogóle nie istniała. Korytarz wił się i załamywał, aż wreszcie skończył się nieforemnym rumowiskiem skalnych odłamków.
- Tutaj! - Abner szerokim gestem ogarnął tę niezbyt malowniczą scenerię. - Odkopujemy to przejście, które prawdopodobnie zaprowadzi nas... - wydobył z torby garść papierów i zagłębił w nich nos - wprost do ukrytych komnat grobowych!
Uniósł nieco latarnię, oświetlając ryty na ścianach. Choć zniszczone i niewyraźne, jednak bez wątpienia przedstawiały one ciemną, smukłą sylwetkę Anubisa, strażnika krainy zmarłych.
- Ostrożnie! - syknęła Marion do jednego z pomocników, który zbyt niedbale zrzucił z pleców tobołek ze sprzętem. Przykucnęła, pospiesznie rozpakowując sporych rozmiarów aparat fotograficzny - staroświeckiego Kodaka z dość nieporęcznym fleszem na proszek magnezjowy. Pieczołowicie ustawiła statyw na nierównej posadzce, starając się uzyskać możliwie najlepszą stabilność. Indiana patrzył z podziwem na jej szybkie i zręczne ruchy, dzięki którym całe urządzenie w kilka minut było gotowe do działania. Znać było, że już nie pierwszy raz towarzyszyła ojcu w pracy, pomagając i troszcząc się o dokumentację. Sam Abner nie był szczególnie dbały na tym punkcie. Nad precyzję naukowego opisu przedkładał romantyzm starych map i legend o ukrytych skarbach. Na szczęście zwykle umiał sobie dobrać asystentów, którzy wykonywali za niego tę żmudną i drobiazgową robotę. Aktualnie tę rolę przejęła córka. Czy zamierzał wychować ją na swoją następczynię? Zajęty własną pracą - delikatnie wydobywał z rumowiska odłamki skały, by po dokładnym ich obejrzeniu odrzucić, lub odłożyć na stos do dalszego zbadania - Indiana nie mógł się powstrzymać od posyłania ukradkowych spojrzeń w stronę Marion. Dwa miesiące pobytu pod palącym słońcem południa uczyniły z niej śniadą Egipcjankę, niemalże potomkinię dawnych mieszkańców tych ziem. To wrażenie potęgowała jeszcze burza jej czarnych, lekko kręconych włosów, upiętych teraz niedbale w luźny węzeł nad karkiem. I tylko niebieskie oczy, błyskające w opalonej twarzy przypominały, że tak naprawdę nie urodziła się w glinianej chatce nad brzegiem Nilu, lecz gdzieś w mroźnej Montanie, gdzie siedemnaście lat temu niespokojny duch Abnera znalazł chwilową przystań.
Marion jakby wyczuła na sobie spojrzenie Jonesa, podniosła głowę znad obiektywu, uśmiechając się lekko. Jej twarz przybrała znany mu sprzed lat dziecinny, łobuzerski wyraz, wzbogacony jednak o jakąś nową, przekorną nutę. Przypomniał sobie z rozbawieniem wszystkie docinki i przytyki, jakimi obdarzali się niegdyś, kiedy to będąc asystentem jej ojca, często gościł w ich domu. Była wtedy dzieckiem, sprytnym, wesołym, zabawnym dzieckiem o nieco zbyt rozbudowanych skłonnościach do rozrabiania i pakowania się w coraz to nowe kłopoty. Pod tym względem całkowicie wdała się w Abnera, choć z urody przypominała raczej Helen. Teraz zmieniła się, wyrosła... lecz diabelskie ogniki w jej oczach bynajmniej nie zniknęły.
Pracowali już od kilku godzin, kupka odłamków do zbadania znacząco urosła, swąd magnezji wypełnił ciasny korytarz. Abner zarządził przerwę na lunch. Ruszyli w stronę wyjścia. Nagle, ni z tego, ni z owego, Ravenwood zaklął paskudnie.
- Co się stało? - zdziwiła się Marion.
- Zapomniałem! - warknął jej ojciec. - Zaraz się natkniemy na tę szarańczę!
Faktycznie, od strony głównej sali dobiegał ich gwar zmieszanych głosów. Turyści z "Luksoru" odbyli właśnie obowiązkową rundkę z przewodnikiem, a teraz rozeszli się po zakamarkach świątyni, podziwiając rzeźby i ryty na ścianach, wymieniając uwagi przyciszonymi głosami. Ekipa usiłowała przejść dyskretnie w stronę wrót, lecz okazało się, że to wcale nie jest takie proste. Wszystkie oczy zwróciły się na nich, gdy zakurzeni i umorusani przemykali pod ścianą... Wtem rozległ się stłumiony okrzyk i od grupki turystów odłączyła się młoda, elegancka kobieta. Ruszyła w ich stronę, promieniejąc olśniewającym uśmiechem.
- Profesor Ravenwood! - zawołała. Jej głos, miękki i melodyjny, z wyraźnym francuskim akcentem, zdawał się nadawać jakieś nowe, głębsze znaczenia zwykłym słowom powitania. Indiana z uznaniem przyjrzał się nieznajomej. Średniego wzrostu, o ciemnych włosach, obciętych modnie na pazia, o równie ciemnych, lekko skośnych, jakby kocich oczach, sprawiała wrażenie kobiety przywykłej do luksusu oraz nieco egzotycznej. Z pewnością przyczyniał się do tego sznurek idealnie dobranych pereł na smukłej szyi oraz sukienka, której kosztowną prostotę mógł docenić jedynie znawca. Szybkie, lecz dokładne spojrzenie Indiany omiotło jej figurę, od zgrabnej linii łydek aż po znakomicie, żeby nie powiedzieć, artystycznie ukształtowany biust. W ostatniej chwili powstrzymał się od gwizdnięcia z podziwem. Zauważył, że nawet wrogo nastawiony do turystów Ravenwood wyprostował się bardziej, z pewnym zażenowaniem przygładzając swą zaniedbaną brodę.
- Proszę wybaczyć, profesorze, ale widząc pana tutaj po prostu musiałam podejść - tłumaczyła się tymczasem nieznajoma. - Pamiętam doskonale pański cykl odczytów o tajemnicach starożytnej Anatolii... Byłam zachwycona! Pańska wiedza, erudycja... Ten magnetyzm z jakim mówił pan o nieodkrytych jeszcze skarbach... To było fascynujące!
- Ach, odczyty! - przypomniał sobie Abner. - Pamiętasz, Marion, nasz wyjazd do Europy! To było piękne lato...
- Tak, piękne - burknęła córka. - Chciałeś mnie oddać do szkoły z internatem w Szwajcarii.
- Bardzo mi miło, pani... panno... - zawahał się Ravenwood.
- Madeleine de la Sara. Pisarka - uśmiechnęła się znów nieznajoma. - Co za cudowne spotkanie! Czytałam co prawda w gazetach o pańskiej wyprawie do Egiptu, lecz nie spodziewałam się, że będę miała to szczęście, by spotkać pana osobiście!
- Czytała pani? Doprawdy... - Abner był już całkowicie ugłaskany. - Czyżby interesowała panią historia starożytna?
