Szukaj na tym blogu

niedziela, 30 marca 2008

Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.8

Zapadał wieczór i jak zwykle po kolacji zgromadzili się, aby omówić miniony dzień. Milcząca miejscowa kobieta w czarnej chuście posprzątała szybko ze stołu i mężczyźni rozsiedli się wokół, czekając na Kate, która na chwilę poszła do siebie. Studenci rozmawiali i żartowali, zadowoleni z kolejnego, obfitego w znaleziska dnia. Jeszcze nie wiedzieli o niczym. Jones siedział oparty o ścianę, nie włączając się do rozmowy. Po przygodach tego popołudnia czuł się nieco wyczerpany.
Udało im się wrócić na kwaterę chyłkiem, nie wzbudzając szczególnej sensacji. Kate była na niego wściekła i wcale jej się nie dziwił. Zawiódł jej zaufanie. Cóż, tajemnicy nie dało się dłużej utrzymać, był zmuszony powiedzieć jej wszystko o tabliczkach, grobowcu i właściwym celu swoich poszukiwań.
Nazwała go szują, draniem i kombinatorem... prawdę mówiąc, użyła kilku jeszcze bardziej malowniczych określeń. Zastanawiał się, czy młode, angielskie damy uczą się tego w swoich szkołach z internatem. Teraz natomiast, mimo jego protestów, zamierzała podzielić się całą posiadaną wiedzą z resztą ekipy.
- Nie masz prawa narażać ich dla swoich mrzonek, Jones! – warknęła, patrząc na niego złym wzrokiem, gdy jeszcze godzinę temu próbował przekonać ją, żeby wstrzymała się z tymi rewelacjami. – Muszą wiedzieć, w co się pakują. Zapomniałeś, że decyzje podejmujemy razem?
Nie wiedzieć czemu, miał przeczucie, że właśnie te informacje mogą stanowić dla nich niebezpieczeństwo. A tego rodzaju przeczuć nie zwykł lekceważyć.
- Zaufaj mi – poprosił. – Daj mi jeszcze trochę czasu.
- Wolałabym zaufać kobrze – odcięła się natychmiast. – Jeśli masz ochotę ryzykować życiem, proszę bardzo! Ale własnym!
- Cutterdale miał rację – mruknął, spoglądając na nią z ukosa.
- W czym niby? – spytała podejrzliwie.
- Nie ma w tobie ani odrobiny ducha poszukiwacza przygód.
Przez chwilę przyglądała mu się ze zdumieniem, a potem jej twarz ściągnęła się i znieruchomiała, jak maska.
- Nie jestem żadną cholerną poszukiwaczką przygód – powiedziała powoli, z nienaturalnym spokojem. – Jestem naukowcem. Jestem też odpowiedzialna za tę wyprawę i nie będę narażać swoich ludzi dla... jakichś bzdur.
- To nie są bzdury – oburzył się. – Widziałaś zapisy, czytałaś wskazówki! Mamy szansę odkryć coś naprawdę wielkiego! Coś, przy czym zbledną... nasze osiągnięcia do tej pory – w ostatniej chwili ugryzł się w język, nie wypowiadając fatalnego słowa „twoje”.
Spojrzała na niego tak, że podziękował w duchu Opatrzności za to, że zdążył jej wcześniej odebrać rewolwer.
- To mają być wskazówki? – parsknęła. – Wybacz, ale to jakiś koszmarny bełkot. „Gdy na dłoni proroka królowa Ninsi zatańczy”... Równie dobrze mogliby napisać „na święty Nigdy”. To nic nie znaczy! Nic! Nic!
- Nic? – zapytał oszołomiony, zbity z tropu.
- Nic – potwierdziła z satysfakcją. – Znam Bliski Wschód odrobinkę lepiej od ciebie i nigdy nie spotkałam się z imieniem takiej królowej.
- To jeszcze o niczym nie świadczy – mruknął. – Egipską Hatszepsut też próbowano wymazać z zapisów i kronik.
W tym momencie powinna z niego zostać już tylko kupka popiołu na glinianej podłodze, zniósł jednak dzielnie jej spojrzenie.
- Kate – wyszeptał. – Pomyśl. Jesteś naukowcem. Masz przed sobą wspaniałą zagadkę, niezwykłą tajemnicę, coś, co przyniesie ci...
- Fortunę i chwałę? – wykrzywiła się drwiąco.
- Fortunę i chwałę – potwierdził poważnym tonem.
Przyglądała mu się przez chwilę z chłodnym zainteresowaniem, jak jakiemuś dziwnemu okazowi egzotycznego owada. Zmierzch powoli wkradał się w kąty izby, zasnuwając ich twarze, dając poczucie dziwnego zawieszenia w bezczasie. Przez chwilę z racjonalnych, trzeźwo myślących badaczy stali się poszukiwaczami skarbów, szykującymi świętokradczy zamach na tajemnice starożytnego bóstwa.
- Jones, jesteś... jesteś... – Kate urwała, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Fanatykiem? – podsunął, ryzykując krótki uśmieszek.
- To też. A poza tym, jesteś bezczelny. Żądasz ode mnie...
- Proszę. Tylko proszę – poprawił.
- Kusisz.
Uśmiechnął się szeroko, już pewny swego. Znał doskonale to uczucie, gdy fascynacja nową ideą zaczyna przełamywać dotychczasowe zastrzeżenia, gdy rozwiązanie zagadki staje się ważniejsze od wszelkich innych spraw. Obserwował walkę na twarzy Kate Bertram. Wciąż próbowała zachować chłód i obojętność, lecz gdzieś w głębi zaczynał tlić się drobny płomyczek. Teraz należało tylko umiejętnie go rozdmuchać.
Zapalił lampę naftową, ciepły krąg światła objął ich oboje.
- Spójrz tutaj – odwrócił się w stronę stołu, na którym poniewierały się porozrzucane tabliczki. – Ten symbol berła Marduka...
Zadziałało. Uwaga Kate skupiła się na tekstach.
- Berło – mruknęła pod nosem, porządkując je i układając kolejno. Pomacała stół na oślep, szukając kartki i ołówka. – Berło. W zasadzie tak. Ale jeśli połączymy to z tymi znakami... – szybkimi ruchami nakreśliła na kartce skomplikowany układ kresek. – Widzisz to, Jones?
Pokręcił głową. Pismo klinowe... wolał już hieroglify Majów.
- Więc jeśli potraktujemy to jako całość – postukała paznokciem w tabliczkę – o, te dwie grupy obok siebie, to już nie będzie oznaczać po prostu „berła”.
- W takim razie, co? – pochylił się nad zniszczonym blatem.
Ołówek śmigał w jej palcach, nadając sens i porządek pozornemu chaosowi klinowych znaków.
- Mądrość – podniosła głowę, spoglądając na niego z powagą w ciemnych oczach. – Wiedzę. Chyba szukamy prawdziwego skarbu, Jones.
Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła mówić „my”.

Kate wróciła z naręczem papierów, w których rozpoznał tłumaczenie nieszczęsnych tabliczek. Rozłożyła je na stole przed studentami.
- Moi drodzy - uśmiechnęła się lekko. - Myślę, że dziś wieczór poświęcimy całą uwagę doktorowi Jonesowi. Ma dla nas niezwykle ciekawe informacje...

środa, 26 marca 2008

Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.7

Samotne drzewo sykomory o powykręcanych konarach było jedyną plamą zieleni na spalonym słońcem zboczu wzgórza. W jego cieniu zasiedli Indiana i Kate, spoglądając z góry na wioskę, obozowisko i teren wykopalisk. Za nimi piętrzyły się nagie, jałowe skały o rdzawopomarańczowym odcieniu, poprzecinane wąwozami i tajemniczymi ścieżkami, których nie znał nikt oprócz Beduinów. Kate była w świetnym humorze. Ostatnie dni przyniosły jej sporo bardzo ciekawych znalezisk. Magazyn powoli zapełniał się okruchami ceramiki i różnymi drobnymi przedmiotami, co utwierdzało ją w przekonaniu, że właściwie wybrała miejsce poszukiwań. Co prawda nadal nie natrafili na ślady murów miejskich, lecz Kate była cierpliwa. Prędzej czy później spłowiała ziemia odsłoni przed nimi resztę swych tajemnic.
Jones pogwizdywał przez zęby, opierając się o pień drzewa. Wyglądał na całkowicie spokojnego i zrelaksowanego, co nieco dziwiło Kate. Do tej pory nie natrafił na nic, co potwierdzałoby jego hipotezę o grobowcu Lota, jednak zdawał się wcale tym nie przejmować. Całymi dniami wędrował samotnie, spotykając się z nimi jedynie przy kolacji. Przynosił wówczas wieści, jakimi podzielił się z nim Abdul. W ten sposób dowiedzieli się na przykład, że również hrabia Berezoff ściągnął w tę okolicę i rozbił obóz na północ od nich, w pobliżu wejścia do wąwozu. Tam, jak głosiły miejscowe opowieści, mieścił się niegdyś słynny ośrodek kultu Astarte. Hrabia najwyraźniej nadal był zafascynowany boginią miłości.
Kate spojrzała kątem oka na Jonesa. Wyciągnął ją tutaj pod jakimś mętnym pretekstem, a teraz siedzi i nic nie mówi. Przyszło jej do głowy, że może uparty Amerykanin ma zamiar po cichu wycofać się ze swych szalonych teorii i dołączyć do grupy na prawach zwykłego uczestnika. Może właśnie chciał wybadać grunt. Proszę bardzo, ona nie będzie robić trudności.
- Zawsze chodzisz z bronią? – zapytała ot tak, żeby przerwać milczenie.
- Zawsze – odparł. – Zresztą, tu jest niebezpiecznie. Żydowscy osadnicy ścierają się z Arabami, a na wszystkich razem napadają plemiona nomadów. Nie wiedziałaś?
Poczuła się jak dziecko, skarcone za nieodrobione lekcje.
- Wiedziałam – parsknęła. – A gdyby ktoś cię napadł, zamierzasz z nim walczyć... tym?
„To” było długim, skórzanym biczem, z jakim Indiana nie rozstawał się niezależnie od okoliczności. Teraz również miał go przy sobie, przytroczony do pasa.
Błysnął zębami w zawadiackim uśmiechu.
- Nie masz pojęcia, jaki jest przydatny – stwierdził – i w ilu sytuacjach już mnie ratował!
- Akurat mam pojęcie – odcięła się. – Opowiadasz o tym niemal co wieczór!
- A poza tym, przyzwyczaiłem się – dodał. – Bez niego czuję się... nagi.
Szukała przez chwilę w myślach jakiejś ciętej riposty, lecz poprzestała na wzruszeniu ramion. Nie da się zbić z tropu temu... osobnikowi. Odważnie spojrzała prosto w zielonkawe, pełne wesołych błysków oczy, wpatrujące się w nią intensywnie spod ronda zakurzonego kapelusza.
- Hm, to o czym właściwie chciałeś porozmawiać, Jo... Indiana? – miała nadzieję, że zabrzmiało to chłodno i rzeczowo.
- Właściwie to są różne sprawy, które powinniśmy szczegółowo omówić – przysunął się bliżej. – Na przykład nasze relacje w grupie i kwestię współpracy...
Mam cię, pomyślała Kate z triumfem. Chcesz przyznać, że się pomyliłeś!
- A tak konkretnie?
Spoglądał na nią z tak bliska, że widział złote plamki w brązowych tęczówkach. Co właściwie chciał jej powiedzieć? Mnóstwo rzeczy, tak wiele, że w zasadzie nie wiedział, od czego zacząć.
Zanim jednak zdążył się zdecydować, rozległ się huk i coś świsnęło mu koło ucha. Błyskawicznie padł na ziemię, pociągając za sobą zaskoczoną Kate. Drugi strzał wzbił chmurkę pyłu tuż obok jego lewej dłoni.
- Za drzewo! – syknął. Przeczołgali się szybko pomiędzy splątane, grube korzenie. W ostatniej chwili. Kolejne strzały odłupały kawałki kory.
Indiana ostrożnie wychylił głowę zza pnia, usiłując ocenić sytuację. Gdzieś pośród otaczających ich skał tkwił doskonale ukryty strzelec. Oby tylko jeden, pomyślał. Bo jeśli ktoś nas w tej chwili zachodzi od drugiej strony...
Ledwie zdążył się schować, kula gwizdnęła niebezpiecznie blisko.
Słyszał obok siebie przyspieszony, płytki oddech dziewczyny. Spojrzał na nią z niepokojem. Wiedział z doświadczenia, że kobiety w ekstremalnej sytuacji potrafią zachować się w sposób kompletnie nieobliczalny. Na przykład wybiec z krzykiem wprost pod kule.