- Bardzo! - de la Sara przybrała ton poważny i pełen przejęcia. - Postanowiłam odbyć podróż po najsłynniejszych świątyniach starożytności, szukając inspiracji do mej nowej powieści... To będzie rzecz pełna pasji i namiętności, podobnej do tych, które ożywiały twórców takich miejsc, jak to... Ale zanudzam państwa pewnie, odrywam od pracy? - jej spojrzenie przeniosło się na Jonesa, w kąciku ust wykwitł przepraszający uśmiech.
- Ależ skąd! - Abner, wbrew wszelkim swym wcześniejszym zastrzeżeniom, najwyraźniej był gotów pogrążyć się w dyskusji. - Pani pozwoli, oto pozostali uczestnicy naszej małej wyprawy. Moja córka Marion. Mój przyjaciel Indiana Jones.
Francuzka obdarzyła Marion jedynie krótkim, uprzejmym skinieniem głowy, całą uwagę przenosząc na młodego archeologa.
- Witam pana, monsieur Jones - wyciągnęła ku niemu smukłą, arystokratyczną dłoń, pozbawioną biżuterii, o idealnie gładkich paznokciach pokrytych karminowym lakierem. Indiana, wiedziony jakimś nagłym, nie dającym się wytłumaczyć impulsem, schylił się, muskając ustami długie, wypielęgnowane palce. Podniósł wzrok i uśmiechnął się lekko, napotykając w jej źrenicach kokieteryjny błysk. Przez chwilę zielonkawe oczy mężczyzny i czarne kobiety wpatrywały się w siebie intensywnie, pełne niewypowiedzianych obietnic. Madeleine powoli, z ociąganiem, wysunęła rękę z uścisku Jonesa.
- Cóż za galanteria, monsieur Jones - powiedziała miękko. - Jak rzadko spotyka się obecnie tak szarmanckich mężczyzn!
- To wszystko zależy od kobiety, mademoiselle de la Sara - Indiana popisał się idealną, francuską wymową "r". - Niektóre z was, drogie panie, potrafią nawet z największego gbura uczynić dżentelmena!
- Chyba pan nie mówi o sobie. Pan gburem? - brwi kobiety uniosły się w wyrazie przesadzonego zdumienia.
- Nie zna mnie pani z najgorszej strony, mademoiselle - zawadiacki uśmiech Jonesa zdawał się sugerować, że ta najgorsza strona jest szczególnie warta poznania. Francuzka spoglądała nań przymrużonymi lekko oczami, tajemnicza, nieco arystokratyczna i bardzo intrygująca.
Za nimi rozległo się coś jakby stłumione parsknięcie. Jones obejrzał się - Marion kaszlała głośno, zasłaniając usta dłońmi.
- Coś się stało? - zaniepokoił się Abner.
- Nie, nic - wykrztusiła. - To przez ten kurz. Chodźmy na zewnątrz, mieliśmy jeść lunch! - odezwała się nieco nadąsanym tonem.
- Ach, nie przeszkadzam państwu - Madeleine uśmiechnęła się promiennie. - Myślę, że jeszcze się spotkamy, zamierzam zatrzymać się na kilka dni w tym uroczym hoteliku. To miejsce jest tak inspirujące... - ciemne, gęste rzęsy na moment przysłoniły jej oczy, twarz przybrała wyraz rozmarzenia i oczekiwania. - Au revoir! - rzuciła przez ramię, oddalając się w głąb świątyni.
- Rusz się, Indy - Abner trącił w bok Jonesa, który zastygł na moment, na wpół odwrócony w kierunku, w którym odeszła Francuzka.
- Idziecie, czy nie? - od wejścia popędził ich ostry głos Marion.
Indiana ocknął się z zamyślenia. Ruszył powoli w stronę wrót świątyni, starając się zanalizować uczucie, jakie nim właśnie owładnęło.
Tak... to również był zew przygody. Bez wątpienia.

sobota, 26 lipca 2008

Indiana Jones i tajemnica grobowca architekta odc.1

I.

Wiatr wył ponuro, niosąc tumany śniegu, wściekle uderzając o małe, zaparowane okienka ubogiego hoteliku na obrzeżach Katmandu. W barze siedział tylko jeden podróżny. Zatopiony w jakichś tajemniczych rozmyślaniach, wyglądał przez okno, próbując coś dojrzeć w zapadającym szybko zmroku.
Przed chwilą z niejakim trudem udało mu się dogadać z posługującym się kiepską angielszczyzną barmanem. Uzyskał informacje, jakich poszukiwał... przynajmniej częściowo. Nie tak łatwo kogoś znaleźć w mieście, które wciąż, chaotycznie i bez planu, odbudowywało się po potężnym trzęsieniu ziemi, jakie zniszczyło je dwa lata temu, w 1934. Na szczęście osoby, których szukał, były... dość charakterystyczne.
Teraz powinien wziąć się w garść, wyjść, przewędrować na drugi koniec miasta. Odwlekał tę chwilę. I nie chodziło tu o szalejącą zadymkę. Raczej o wspomnienia.
***
Dziesięć lat wcześniej, na drugim końcu świata, tak samo wściekle wył wicher, niosąc ze sobą jednak tumany nie śniegu, lecz piasku. Mały parowy stateczek stękając i trzeszcząc przybił do nabrzeża w Abu Simbel. Tylko jedna osoba zeskoczyła z trapu i kuląc się pod uderzeniami wiatru podążyła ścieżką w głąb lądu. Młody mężczyzna we wciśniętym mocno na oczy kapeluszu, z marynarskim workiem przewieszonym przez ramię, szedł uparcie przed siebie, mijając stromy klif wznoszący się nad samym brzegiem Nilu. Gdyby rozejrzał się nieco, ujrzałby cztery potężne posągi, wycięte w skale... ale to nie była odpowiednia pora na rozglądanie się.
Wiatr zelżał nieco, gdy wędrowiec wkroczył w wąskie uliczki miasteczka. Po lewej miał hotel "Re-Horachte", jeden z niewielu reprezentacyjnych budynków, lecz nie hotelu szukał. Gdzieś na zachodnim krańcu osady - że też nie poprosił o dokładniejsze wskazówki! - powinna się znajdować kwatera jego przyjaciół. Szedł powoli, szukając budynku, który pasowałby do opisu w ostatnim liście. Hmm... czyżby ten?
Drzwi otwarły się z głośnym zgrzytem dawno nie oliwionych zawiasów. W świetle padającym z korytarza dostrzegł wysoką, barczystą sylwetkę...
- Indiana! - znajomy bas zahuczał mu koło ucha.
- Abner!
Nauczyciel i uczeń padli sobie w objęcia, poklepując po plecach... a przy okazji strząsając tonę piasku z ronda kapelusza Indiany. Abner, uradowany, poprowadził gościa w głąb domostwa. Jak wiele budynków w tych okolicach, zbudowane było na planie kwadratu, płaskodache, z obszernym dziedzińcem na środku. Weszli do obszernej, dość wygodnie urządzonej kuchni. Zza stołu poderwała się szczupła, ciemnowłosa dziewczyna, w pośpiechu przewracając stołek, na którym siedziała.
- Indy! - jej głos rozbrzmiewał radością, oczy błyszczały.
- Marion? - w głosie przybysza dźwięczało zdumienie. - Nie wierzę! Jak ty wyrosłaś!
- A ty się wcale nie zmieniłeś... no, może trochę. Wciąż nosisz tę fedorę? - przesunęła palcem po zakurzonym rondzie kapelusza.
- Wciąż. To mój talizman - Indiana porozumiewawczo mrugnął do Abnera. - Ech, dobrze was znowu zobaczyć. Jak cię ostatnio widziałem, byłaś taka - przesunął dłonią jakiś jard nad podłogą.
- Przesadzasz - wybuchnęła śmiechem. - To nie mogło być aż tak dawno. Widzieliśmy się... - spoważniała nagle.
- Cztery lata temu. Na pogrzebie Helen - dokończył Abner.
- No i jak sobie dajesz radę? - spytał Indiana przyjaciela. Przypomniał sobie mały, cichy cmentarzyk gdzieś w Illinois... siąpiący beznadziejnie deszcz... trzynastoletnią Marion w zbyt obszernej, naprędce przerabianej czarnej sukience, szlochającą rozpaczliwie po śmierci matki. Jego dobry nastrój ulotnił się w mgnieniu oka.
- Ujdzie - Abner wzruszył ramionami, lecz i on sprawiał wrażenie zgaszonego, nagle postarzałego.
Dureń ze mnie, pomyślał Indiana. Nie powinienem zaczynać. Pamięć podsunęła mu obraz wysokiej, postawnej kobiety, z kokiem niedbale upiętych czarnych włosów. To Helen trzymała dom silną ręką, to jej spokojny, lecz stanowczy głos wyznaczał każdemu jego miejsce i zadania do spełnienia. Była kompletnym przeciwieństwem Abnera - pasjonata i zapaleńca, ryzykanta i awanturnika. A jednak w jakiś tajemniczy sposób uzupełniali się oboje, tworząc jeśli nie pełną harmonię, to coś możliwie najbardziej do niej zbliżonego na tym niedoskonałym świecie.
Zapadło niezręczne milczenie. Łojowa świeczka, krzywo przytwierdzona do stołu, posykiwała i kapała na blat kroplami tłuszczu. Marion bezmyślnie rozmazywała je palcem.
Abner ocknął się pierwszy.
- No dobra. Co było, to było. Pewnie chciałbyś wiedzieć, dlaczego do ciebie pisałem? - zwrócił się do Jonesa, który z ulgą przyjął zmianę tematu.
Entuzjastyczny choć tajemniczy list Abnera zastał go w Nowym Jorku, gdzie kręcił się właśnie poszukując jakiejś stałej i w miarę dobrze płatnej pracy. Miał już na oku posadę nauczyciela historii w pewnym żeńskim college'u, lecz bez żalu porzucił te plany, odpowiadając na zew przygody. Abner Ravenwood, znany ze swych śmiałych pomysłów i niekonwencjonalnych metod, nie był co prawda uważany za najlepszy wzór dla młodego pokolenia archeologów, lecz Indianie właśnie jego styl pracy odpowiadał najbardziej. Patrząc na swego profesora widział całą, odchodzącą już w zapomnienie, generację poszukiwaczy skarbów, tych, którzy nie wahali się ryzykować życiem, aby wydrzeć starożytnym ruinom ich tajemnice. Ravenwood był ich godnym i bodaj czy nie ostatnim spadkobiercą.
Zastanawiał się też, czy to wezwanie do Egiptu ma jakiś związek z obsesją Abnera. I był gotowy założyć się, że tak.
Od wielu już lat największym marzeniem Ravenwooda i celem jego życia było odnalezienie Arki Przymierza. Wertując Biblię, studiując starożytne źródła, doszedł do niezachwianego przekonania, że za jej zaginięcie odpowiedzialny jest egipski faraon Szeszonk I. On to niegdyś, korzystając z zamętu, jaki zapanował w Izraelu po śmierci Salomona i rozpadzie królestwa na część północną i południową, wdarł się tam jak burza piaskowa, szybkim marszem dotarł aż pod Jerozolimę i wrócił, jak przyszedł, zabierając ze sobą obfite łupy. Wśród zrabowanych skarbów świątynnych z całą pewnością znajdowała się Arka - perorował z zapałem Abner przy każdej możliwej okazji. Popadł zresztą z tego powodu w zajadły konflikt z profesorem Vernerem Stevensonem ze swej macierzystej uczelni, który z kolei zaginięcie Arki datował raczej na okres niewoli babilońskiej. Indiana uśmiechnął się lekko na wspomnienie tych waśni, choć ich finał wcale nie był zabawny. Stevenson bowiem, doprowadzany do szału przez wybuchowy charakter kolegi, uruchomił swe rozległe znajomości i doprowadził do usunięcia Abnera z jego katedry i przeniesienia na jakieś podrzędne stanowisko w prowincjonalnej filii. Obrażony archeolog złożył natychmiastowe wymówienie i od tej pory utrzymywał się niemal wyłącznie ze zleceń od prywatnych kolekcjonerów, podejmując coraz bardziej i bardziej ryzykowne wyprawy, balansując nieraz na krawędzi prawa. To wszystko stało się jakiś rok czy dwa po śmierci Helen i na dobrą sprawę było Jonesowi znane jedynie z lakonicznych wzmianek w listach przyjaciela - nie należał on do osób użalających się nad sobą - lub z uwag, jakie niechętnie rzucali wspólni znajomi.
Spojrzał teraz z zainteresowaniem na Abnera, który najwyraźniej szykował się do dłuższej opowieści.
- Jak zapewne wiesz, siedzimy tutaj już od dwóch miesięcy - rozpoczął Abner. - I jeśli dobrze pójdzie, spędzimy tu całą zimę. W lecie, kiedy ty znów włóczyłeś się po dżungli, skontaktował się ze mną Randolph Perkins, ten tak zwany "król stali". Słyszałeś o nim pewnie?
Indiana skinął głową. Perkins, milioner, właściciel Bóg wie ilu kopalni i hut, trzymający w garści rynek na całym Zachodnim Wybrzeżu, był postacią szeroko znaną i wcieleniem "amerykańskiego snu". Ubogi chłopak z jakiegoś zapyziałego miasteczka na Zachodzie, dzięki własnej pracy i samozaparciu, dostał się na sam szczyt. Aktualnie zbliżał się do siedemdziesiątki i zajmował jedno z czołowych miejsc na liście najbogatszych Amerykanów. Nie zapomniał jednak o swym pochodzeniu, wręcz przeciwnie, chlubił się nim przy każdej okazji. Zadbał też o swe rodzinne miasteczko... jak też ono się nazywało... coś-tam-ville... czyniąc z niego niewielki lecz prężnie się rozwijający ośrodek przemysłowy. Tylko co wspólnego miał z archeologią?