Chyba się jednak na to nie zanosiło. Przywarła płasko do ziemi, osłaniając głowę rękami, lecz jej oddech powoli się uspokajał, ustępowało drżenie ramion. Uniosła nieco głowę, a w jej oczach, oprócz strachu, pojawiły się czujność i zdecydowanie.
Oto angielska szkoła kontroli emocji, pomyślał.
- Nie widzę go - syknął. - Nie wiem, skąd strzela.
Przez chwilę oboje wpatrywali się intensywnie w zbocze wzgórza przed nimi, poszukując ruchu, błysku, czegokolwiek.
Kate dotknęła ramienia Jonesa.
- Tam – wskazała. – Na lewo, za czerwoną skałą.
Przyjrzał się uważnie. W pierwszej chwili nie widział nic, lecz gdy skupił wzrok, brudnoszara, niewyraźna plama stała się skrajem burnusa postaci ukrytej za kamieniem. Słońce zabłysło na lufie strzelby. Indiana wyszarpnął z kabury swój rewolwer. Celował starannie, wiedząc, że nie ma wielu naboi.
Strzał odbił się echem wśród wzgórz. Indiana zaklął.
- Za daleko – stwierdził. – Nie dosięgnę go stąd.
- Co zrobimy? – spytała Kate. Jej twarz była blada, ściągnięta, lecz spokojna.
- Myślę – uciął. – Możemy się wycofać tędy – wskazał luźne głazy rozsiane na zboczu wzgórza. – Kamienie nas osłonią.
- Nie do końca – zaprotestowała. – Strzela z góry, będzie nas miał jak na patelni.
- Masz lepszy pomysł? – mruknął. – Jeśli pobiegniemy szybko, może się udać.
Kate zagryzła wargi. Myśl o biegu pod kulami tajemniczego strzelca przerażała ją. Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że nie mogą tkwić tu bez końca. Skinęła głową.
- Idę pierwszy – rzucił Indiana. – Przeskoczę tam i będę cię osłaniał. Pamiętaj, jeśli coś mi się stanie, siedź tu i się nie ruszaj. Nie daj się wywabić na otwartą przestrzeń. Jemu chodzi o mnie.
Chciała zapytać, skąd ta pewność, lecz uznała, że czas na wyjaśnienia przyjdzie potem. Na razie musieli przeżyć.
Jones poderwał się z ziemi i skulony ruszył w stronę głazów. Huknął strzał. Archeolog zachwiał się na nogach, zrobił jeszcze dwa kroki i upadł na zakurzoną ścieżkę. Przetoczył się na bok i znieruchomiał.
Krzyk Kate zawibrował w powietrzu. Chciała zerwać się, podbiec... lecz strach przydusił ją z potężną siłą do ziemi. Zatkała dłonią usta. Łzy napłynęły jej do oczu, przesłaniając widok bezwładnego ciała, rozciągniętego wśród zrudziałych skał.
Przez kilka wlokących się w nieskończoność minut nie działo się nic.
Potem coś się poruszyło i postać w burnusie, ze strzelbą w dłoniach, zaczęła skradać się ku nim, powoli, jak w koszmarnym śnie. Kate rozpaczliwie rozejrzała się za czymkolwiek, co mogłoby posłużyć jako broń. Strzelec był coraz bliżej.
W następnej chwili wszystko stało się naraz. Rozległ się trzask bata i Beduin upadł na ziemię, wypuszczając strzelbę z rąk. Zanim zdumiona Kate zdążyła zrozumieć, co się dzieje, Jones już szamotał się z napastnikiem, okładając go pięściami. Przetaczali się w tę i z powrotem po wyschłej ziemi, wzbijając tumany kurzu. Strzelec szybko otrząsnął się z początkowego zaskoczenia i walczył zajadle. Brązowe, żylaste ręce zadawały mocne i piekielnie szybkie ciosy. Nagle w jego dłoni błysnął nóż. Indiana schwycił przeciwnika za nadgarstek, zatrzymując ostrze o milimetry od swojego gardła. Widział nad sobą wyszczerzone, popsute zęby, czuł przesycony czosnkiem oddech. Odpychał rękę Beduina z całej siły, lecz mimo to, nóż zaczął powoli i nieubłaganie się zniżać.
Kate rozejrzała się. Na ziemi leżała porzucona strzelba napastnika. Schwyciła ją za lufę i z całej siły rąbnęła kolbą w owiniętą zawojem głowę. Beduin jęknął krótko i padł.
- Dzięki – Jones powoli wstał z ziemi. Pochylił się nad nieprzytomnym, sprawnie przeszukując fałdy burnusa. Nic. Żadnej wskazówki, kto i dlaczego nasłał na nich tego człowieka.
- Uciekamy, zaraz mogą zjawić się inni – zakomenderował. Schwycił Kate za rękę i pobiegli w dół. Po drodze zdążył jeszcze schylić się po swój kapelusz i bat.
Zatrzymali się dopiero na skraju wioski. Spojrzeli na siebie – oboje brudni, zakurzeni, w ubraniach poszarpanych przez ciernie, wyglądali jak włóczędzy. Na twarzy Kate łzy wyżłobiły jaśniejsze smużki w kurzu.
- Myślałam, że cię zastrzelił! – dziewczyna wciąż nie mogła uwierzyć, że Jones stoi przed nią cały i zdrowy.
- To było konieczne – odparł. – Musiałem go jakoś wywabić z kryjówki.
Objął ją, spojrzał z bliska w oczy, znów pełne łez. W jakimś odległym zakamarku mózgu błysnęła mu myśl, że pocałunki Kate Bertram już chyba zawsze będą mu się kojarzyć ze śmiertelnym niebezpieczeństwem.
W następnej chwili poczuł, że coś twardego wbija mu się w żebra.
Spojrzał w dół. Kate pewną ręką trzymała jego własny rewolwer.
- A teraz, doktorze Jones – odezwała się, głosem jeszcze nieco drżącym, lecz pełnym determinacji – albo mi dokładnie wyjaśnisz, co tu się właściwie, do cholery, dzieje, albo zastrzelę cię sama!