- Zaprosił mnie do siebie - kontynuował Abner - i zwierzył ze swego pomysłu, aby zorganizować w Ashtonville, wiesz, jego rodzinnym mieście, muzeum z prawdziwego zdarzenia.
- Tata byłby dyrektorem - wtrąciła z dumą Marion.
- No właśnie. Ale póki co, muzeum musiałoby powstać od podstaw. A ponieważ Perkins do wszystkiego w życiu doszedł samodzielnie, nie satysfakcjonuje go po prostu zakupienie takiej czy innej kolekcji od pośredników. Wolał zorganizować własną ekspedycję.
- Kto wybrał miejsce? - zainteresował się Indiana.
- Ja... częściowo - odparł Abner. - Perkins nalegał na Egipt, wiesz, po ostatnich odkryciach Cartera stał się strasznie modny. Każda gospodyni domowa słyszała o Tutenchamonie, każde muzeum stara się ściągnąć przynajmniej jedną mumię. Zatem kwestia kraju była z góry przesądzona, ja natomiast zdecydowałem się na Abu Simbel - archeolog przybrał tajemniczą, lecz pełną satysfakcji minę.
- Spodziewasz się tu czegoś... szczególnego? - Jones pytająco uniósł brwi.
Tajemniczy uśmiech Abnera pogłębił się jeszcze, w jego oku zapalił się tak dobrze znany Indianie błysk.
- No wiesz... - zaczął z udawaną nonszalancją - jesteśmy na niezwykle ciekawych terenach, u samych wrót Nubii. To wciąż mało zbadane obszary i nie tak zatłoczone jak Karnak czy Dolina Królów, gdzie jedna ekspedycja depcze po piętach drugiej, a wszędzie kręcą się turyści. Co prawda i tu mamy trochę tej szarańczy, statki wycieczkowe przybijają co parę dni, lecz zwykle wystarcza im to, co powie oficjalny przewodnik. Nie włażą nam na głowę... choć ostatnio...
- Abner! - Indiana popatrzył na niego znacząco. Jego nauczyciel znów zaczął jedną ze swoich znanych gierek. Niejeden raz drażnił się z nim, sypiąc jak z rękawa wszystkimi nieistotnymi informacjami, z pełną świadomością, że słuchacz niecierpliwie czeka na te najważniejsze.
- Dobrze już, dobrze - mruknął Ravenwood. - Jak zwykle jesteś w gorącej wodzie kąpany, brak ci spokoju, cierpliwości tak ważnej dla naukowca...
- Abner! - znów przerwał mu Indiana, tym razem z większym naciskiem. Marion zachichotała.

Ravenwood nabrał powietrza w płuca, ogarnął dumnym spojrzeniem oboje słuchaczy, ciesząc się napięciem, jakie wyraźnie malowało się na twarzy Indiany.
- Ptahotep! - wypalił wreszcie. - Czy coś ci mówi to imię?
Jones skupił się, przebiegając w myśli listę najważniejszych postaci z historii Egiptu. Sądząc po imieniu, mógł to być kapłan lub dostojnik... Pokręcił głową. Nic.
- Nie dziwię się - łaskawie przyznał Abner. - Sam poznałem tę postać całkiem niedawno. Podczas mojego zeszłorocznego pobytu w Karnaku, gdzie badałem Relief Zwycięstwa i inne inskrypcje świątynne, znalazłem drobną, lecz bardzo ciekawą wzmiankę...
Indiana skinął głową. Byli w domu. Relief Zwycięstwa faraona Szeszonka, wymieniający nazwy zdobytych przezeń miast, stanowił kość niezgody w środowisku archeologów zajmujących się dziejami krajów biblijnych. Na częściowo zniszczonej ścianie brakowało bowiem nazwy Jerozolimy, co stanowiło koronny argument dla przeciwników teorii o uprowadzeniu Arki przez Egipcjan. Abner doskonale o tym wiedział, a jednak wybrał się, by ponownie studiować sporne zapisy. Co odkrył?
- Badałem właśnie wewnętrzny dziedziniec świątyni Mut. Szedłem na stanowisko codziennie tuż przed świtem, żeby mieć przynajmniej parę godzin zupełnego spokoju. Pewnego dnia, zbliżając się do świątyni, zauważyłem coś podejrzanego. Jakiś obdarty Arab wyłaził właśnie z dziury w ziemi. Na mój widok zaczął uciekać. Goniłem go przez chwilę, ale już nie dla mnie takie rozrywki, więc dałem spokój i wróciłem na miejsce, gdzie go zauważyłem. Drań wykopał cały tunel prowadzący w głąb świątyni, z zewnątrz zamaskowany głazami. Wlazłem tam oczywiście, choć był strasznie wąski i bałem się przez chwilę, że utknę. Korytarz prowadził do komnaty, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem. Musiała leżeć gdzieś w samym sercu świątyni. Znalazłem ślady zamurowanego wejścia, a wewnątrz - to!
Niespodziewanie na stole znalazła się mała, drewniana skrzynka. To Marion oddaliła się po cichu w trakcie opowieści ojca, by przynieść eksponat. Abner delikatnie otworzył szkatułkę. Wewnątrz spoczywał niewielki posążek krowiorogiej bogini oraz dwa kruche zwoje papirusu. Ostrożnie, powoli archeolog rozprostował starożytne zapisy. Pochylili się nad nimi obaj. Indiana uważnie, w skupieniu przebiegał wzrokiem równe rządki pisma hieratycznego.
- Architekt? - zapytał unosząc głowę.
- Tak - potwierdził Abner z satysfakcją. - Ptahotep, nadworny architekt Szeszonka I, twórca Tanis.
Obaj zamilkli na chwilę. Indiana czuł, jak ogarnia go podniecenie. Legendarne Tanis, ukryte miasto, zbudowane ponoć jedynie po to, aby stać się schronieniem Arki... Miasto, które gniew boski pogrzebał pod tysiącami ton piasku... Te niepozorne zwoje mogły stać się kluczem do jego odnalezienia.
- Czytaj dalej - Abner przytrzymywał delikatnie kolejny zwój.
- Ja, Ptahotep, budowniczy świątyń, pokorny sługa Szeszonka-Ukochanego-Przez-Amona, oby żył wiecznie, mówię wam, synowie moi i wnuki:
Ponieważ spodobało się bogom wywrzeć gniew swój na mnie za świętokradztwo, któregom się dopuścił, ja niegodny sługa swego pana,
Ponieważ sprawili oni, że dzieło mojego życia znikło na wieki sprzed ludzkich oczu,
Przeto odchodzę dziś do przybytku Tej, która Dzierży Zwierciadło, Pani Nieba w Siedmiu Postaciach, aby tam duszę swą oczyścić i przygotować.
Sekret mój zabieram ze sobą. Niech klątwa bogów dotknie i oślepi tego, który szukać będzie wiedzy nie dla siebie przeznaczonej.
Was niech prowadzi ścieżka Ra, wschodzącego o poranku. Kto umie podążać jego drogą, ten niech dopełni boskiego przeznaczenia.

Indiana wolno podniósł głowę znad papirusu.
- A zatem z tego powodu jesteście tu - stwierdził. - Pani Nieba to oczywiście Hathor, patronka mniejszej świątyni w Abu Simbel. W głównej świątyni mamy z kolei Ra. Ale mimo wszystko to dość słabe przesłanki. Świątynie tych dwojga były praktycznie wszędzie.
Abner machnął ręką.
- Oczywiście, że to nie są jedyne przesłanki. Jutro pokażę ci resztę materiałów. W każdym razie jestem przekonany, że Ptahotep tu właśnie zakończył swe życie, prawdopodobnie jako kapłan Hathor i tu został pochowany. Szukam eksponatów do muzeum Perkinsa... a przy okazji pewnego grobowca... - uśmiechnął się chytrze. - A tam, kto wie, kto wie... jakie sekrety czekają na nas.
- Myślisz, że ją odnajdziemy...? Arkę?
- Czuję, że jestem blisko... - wyszeptał Abner. - Tak blisko, jak nigdy dotąd.

Indiana uśmiechnął się szeroko. Zew przygody rozbrzmiewał coraz wyraźniej.

środa, 28 maja 2008

Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.21 - ostatni!!!

XXI
Zimne, stęchłe powietrze wionęło z tajemniczej komnaty, jaka otwarła się przed nimi. W ciemności słychać było coś jakby delikatny, odległy szmer wody. Światło pochodni nie było w stanie ogarnąć całej przestrzeni, wyrywając z mroku jedynie fragment schodów - stromych, lekko spękanych, o matowym połysku wygładzonego kamienia. Spoglądali na siebie, zastanawiając się, kto zejdzie pierwszy. Jones gotowy był już na ponowną konfrontację z Kaawalidze, gdy niespodziewanie ten ustąpił mu pierwszeństwa, gestem zachęcając do wstąpienia na schody. Indiana schwycił pochodnię i powoli ruszył przed siebie.
Schody wiodły w dół mniej więcej na głębokość jednego piętra. Ponownie znalazł się w jaskini, ściany pokryte były krystalicznymi naroślami, panował przenikliwy chłód. Gdzieś z tyłu słychać było szmer i plusk - krople wody spadały w zagłębienie skały, tworząc maleńkie, przejrzyste jeziorko. Podniósł wyżej pochodnię, krąg światła objął ścianę przed nim...
Zamarł. Czegoś takiego nie widział jeszcze nigdy w życiu.
Ściana w całości obita była miedzianymi płytami, niegdyś wypolerowanymi do połysku, teraz matowymi i spatynowanymi. Wykuty pracowicie wzór ozdabiał powierzchnię, plącząc się w niezrozumiałych arabeskach. Gdzieniegdzie widać było skupiska szlachetnych kamieni - dopatrzył się topazów, ametystów i lapis-lazuli - gdzie indziej znowu brązowe nity przytrzymywały wielkie połacie wypolerowanego kryształu. Owalne gałki z kości zdobiły środek artefaktu, tkwiąc w wyżłobionych rowkach. Cofnął się kilka kroków, próbując dopatrzeć się sensu w tym wzorze. Wydawało mu się, że linie i żłobkowania układają się w zarys twarzy skrzydlatego demona, tego samego, który powitał ich przy wejściu do jaskini... A może było to tylko złudzenie umysłu, który na siłę szukał w niezrozumiałym znajomych kształtów.
Pod ścianą, ułożone w równe rządki, leżały cienkie, metalowe tabliczki, pokryte gęsto znakami pisma klinowego.
- Doktorze Jones, wszystko w porządku? - odezwał się głos z góry. - Można schodzić?
- Tak! - wrzasnął, zadzierając głowę. Rozległ się niecierpliwy tupot stóp i po chwili na dole byli już wszyscy.
- Dotarliśmy... - w głosie Cutterdale'a brzmiała nieskrywana satysfakcja. - To musi być to. Broń Sumerów, najpilniej strzeżona tajemnica, przyczyna zagłady Sodomy i Gomory. Teraz jest moja.
- To bez sensu - stwierdził z irytacją Indiana. - To się kompletnie nie zgadza z przekazem biblijnym. Według niego, Lot jako jedyny uciekł przed zagładą, a pan twierdzi, że sam był posiadaczem jej narzędzia?
- Niech pan nie traktuje przekazu biblijnego tak serio - parsknął Kaawalidze. - Gdyby pan znał prace naukowców z mojego kraju, wiedziałby pan, że jako źródło historyczne jest on niezbyt wiarygodny - lekceważąco machnął ręką. - Nawet pan nie wierzy chyba w istnienie takiej choćby Arki Przymierza, prawda?
- Nie zastanawiałem się nad tym - odburknął Jones.
- Isz-szaha-el wspomina o zdrajcach, którzy wykradli swemu ludowi święte i starożytne tajemnice - kontynuował Gruzin. - Domyślaliśmy się, że chodzi o Lota. Zbudował tę maszynę... zapewne chciał za jej pomocą objąć władzę nad miastami doliny Siddim. Cóż, coś mu nie wyszło... nie jesteśmy pewni, czy sam nie zachował ostrożności, czy też dosięgła go zemsta współplemieńców. Czy już wszystko jasne, doktorze Jones? - zapytał z kpiną.
Indiana tylko wzruszył ramionami. Też sobie znalazł miejsce na naukowe dysputy. Irytowało go przede wszystkim to, że w głębi ducha do końca był przekonany, że teoria o tajemniczej broni jest bzdurą. Nie wiedział, co właściwie spodziewał się znaleźć, ale na pewno nie to, nie dziwaczną maszynę o niewiadomym przeznaczeniu.
Kaawalidze zbliżył się do metalowej ściany z nie mniejszą satysfakcją.
- To największe odkrycie naukowe od czasów Troi. A nawet dłużej. Jeśli tylko rozszyfrujemy zasadę działania tego urządzenia...
Wziął do ręki jedną z tabliczek, przyświecił pochodnią.
- To nie powinno być trudne - stwierdził. - Tu mamy coś... hm, ujęte w formę poematu... lecz sądzę, że przy odpowiedniej interpretacji da się z tego odczytać informacje o tej machinie. Dużo metafor, taaak... trzeba będzie solidnie to opracować...
- Sądzicie pewnie, że wam w tym pomogę? - ironicznie mruknął Jones.
Obaj, jak na komendę, odwrócili się ku niemu.
- Doktorze Jones - głos Cutterdale'a drgał podejrzanym rozbawieniem. - Czyżby chciał nam pan nadal oferować swoją pomoc? Przyznaję, jestem zaskoczony. Myślę jednak, że nie będzie ona już nam potrzebna. Doprowadził nas pan na miejsce. Teraz pora się pożegnać.
Szczęknęła odbezpieczana broń.
- Zły pomysł... - wycedził Jones. - Zapominacie, że nie wystarczy dotrzeć na miejsce, trzeba jeszcze bezpiecznie powrócić. A ja jestem jedyną osobą, która może nas wszystkich stąd wyprowadzić.
Blefował, lecz miał nadzieję, że Cutterdale się na to złapie.