poniedziałek, 24 marca 2008

Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.6

Stary, drewniany stół zasłany był papierami, na środku tkwiła lampa naftowa, na ścianach tańczyły cienie pięciu pochylonych głów. Naradzali się, siedząc razem, po skromnej kolacji, w największym pokoju wynajętego na ich kwaterę domu w Abu-daar.
- Jutro zaczynamy. Tutaj – palec Kate zawisł nad mapą. Był to w zasadzie gest tylko symboliczny, bo już przed wyjazdem ustaliła miejsce wykopalisk: na zachód od wioski, w stronę brzegu Morza Martwego. Indiana skrzywił się lekko.
- Ja bym się przesunął bardziej na wschód – mruknął. Wszystko, czego się dowiedział i co zdążył wydedukować, wskazywało, że Dymna Grota wraz z domniemanym grobowcem znajduje się gdzieś w okalającym wioskę paśmie wzgórz.
- Doktorze Jones, możemy wyjść na chwilę? – głos Kate był łagodny, lecz gdzieś w głębi słychać w nim było groźne nutki.
- Oczywiście – zerwał się, zgarniając ze stołu swój sfatygowany kapelusz.
Wyszli na zewnątrz. W ciemnościach ledwie widzieli swoje twarze, jednak Jones wyczuwał, że Kate jest wściekła.
- Nie spieraj się ze mną przy studentach, Jones! – warknęła, gdy tylko znaleźli się poza zasięgiem słuchu pozostałych członków wyprawy. – Wyjaśniłam ci dokładnie, że wszystkie dane wskazują na położenie miast niedaleko brzegu morza. Nie wiem, skąd nagle pomysł, żeby iść w zupełnie inną stronę!
- Ja z kolei wyjaśniałem ci, że interesuje mnie grobowiec Lota – odparł chłodno. – Z tego, co wiem, powinien znajdować się w jednej z jaskiń pośród wzgórz.
- Twój tajemniczy grobowiec! – parsknęła. – Ja szukam miast znanych z historii, a ty grobowca, którego istnienia nie potwierdzają żadne źródła. Oprócz oczywiście słynnej intuicji Indiany Jonesa – postarała się, by zabrzmiało to wyjątkowo ironicznie.
- Intuicja i wyczucie to ważne cechy naukowca, moja droga – dostosował się do jej tonu. – Pozwoliły mi odnieść sukcesy, o których słyszeli nawet... twoi studenci.
Skrzywiła się. Faktycznie, Jones cieszył się dużym poważaniem wśród reszty ekipy. Jego barwne opowieści o przygodach w południowoamerykańskiej dżungli, gdzie niejeden raz ryzykował życiem, by odnaleźć skarby Inków bądź Azteków sprawiły, że stał się idolem Billy’ego, Toma i Dereka. Zdawała sobie sprawę, że jej własne odkrycia, choć doniosłe pod względem naukowym, wypadały przy tym dość blado.
- Poza tym, odniosłem wrażenie, że sama masz zamiar skorzystać na mojej intuicji. Pamiętasz? Cokolwiek odkryjemy, będzie to dzieło wspólne – zacytował.
Nie dała się zbić z tropu.
- Sodoma i Gomora leżały na zachód stąd – stwierdziła stanowczo. – Jeśli o mnie chodzi, to nie szukam żadnych jaskiń, tylko cywilizowanych ludzkich miast, zniszczonych przez wulkan.
- Jaką w zasadzie masz pewność co do tego wulkanu? – zwrócił jej uwagę.
- A co to niby miało być, potężna, starożytna broń? – rzuciła zirytowana. – Tylko nie mów, że wierzysz w te bzdury.
- Mówię tylko, że możesz się rozczarować. Spodziewasz się Pompejów, a możesz znaleźć... – wzruszył ramionami.
- A to już nie twój problem, Jones – takie postawienie sprawy wyraźnie ją dotknęło. – Chodzi mi tylko o to, żebyś nie podrywał mojego autorytetu.
- Autorytetu? Nigdy w życiu! – w jego głosie zabrzmiała nutka podejrzanego rozbawienia. - Podrywam wyłącznie...
- Jones, bądź poważny - mruknęła. - Jesteśmy zespołem, pracujemy razem. Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której ty, albo ktokolwiek inny nagle oświadcza, że to stanowisko mu się nie podoba, on idzie kopać gdzie indziej.
- Jak rozumiem, nie dopuszczasz dyskusji? Cokolwiek powie Kate Bertram, jest święte?
- To nie czas i miejsce na dyskusje! - żachnęła się. - Nie zapominaj, że wybrałam stanowiska nie na podstawie intuicji, przeczuć, czy wróżenia z fusów, lecz solidnych badań i wcześniejszych znalezisk na tym terenie! Mamy naprawdę wielką szansę i nie chcę jej zaprzepaścić!
Milczał przez chwilę, zastanawiając się, co powiedzieć. Nie chciał na razie zdradzać, że źródła dotyczące grobowca Lota faktycznie istnieją. Z drugiej strony, podejrzewał, że część jego irytacji wynika z tego, że do tej pory zwykle działał sam i nie był przyzwyczajony do poddawania się pod czyjąś komendę. Rozważał, jak wybrnąć z tej sytuacji, nie rezygnując ze swych planów, lecz jednocześnie nie nastawiając Kate przeciwko sobie.
Jak się okazało, ona myślała o tym samym.
- Umówmy się, Jones - zagaiła. - Będziesz naszym, powiedzmy, konsultantem. Dostaniesz swobodę działania, kilku kopaczy - byle niezbyt wielu, my też ich potrzebujemy. Nie będziesz kwestionował moich decyzji, ja nie będę podważała twoich. Wieczorami spotykamy się wszyscy, tak jak dzisiaj i omawiamy wyniki z całego dnia. Jeśli znajdziesz coś ciekawego, informujesz nas o tym. Wtedy zastanowimy się, jaki kierunek obrać dalej. Odpowiada?
Przytaknął z pewną ulgą, to było rozsądne wyjście.
- No to wracamy - odwróciła się i energicznym krokiem ruszyła w stronę domu. Patrzył przez chwilę, jak jej drobna sylwetka oddala się i niknie w mroku, po czym ruszył za nią.