- Nie sądzę, doktorze Jones - zgasił go Anglik. - Profesor jest tak samo dobrym specjalistą jak pan, starożytne grobowce nie są mu obce, a poza tym przyświeca nam obu ten sam cel. Pragniemy tej broni, chcemy przekazać ją światu... a raczej wybranym, tym, którzy będą godni się nią zaopiekować.
- To znaczy tym, którzy najwięcej zapłacą - parsknęła Kate. Cutterdale zmierzył ją zimnym wzrokiem.
- Doktor Bertram... jakże mi przykro. Cóż to będzie za strata dla świata nauki. Niestety, zaufała pani niewłaściwej osobie. Doktor Jones zawsze miał opinię awanturnika i ryzykanta, nikt się nie zdziwi jego zaginięciu podczas kolejnej wyprawy, lecz pani... Dopilnuję, żeby imieniem Katherine Bertram nazwano, hm... co pani powie na jakąś bibliotekę?
- Sir John Sheppard wie, gdzie jesteśmy! - wrzasnął milczący dotychczas Tom, w jego głosie brzmiała narastająca panika. - Wie, że wyruszyliśmy...
- Oczywiście, że wie. Czeka na informacje o naszych zaginionych archeologach... i ja mu tych informacji z przyjemnością dostarczę - Cutterdale uśmiechnął się szeroko, niemal serdecznie, jak niegdyś w Londynie, gdy omawiał z nimi plan wyprawy.
- Cutterdale, załatwmy to szybko - zniecierpliwił się Gruzin. - Mamy jeszcze mnóstwo pracy, musimy dokładnie obejrzeć to ustrojstwo, wrócić i załatwić ciężki sprzęt do odkopania. A ty wciąż gadasz.
- Taka jest zasada - pouczył go Anglik. - Skoro już mają zginąć, niech wiedzą dlaczego.
- Przyznaj się po prostu, że jeszcze nigdy nie zastrzeliłeś człowieka - mruknął z odcieniem pogardy w głosie stary czekista. Podniósł rewolwer, uważnie celując wprost w czoło Jonesa... po czym zmienił zdanie i błyskawicznie przesunął go w stronę pobladłej Kate.
- Nieeee! - rozległ się potężny wrzask i coś runęło na Gruzina, przewracając go na ziemię. Tom Jameson, w odruchu rozpaczliwej odwagi, rzucił się, próbując wyrwać mu broń. Szamotali się zajadle, kopiąc i wierzgając na wszystkie strony. Gruzin był silniejszy i bardziej doświadczony, lecz strach i adrenalina wzmagały siły Toma. Wpadli na ścianę z brązu, przetoczyli się po niej raz i drugi, roztrzaskując kryształowe panele, przesuwając kościane gałki.
Indiana szarpnął za ramię osłupiałą Kate.
- Uciekaj! - syknął. Sam skoczył w stronę Cutterdale'a. Anglik jednak nie dał się zaskoczyć, szybkim ruchem uniósł karabin i wycelował prosto w Jonesa.
- Nie radzę... - wycedził przez zęby. Szturchnął archeologa lufą. - Pod ścianę - rozkazał.
Stłumiony huk strzału rozległ się w jaskini. Kate, będąca już w połowie schodów, obejrzała się i z krzykiem zbiegła w dół. Kaawalidze właśnie wstawał z ziemi, patrząc z pogardą na bezwładnie rozciągnięte u jego stóp ciało Toma. Na piersi chłopaka widniała szybko się powiększająca czerwona plama.
- Tom! - Kate przypadła do swego ucznia. - Tom, o Boże! Nie umieraj!
- Doktor Bertram... - wyszeptał chłopak.
- Nic nie mów, zabierzemy cię stąd - mówiła gorączkowo Kate. - Zróbcie coś! - wrzasnęła, sama nie wiedząc, do kogo właściwie.
- Doktor Bertram... przepraszam... - jęknął słabo Tom. Głowa opadła mu na bok, oczy się zamknęły. Kate podniosła dłoń do ust, przygryzając ją, walcząc z napływającym szlochem.
- Cóż za sentymenty... - mruknął ironicznie Cutterdale. - No dobrze, kończmy już...
Ping! rozległo się za ich plecami. Dziwny, metaliczny dźwięk odbił się echem od kamiennych ścian.
Gruzin i Anglik odwrócili się, zaskoczeni, patrząc na to, co Jones miał okazję obserwować już od dłuższej chwili.
Ściana z miedzi ożyła. Krótkie błyski przebiegały przez wzór ze szlachetnych kamieni, błękitnawe iskierki wykwitały w splątanych arabeskach. Z głębi, zza metalowych płyt, dobiegał narastający dźwięk, jakby brzęczenie roju pszczół. Płaty kryształu rozjarzyły się delikatną poświatą, oprócz jednego, stłuczonego podczas bójki. Błyski stawały się coraz silniejsze, kamienie świeciły już jak małe żarówki. Z szumem i zgrzytem środkowa część ściany rozsunęła się, ukazując w głębi konstrukcję z czterech metalowych trójkątów, otoczoną koncentrycznymi pierścieniami.
- Ogniste działo Sumerów - wyszeptał z zachwytem Cutterdale.
- Lepiej to zatrzymajmy - warknął Gruzin, podbiegając do urządzenia. Zgarnął kilka tabliczek z wierzchu stosu, przeglądał je gorączkowo, klnąc pod nosem, szukając wskazówek. Na oślep naciskał świecące kamienie, przesuwał gałki... Brzęczenie narastało, pierścienie zaczęły się przesuwać i kręcić.
- Job twoju mać! - ryknął wściekle, odskakując od ściany. Podniósł rewolwer i wyładował w nią wszystkie naboje. Trzasnęło, zasyczało, błękitne iskry sypnęły się ze strzaskanego panelu. Jakiś rykoszet gwizdnął koło ucha Jonesa, inny otarł się o jego ramię, rozrywając koszulę, znacząc krwawy ślad.
- Co robisz, durniu! - twarz Cutterdale'a wykrzywiła wściekłość. - Zniszczysz to, idioto! - doskoczył do Kaawalidze i kompletnie nie panując nad sobą, pchnął go wprost na metalowe płyty.
Białobłękitny błysk oślepił ich na chwilę, jak flesz reportera. Patrzyli ze zgrozą, jak Kaawalidze, w chmurze iskier, wstrząsany konwulsjami, osuwa się bezwładnie na ziemię. Jego ciało wygięło się w łuk, z ust wydobywał się chrapliwy ryk, skóra pękała i zaczynała dymić. Rzucił się jeszcze kilka razy, jak ryba na piasku i znieruchomiał. Swąd przypalonego ciała rozszedł się w powietrzu. Brzęczący dźwięk narastał, przechodząc w świdrujące, wysokie, nie do zniesienia wycie. Przez skalną podłogę przebiegło delikatne drżenie. Metalowe kręgi wirowały coraz szybciej, generując nieziemską, błękitnawą poświatę.