Dalsze dni pokazały, że obrana metoda postępowania była jak najbardziej słuszna. Przestali się kłócić, wykopaliska ruszyły pełną parą. Co prawda, na twarzy Kate pojawiał się jakby cień ironicznego uśmieszku, gdy znowu okazywało się, że po całym dniu włóczęgi z Abdulem wśród wzgórz nie przynosił nic konkretnego, lecz ignorował to. Wiedział, że prędzej, czy później odnajdzie wejście do grobowca Lota. Wieczorami w swoim pokoju rozkładał na stole tabliczki wraz z tłumaczeniem i przyglądał im się długo, próbując odgadnąć sens tajemniczych wskazówek. Żałował, że nie zna lepiej pisma klinowego. Rozpoznawał zaledwie kilka symboli, nie mógł nawet zweryfikować poprawności tłumaczenia. Kate by potrafiła, ale nie chciał zwracać się do niej po pomoc. Ambicja? Duma?
Postanowił napisać do Marcusa.

czwartek, 20 marca 2008

Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.5

Kolumna kilku rozklekotanych ciężarówek sunęła wolno wąską drogą wśród spalonych słońcem skał, z rzadka porośniętych kępami ciernistych krzewów. Mimo jesiennej pory nadal panował upał. W wąwozie, gdzie prawie nie było ruchu powietrza, atmosfera była duszna i senna.
Indiana Jones prowadził pierwszą ciężarówkę. Siedząca obok niego Kate odchyliła się do tyłu i zamknęła oczy, jakby spała. Wiedział jednak, że tak nie jest, że jej umysł zajęty jest planowaniem dalszych etapów ekspedycji. Nie chciało im się rozmawiać, upał odbierał obojgu energię i wolę.
Z samego rana, zanim wyruszyli, próbował delikatnie wypytać Kate, czy poprzedniego wieczoru nie zauważyła czegoś podejrzanego. Wyglądało jednak na to, że nie, że ani w jej pokoju, ani u nikogo innego nie pojawili się nieproszeni goście. A może po prostu lepiej się maskowali.
Indiana, mrużąc oczy, wpatrywał się w drogę. Po szyi spływały mu łaskoczące strużki potu. Marzył o tym, żeby napić się zimnej wody, wiedział jednak, że to pomoże tylko na krótko. Zmierzali w stronę Morza Martwego. Ich celem była Abu-daar, niewielka wioska na jego południowo – wschodnim brzegu, gdzie mieli już przygotowane kwatery. Nieco na zachód od wioski znajdował się teren, gdzie planowali po raz pierwszy wbić w ziemię łopaty. Na miejscu mieli również zapewnioną pomoc w postaci niejakiego Abdula, jednego z licznych krewnych – i – znajomych Sallaha, kairskiego przyjaciela Indiany. Od kilku dni zajmował się on werbowaniem miejscowych kopaczy – nie było to trudne, na tych ubogich terenach każdy dodatkowy zarobek był dla mieszkańców błogosławieństwem.
Droga wiła się przy skalnej ścianie, z lekka opadając. Nagrzane powietrze drgało tuż nad ziemią, dlatego też Indiana w pierwszej chwili uznał ciemny kształt, jaki pojawił się przed nimi na ścieżce za złudzenie optyczne. W następnej chwili stwierdził, że to nie złudzenie, lecz średnich rozmiarów osioł, który stanął sobie na środku drogi i z tępą miną przyglądał się zbliżającym się pojazdom. Indiana nacisnął jednocześnie klakson i hamulec.
Klakson zadziałał. Hamulec nie.
Indiana z przerażeniem stwierdził, że pedał nie daje żadnego oporu, a samochód zaczyna przyspieszać. Szarpnął za ręczny. Rozległ się krótki zgrzyt i dźwigienka została mu w ręku. Ponownie zatrąbił, chcąc przepłoszyć uparte zwierzę. Osioł zastrzygł uchem i spojrzał z niejakim zainteresowaniem na wielkie, hałaśliwe, zbliżające się ku niemu pudło.
- O mój Boże! – wyszeptała Kate.
- Trzymaj się! – warknął Jones. Całą uwagę skupił na drodze. Jeśli maksymalnie przyciśnie się do ściany, może uda mu się wyminąć...
Osioł uznał, że towarzystwo mu nie odpowiada, odwrócił się i niespiesznie zniknął w wąskiej szczelinie pomiędzy skałami.
Kłopoty jednak dopiero się zaczęły. Na spadku samochód nabierał prędkości, hamulec wciąż nie działał, a kręta droga biegła pomiędzy skalną ścianą a przepaścią. Ciężarówka podskakiwała i trzęsła się na wybojach. Indiana zagryzł wargi, pole widzenia zawęziło mu się do fragmentu drogi przed sobą. Słyszał jak przez mgłę czyjś krzyk – kto to krzyczał, Kate? Nie mógł odwrócić głowy. Zdawało mu się, że kierownica przyrosła mu do rąk, stając się jakby przedłużeniem jego ciała, jego układu nerwowego. Ściął kolejny zakręt, burta ciężarówki zazgrzytała o skałę. Na następnym koło zawisło przez moment w powietrzu, wydawało się, że nic ich już nie uratuje przed runięciem w przepaść. Rozpaczliwie szarpnął kierownicą, z powrotem wylądowali na drodze. Jak długo jeszcze da radę?
Kate coś wołała. Bardzo ostry zakręt... skały... docierały do niego oderwane słowa. Zarzuciło ich na kępę krzaków, przez opuszczoną szybę w drzwiach ciernie sięgnęły ramienia Indiany.
Krzaki! To mógł być jakiś pomysł. Rzucił szybko okiem na bok. Na przestrzeni kilkuset jardów teren jakby nieco się wypłaszczał. Zamiast prostopadłej przepaści mieli po lewej już tylko zbocze wzgórza, usiane luźnymi kamieniami i porośnięte cierniem.
- Trzymaj się! – rzucił ponownie do Kate i skręcił. Ciężarówka zaczęła się staczać. Starał się wycelować w najbliższy krzew. Przedarli się przez niego jak burza, lecz samochód trochę zwolnił. Na następnym wyhamował bardziej. Dwa krzaki dalej wreszcie się zatrzymał.
Indiana z wolna oderwał zesztywniałe dłonie od kierownicy. Koszulę miał mokrą od potu. Kate była biała jak papier, ciężko oddychała. Sięgnęła po klamkę, chcąc wysiąść.
- Jeszcze nie – powstrzymał ją Indiana. Poczekali, aż stoczą się wszystkie luźne kamienie, które poruszyła ciężarówka.
- Co to, do cholery, było? – zapytała Kate, głosem jeszcze nieco zdławionym. – Jak to się mogło stać?
Wzruszył ramionami. Miał pewną teorię, ale wolał się z nią nie wyrywać.
- Uratowałeś nas – dziewczyna odwróciła się do niego, jej oczy płonęły. – Myślałam, że to już koniec, że... – zaniosła się histerycznym szlochem.
Indiana znał dwa sposoby na uspokojenie histeryzującej kobiety. Pierwszy był szybszy, drugi przyjemniejszy. Przyciągnął do siebie Kate i mocno pocałował. Przez chwilę się opierała, po czym poddała się pocałunkowi, jakby szukając zapomnienia o przeżytym przed chwilą strachu.
Z góry dobiegły ich okrzyki. Przerażona reszta ekipy usiłowała sprawdzić, czy jeszcze żyją. Kate powoli wysunęła się z ramion Jonesa.
- Billy Escott usłyszy ode mnie parę słów – na jej twarz powoli wracały normalne kolory. – Miał wynająć porządny sprzęt, a nie jakieś przedpotopowe gruchoty!
Zastanawiał się przez chwilę, czy podzielić się z nią swymi podejrzeniami, ale uznał, że lepiej nie. Na razie niech wina spadnie na Billy’ego i fatalny stan wynajętych ciężarówek. Może to zresztą faktycznie przypadek...

Reszta dnia upłynęła im na przepakowywaniu sprzętu na pozostałe samochody i sporach, czy zostawić zepsutą ciężarówkę na łaskę losu, czy też raczej wziąć ją na hol, dowlec do najbliższego miasteczka i poszukać jakiegoś warsztatu. Zwyciężyła w końcu ta druga opcja i kolumna ostrożnie ruszyła w dalszą drogę.
Kate ani słowem nie skomentowała incydentu w kabinie.

wtorek, 18 marca 2008

Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.4

Lady Cecilia Sheppard, żona brytyjskiego konsula, była niską, okrąglutką osóbką o piskliwym głosiku i niepohamowanej energii. Poruszała się z prędkością karabinowej kuli, bezustannie wyrzucając przy tym ze swych drobnych usteczek potok słów: poleceń dla służby, komplementów dla gości oraz własnych przemyśleń na tematy wszelkie. Jej mąż, sir John, był jej przeciwieństwem: duży, spokojny, flegmatyczny mężczyzna, z rzadka zabierający głos w towarzystwie. Sprawiał wrażenie ospałego i trochę nieobecnego duchem, jednak ci, którzy go znali, wiedzieli, że to tylko pozory.
W takim towarzystwie Indiana i Kate zasiedli do kolacji. Jones wbił się w wypożyczony smoking, Kate była widać lepiej przygotowana, gdyż wystąpiła w prostej, lecz eleganckiej kreacji w kolorze głębokiej zieleni. Na odsłonięte ramiona narzuciła przejrzysty szal, w jej uszach i na szyi połyskiwały drobne perełki. W niczym nie przypominała praktycznej i rzeczowej doktor Bertram, trzymającej silną ręką w ryzach całą ekspedycję. Indiana zadumał się na chwilę nad fenomenem wiecznej kobiecości...
Szary koniec stołu okupowali pozostali członkowie ekipy: Billy Escott, Tom Jameson i Derek Price, trzej młodzi, zdolni i ambitni studenci. Wyprawa Kate była ich pierwszą poważną ekspedycją, pierwszym krokiem do sławy, dlatego też z zapałem chłonęli każde słowo, jakie padało z ust bardziej doświadczonych towarzyszy.
Naprzeciwko Kate zasiadł kolejny z gości konsula, hrabia Serge Berezoff, francuski arystokrata rosyjskiego pochodzenia. Postawny blondyn około czterdziestki, o nieco zbyt długich, zaczesanych do tyłu włosach i śmiałym spojrzeniu jasnobłękitnych oczu, od początku zwracał uwagę głównie na Kate, zdając się ignorować pozostałych. Gospodarze postarali się o to, aby zgromadzeni goście byli dobrani pod względem zainteresowań, dlatego też okazało się, że hrabia również jest historykiem - amatorem, znawcą starożytności i zapalonym kolekcjonerem. Wkrótce zatem wywiązała się ożywiona dyskusja na temat ostatnich odkryć oraz obecnej ekspedycji.
- Muszę przyznać, że dla mnie osobiście Palestyna jest miejscem wprost cudownym - perorował hrabia z błyskiem w oku. - To ziemia, gdzie na każdym kroku natykamy się na historię, przesycone nią jest powietrze, a mieszkańcy... wystarczy odrobina wyobraźni, żeby ujrzeć w nich ten lud, który podążał z Egiptu za słupem obłoku. Moja kolekcja wzbogaciła się tu zaiste o wspaniałe okazy. Muszę wyznać, że w chwili obecnej najbardziej interesują mnie starożytni Kananejczycy. Mam na oku przepiękny posążek Astarte...
- Ach, Astarte! – zakrzyknęła lady Cecilia, dosłyszawszy ostatnie słowa. – Jakie to romantyczne! Te obrzędy... kapłanki... pieśni i tańce przy ofiarnym ołtarzu... – jej małe, bystre oczka przybrały wyraz rozmarzenia. – Mam świetny pomysł! Co państwo sądzą o tym, żebyśmy zorganizowali bal maskowy?
Jones i Kate spojrzeli po sobie, nieco zdziwieni nagłym przeskokiem myśli swej gospodyni.
- Tu jest tak nudno - szczebiotała dalej lady Cecilia, - zawsze przyda się nieco rozrywki!
- Nudno? – zdumiał się Jones. – Słyszałem o niedawnych zamieszkach między Żydami i Arabami...
Lady Cecilia zbyła zamieszki jednym niedbałym gestem pulchnej dłoni.
- Mogłabym wystąpić w stroju kapłanki Astarte – kontynuowała z przejęciem. - Czuję, że świetnie by mi pasował. Zdradzę wam tajemnicę – nachyliła się ku gościom. – Tak naprawdę BYŁAM kapłanką Astarte. W poprzednim wcieleniu. Wiecie państwo, przy Via Dolorosa mieszka Zafira, wspaniałe medium, czyta w duszy jak w książce...
- Ee, lady Cecilio – mruknął nieco zakłopotany Jones. – Nie wiem, czy zdaje pani sobie sprawę, że kapłanki Astarte były... auć!