- Uciekamy, już! - wrzasnął Indiana, ciągnąc Kate za rękaw. Rzucili się ku schodom. W połowie drogi Jones obejrzał się jeszcze, zdziwiony, że nie słyszy za sobą kroków Cutterdale'a. Anglik miotał się po komnacie, próbując udźwignąć jak najwięcej brązowych tabliczek. Wypadły mu z rąk, rozsypując się z brzękiem, rzucił się na kolana, zgarniając je znów do siebie. Drżenie skał było coraz wyraźniejsze.
- Cutterdale, durniu, zostaw to! - ryknął Jones, sam nie wiedząc, czemu. - Jeszcze zdążysz!
Pasmo oślepiającej bieli przeskoczyło spomiędzy wirujących kręgów, trafiając w sam środek piersi Anglika. Runął na plecy z rozkrzyżowanymi rękami, tabliczki rozsypały się wokół niego nieregularnym wachlarzem. Ciało w jednej chwili spuchło nienaturalnie, jakby wszelka jego wilgoć została momentalnie zamieniona w parę i opadło, sflaczałe, bezkształtne, przypominając wyrzuconą na brzeg meduzę. Blask znów skoncentrował się pośrodku kręgów, jak miniaturowa, pulsująca gwiazda.
- Jones! - wrzasnęła z góry Kate. - Szybciej!
Wypadli do komnaty grobowej. Znicz nadal płonął czerwonawym blaskiem, krew Karla nie zdążyła jeszcze zakrzepnąć. Drżenie przebiegało przez ściany, część fryzu oderwała się i z trzaskiem spadła na ziemię. Brązowe ostrze wysuwało się i chowało, ze świstem tnąc powietrze. Jones z przerażeniem zauważył, że nie tylko ta maszyneria się rozregulowała - także drzwi komnaty zaczynały się powoli zamykać.
- Biegiem! - krzyknął, pociągając za sobą Kate.
- Zaczekaj! - zawołała dziewczyna. - Nie możemy tego tak zostawić, tu są bezcenne zabytki! Zabierzmy coś przynajmniej!
- Za chwilę sami będziemy zabytkami! Biegnij! - szarpnął ją za rękę, wściekły, że nawet w takiej chwili odezwał się w niej naukowiec. Kamienne wrota sunęły nieubłaganie, przejście wciąż się zwężało. Wypchnął Kate na zewnątrz, przeskoczył za nią, ocierając się już barkiem o szorstką powierzchnię głazu. Skrzydła drzwi z hukiem uderzyły o siebie, wzbijając chmurkę pyłu. Zdążyli. Rozejrzał się rozpaczliwie dokoła, szukając jakiejś kryjówki, lecz nie było nic, poza filarami wrót i skąpą przestrzenią podestu. Przylgnęli do kamiennej ściany, kuląc się, osłaniając nawzajem. W głębi ziemi narastał głuchy ryk, strop zaczął osypywać się, wybijając dziury w fałszywej posadzce. Wreszcie potężny paroksyzm wstrząsnął całą jaskinią, wrota zadrgały, jakby od środka uderzył w nie gigantyczny taran. Prąd powietrza przygniótł ich do ściany, odebrał dech. Ryk wzmógł się, nie tłumiony już niczym. W jaskini momentalnie zrobiło się przeraźliwie zimno, z ust wzbijały im się małe, srebrne obłoczki pary. Indiana zaryzykował uniesienie głowy, krótki rzut oka. Przez rozszerzające się szpary w ścianie widział słup białobłękitnego ognia, który przebijał strop jaskini, wznosząc się gdzieś ku niebu strumieniem czystej, niezakłóconej, zimnej energii. Skulił się znów, gdy tuż koło niego przeleciał oderwany ze ściany głaz. Nie mogli tu zostać. Jeszcze chwila, a sklepienie runie.
- Kate, idziemy - potrząsnął nią. Spojrzała na niego oczami, w których źrenice niemal przesłoniły tęczówki, jej usta bezgłośnie uformowały słowo: gdzie?
Rzeczywiście, nie było gdzie. Stali na podeście, jak na wysepce, z jednej strony mając kamienne drzwi, z drugiej to, co niegdyś było posadzką sali, a teraz kupą gruzu najeżoną brązowymi ostrzami. Kolejny wstrząs przetoczył się przez jaskinię, podest zachwiał się jak łódka na wzburzonym morzu. Część ściany osunęła się, wzbijając tumany pyłu. Indiana ścisnął mocniej Kate za ramię, w oczach błysnęła mu nadzieja. Za rumowiskiem widać było coś jakby wejście do szerokiego, niskiego korytarza. Musiał to być korytarz roboczy, ten, którym przywleczono tu niegdyś kamienne wrota. Teraz tylko należało się do niego dostać. Od jego wylotu dzieliło ich szerokie na kilka jardów groźne zapadlisko. Czy przeskoczą? On pewnie tak, ale Kate?
Rozejrzał się. Jeden z filarów podtrzymujących sklepienie sali przekrzywił się, osunął i tkwił teraz pod dziwacznym kątem wraz z wyrwanym ze ściany fragmentem ozdobnego fryzu. Szansa była niewielka... lecz lepsza niż nic. Odpiął od pasa swój niezawodny bat, zamachnął się, końcówka ze świstem owinęła się wokół sterczącego kawałka fryzu. Szarpnął mocno - wydawało się, że punkt zaczepienia wytrzyma. Wcisnął rączkę bata w zimne dłonie Kate, przekrzykując hałas udzielił jej krótkich instrukcji. Kiwnęła głową, odsunęła się nieco dla nabrania rozpędu i skoczyła. Patrzył z niepokojem, jak przelatuje nad rumowiskiem i sterczącymi zeń ostrzami. Na chwilę wstrzymał oddech, zdawało mu się, że nie sięgnie stopami drugiego brzegu. Sięgnęła jednak, choć zachwiała się na niepewnych głazach. Odrzuciła bat wprost w jego ręce. Skoczył, powietrze świsnęło mu w uszach, wylądował po drugiej stronie z wieloletnią wprawą. Szarpnął, podkręcając nieco, by uwolnić końcówkę bata i zdrętwiał na chwilę, gdy ozdobny fryz odłamał się i runął z trzaskiem w rumowisko. Odwrócili się i pobiegli korytarzem w mrok, rozjaśniany jedynie coraz dalszymi odblaskami bladobłękitnego światła.
Nie miał pojęcia, jak długo szli, macając rękami ściany jak ślepcy, potykając się o kamienie, upadając i znów się podnosząc. Dłonie i kolana miał pozdzierane do krwi, w głowie kręciło mu się i szumiało. Wzdrygnął się, gdy coś małego furknęło mu obok głowy, poczuł na policzku dotyk błoniastego skrzydła. Usłyszał obok siebie krótki, zdławiony, pełen obrzydzenia pisk dziewczyny. W pewnym momencie stwierdził wreszcie, że ciemność wokół jakby poszarzała. Tak, to nie było złudzenie, widział niewyraźny zarys sylwetki Kate. Gdzieś, w oddali, lśniła jasna gwiazda, mała, okrągła plama dziennego światła. Ruszyli ku niemu z nową nadzieją w sercach. Korytarz zwęził się, obniżył, musieli iść pochyleni, a w końcu czołgać się na czworakach, lecz plama światła wciąż się rozszerzała, czuli na twarzach powiew chłodnego powietrza.
Korytarz zakończył się nagle, przechodząc w płytką grotę, skalną niszę ukrytą gdzieś w wąwozie. Indiana z radością wyskoczył na zewnątrz i natychmiast cofnął się z okrzykiem bólu, gdy ostre ziarna gradu uderzyły w jego plecy, okryte już tylko strzępami koszuli. Szalała burza. Błyskawice przetaczały się z rykiem po niebie, wicher wył i jęczał w zakamarkach wąwozu, grad sypał gęsto, tworząc przed nimi niemalże ruchomą, błyszczącą zimno ścianę. Kate dołączyła do Jonesa i z osłupieniem wpatrywała się w szaleństwo żywiołów. Skłębione chmury wisiały nisko, gdzieś wśród nich dogasały resztki niesamowitego, białobłękitnego światła.
- Co to ma być, koniec świata? - zdumiała się dziewczyna. - Tu nigdy nie było takich burz!
- Ciesz się, że to nie ogień i siarka - stwierdził Jones. - Podejrzewam, że mało brakowało...
- Myślisz, że to przez to... urządzenie? - wzdrygnęła się. - Cóż, mam nadzieję, że przysypało je dokładnie. Jakoś nie mam ochoty go badać.
- Musimy dotrzeć do wioski - Jones próbował cokolwiek dojrzeć przez falującą kotarę gradu. Piorun uderzył gdzieś niedaleko, huk gromu niemalże ich ogłuszył.
- Musimy to przeczekać - Kate oparła się o ścianę i zamknęła oczy. Była blada, zmęczona, lecz na jej ustach igrał dumny, zwycięski uśmiech. Indiana przysunął się bliżej, objął ją ramieniem. Jej twarz była podrapana, włosy przysypane pyłem i kurzem. On pewnie też nie wyglądał lepiej. Pocałował ją delikatnie, usta miała spierzchnięte i jakby słonawe.
- To może potrwać.
- Nie szkodzi.
- Indiana... - mruknęła Kate po chwili. - Wiesz, w tej jaskini bałam się tak strasznie... jak jeszcze nigdy w życiu. A jak wyszliśmy, poczułam... że już chyba nigdy niczego nie będę się bać. Nie teraz, nie po tym wszystkim. To chyba niezbyt dobrze wpłynie na mój charakter, jak sądzisz? - uśmiechnęła się na wpół kpiąco.
- Nie martw się, gorszy już nie będzie - przygarnął ją mocniej, oboje się roześmiali. - Co robisz? - zapytał ze zdumieniem.
Jej drobne dłonie właśnie pomagały mu pozbyć się paska z kaburą.
- Coś, na co miałam ochotę, odkąd cię poznałam, draniu - wymamrotała mu wprost do ucha.
- Ach tak, doktor Bertram? W takim razie ja też chętnie pokażę pani, na co miałem ochotę...
Wicher nadal wył wściekle, błyskawice rozdzierały niebo, jednak mała, płytka grota nagle stała się najprzytulniejszym miejscem na świecie.
- Kate, nie masz wrażenia, że w tej historii jeszcze ktoś maczał palce? Od samego początku? - mruknął niewyraźnie Indiana.
- Kto niby?
- Astarte. Cholerna Astarte.

Epilog

Śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci lorda Eustachego Cutterdale'a trwało niemalże do połowy grudnia. Choć Scotland Yard z pewną nieufnością przyjmował zeznania ekscentrycznego amerykańskiego archeologa, jednak autorytet Kate Bertram, poparty również słowami sir Johna i lady Cecilii, przekonał ich wreszcie. Oficjalna wersja brzmiała: nieszczęśliwy wypadek podczas ekspedycji. Indiana i Kate bez większych dyskusji zgodzili się, że o tajemniczej maszynie lepiej w ogóle nie wspominać. Niech spoczywa w pokoju, pogrzebana pod stropem jaskini.
Gorszą sprawą było zawiadomienie rodziny Toma Jamesona. Kate uparła się, że zrobi to osobiście, była wszak odpowiedzialna za całą wyprawę i wszystkich jej uczestników. Wróciła blada i roztrzęsiona, na resztę dnia zamknęła się w swym mieszkaniu, sama. Nie opowiedziała o szczegółach tej wizyty nikomu, nawet Indianie.
W zasadzie, skoro śledztwo dobiegło końca, a skandal dyplomatyczny, jakiego się obawiali w związku z udziałem w całej sprawie Bieriezowa, został zręcznie zatuszowany, Jones mógłby spokojnie wrócić do siebie. Przedłużał jednak pobyt w Londynie, mamrocząc coś o zaległym urlopie. Nadal kłócili się z Kate na tematy zawodowe i nie tylko. Ponieważ jednak godzili się z równym temperamentem, co zaczynali spory, żadne z nich nie protestowało przeciwko takiemu obrotowi rzeczy. Tak minęły święta i nadszedł Sylwester.
Sir John i lady Cecilia ściągnęli jakiś czas temu do kraju, czekało ich przeniesienie na nową placówkę. Póki co, pani konsulowa stwierdziła, że nadszedł czas, aby wreszcie zorganizować z dawna planowany bal maskowy w ich podmiejskiej rezydencji. Jones i Kate znaleźli się wśród honorowych gości.
Tuż przed północą wymknęli się, znudzeni, na taras. Za nimi szumiało i brzęczało zgromadzone tłumnie wytworne towarzystwo, lady Cecilia robiła furorę w swym stroju kapłanki Astarte, prowadzono błahe rozmowy, służba krążyła z tacami zakąsek i kieliszków... Mieli dość. Żadne z nich nie było przyzwyczajone do takiego życia i chyba nie zamierzali się przyzwyczajać. Nie wiedzieć kiedy, rozmowa skręciła w stronę pamiętnej ekspedycji.
- Więc od początku chodziło o broń - mruknął Jones, wpatrując się w odległe światła miasta. - Nie wierzyłem w to. Ale zawsze chodzi o coś takiego. Broń, pieniądze, władzę...
- Władzę... - powtórzyła jak echo Kate. - Cutterdale był opętany żądzą władzy. Nie znałeś go wcześniej, ja tak. Wiem, że zawsze dążył do celu po trupach, najpierw niszcząc swych rywali w biznesie, potem już całkiem dosłownie.
- Cóż, szkoda, że nie mogliśmy zbadać tego urządzenia. To mogłoby pchnąć naukę na zupełnie nowe tory. Ale z drugiej strony... dobrze się stało, że to coś zostało tam, zasypane. W takich rękach... - pokręcił głową.
- Żądza władzy to okropna rzecz. Zatruwa umysły, zmienia ludzi w potwory - mruknęła Kate sentencjonalnie.
- W takim razie mamy o jednego opętańca mniej - stwierdził Jones, przyciągając ją do siebie. - Może świat zyska przez to trochę więcej spokoju. Szczęśliwego Nowego Roku! - objął ją, zatonęli w mocnym, gorącym, długim pocałunku.
W niebo strzeliły fajerwerki. Nadchodził rok 1933.