- Były bardzo okrutnymi kobietami – gładko weszła mu w słowo Kate. Czubek jej buta przed momentem celnie ugodził w kostkę Jonesa. – Bardzo. Naprawdę krwiożerczymi. Tymczasem pani, taka łagodna istota...
Twarz lady Cecilii wyrażała najgłębszy zachwyt.
- Ależ oczywiście! – wyszeptała w upojeniu. – Byłam okrutna! Byłam krwiożercza! Składałam mych wrogów w ofierze bóstwom, a potem tańczyłam szalony taniec...
- Hm, kochanie, co powiesz na deser? – interweniował sir John. – Myślę, że nasi goście chętnie spróbują tego wspaniałego ciasta figowego.
Lady Cecilia zgasła. Powracając do swej roli zapobiegliwej gospodyni, zaczęła energicznie pokrzykiwać na służbę.
Hrabia Berezoff wychylił kolejny kieliszek wina i spojrzał Kate głęboko w oczy. Od początku wieczoru zachowywał się wobec niej z mieszaniną słowiańskiej wylewności i galijskiego czaru. Równie skutecznie, co biblijne trąby, kruszyło to mury angielskiej rezerwy. Kate zaczynała się już nawet lekko rumienić...
- A zatem zamierza pani odnaleźć miasta grzechu... – wyszeptał. – Cóż jest w nich tak interesującego dla pięknej kobiety?
- No cóż, możemy się wiele dowiedzieć o życiu mieszkańców, ich religii, obyczajach – odparła Kate, nieco zmieszana. Słowo „grzech” w ustach hrabiego miało jakieś uwodzicielskie brzmienie. – Miasta zniszczone przez wybuch wulkanu mogą kryć wiele cennych informacji...
- I skarbów – powiedział hrabia, świdrując ją wzrokiem. – Choć całe złoto Sodomy nie jest warte jednego pani spojrzenia – dodał szarmancko.
- Ależ hrabio... – słabo zaprotestowała Kate.
- Ach, doktor Bertram, po co pani szuka tych okropnych miejsc? Pani powinna odkrywać ogrody Semiramidy, pałace Kleopatry, a nie ruiny zniszczone przez ogień i siarkę...
Indiana Jones odchrząknął niecierpliwie. Coraz mniej podobał mu się kierunek, jaki przybierała ta rozmowa.
- A czy słyszał pan, hrabio – wtrącił z nonszalancją – o teorii, że to nie wulkan zniszczył Sodomę i Gomorę, lecz potężna, tajemnicza broń, pozostałość po niezwykle starożytnej cywilizacji?
Powiedział pierwszy lepszy idiotyzm, jaki mu przyszedł do głowy – czytał kiedyś o takiej szalonej hipotezie jakiegoś niezbyt poważnego Szwajcara – lecz nie spodziewał się, że hrabia zareaguje tak gwałtownie. Tymczasem ten zerwał się jak ukłuty ostrogą.
- Broń! – parsknął. – Wy, Amerykanie! Tylko broń i marzenia o podboju świata! Światu potrzeba pokoju, a nie waszego podstępnego podżegania!
Jones spoglądał na niego osłupiały.
- Hrabia jest zagorzałym pacyfistą – wyszeptała mu do ucha lady Cecilia. – Działa aktywnie w towarzystwie „Pojednanie”, hojnie wspiera wszelkie pokojowe inicjatywy. Wzmianki o wojnie, broni, rewolucjach bardzo go irytują. To skutek tego, przez co przeszła jego rodzina w 1917... – pokiwała smutno głową.
Hrabia tymczasem uspokoił się nieco.
- Doktorze Jones, proszę wybaczyć mój wybuch – kajał się, przykładając dłoń do serca. – Sam pan rozumie, że obecnie, w wieku takiego niezwykłego postępu, wszyscy cywilizowani ludzie powinni się zjednoczyć w dążeniach do trwałego pokoju. Wy nie doświadczyliście okropieństw ostatniej wojny, lecz nasza biedna, stara Europa... – westchnął ciężko.
Indiana wzruszył ramionami. Akurat on znał wojnę z własnego doświadczenia. Ten słowiańsko – francuski cudak irytował go coraz bardziej. Z samej przekory postanowił jeszcze się z nim podrażnić.
- Zgadzam się z panem, hrabio, jeśli chodzi o pokój na świecie. Skoro jednak mówimy o Sodomie i Gomorze, to przyzna pan sam, że ten biblijny opis ognia z nieba brzmi na tyle sugestywnie, że można się zastanawiać, czy jest tylko wytworem wyobraźni. Poza tym są pewne fragmenty Mahabharaty, starożytnego indyjskiego eposu, które... auć!
- Nie psuj wieczoru, Jones! – syknęła Kate przez zęby. Uśmiechnęła się olśniewająco do hrabiego.
- Doktor Jones lubi fantastyczne teorie – wyjaśniła. - Ja jestem zdecydowanie większą realistką. Ale może zmieńmy temat. Lady Cecilio, co z naszym balem?


Do hotelu wrócili późnym wieczorem. Jones, zmęczony wysłuchiwaniem ciągłego świergotu lady Cecilii i obserwowaniem zalotów Berezoffa do Kate, już miał paść bezwładnie na łóżko, gdy coś w wyglądzie pokoju zwróciło jego uwagę. Biurko. Lekko uchylone szuflady zdradzały, że ktoś przeszukiwał pokój pod jego nieobecność.
Rzucił się do swej walizki, drżącymi rękami otworzył zamek i odetchnął z ulgą. Tabliczki były na miejscu. Spoczywały na dnie, niedbale owinięte w płótno.
Niedbale. On zapakował je z całą starannością. A zatem ktoś tu przyszedł oglądać jego tabliczki. Berło Marduka najwyraźniej miało jeszcze innych amatorów.

czwartek, 13 marca 2008

Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.3

Hotel "Góra Synaj" w Jerozolimie położony był w nowszej dzielnicy miasta, w wygodnej, obszernej willi z ogrodem. Czegoś takiego właśnie - spokoju, cienia i odpoczynku - potrzeba im było po męczącej podróży dusznym pociągiem z Jaffy. Wieczorem czekała ich kolacja w brytyjskim konsulacie, tym bardziej więc należało się odświeżyć i zregenerować.
Indiana wziął długi, relaksujący prysznic, po czym zaczął przeglądać swą garderobę. Niestety, wybierając się w podróż, zupełnie nie przewidział takich okazji, jak kolacja u konsula, gdzie w dodatku, wraz z Kate, mieli być honorowymi gośćmi. Dlatego też jego walizki pełne były ubrań odpowiednich raczej do pracy w kurzu i spiekocie, niż do występowania na oficjalnych spotkaniach. Co prawda, mógłby pójść na całość i zagrać rolę naukowca - dziwaka, który ma na głowie ważniejsze sprawy, niż strój odpowiedni do okoliczności. Albo też podróżnika i trapera z dzikich amerykańskich prerii, dla którego w ogóle nie istnieje nic poza koszulami khaki, ulubioną skórzaną kurtką i sfatygowanym kapeluszem. Bawił się chwilę tą myślą, po czym wezwał boya, polecając mu dowiedzieć się, czy gdzieś w okolicy można wypożyczyć strój wieczorowy. Czekając na jego powrót, postanowił uporządkować swoje rzeczy.
Przyciągnął do siebie starą, wysłużoną walizkę, której nie pozwolił dotknąć służbie hotelowej. Zawierała rzeczy absolutnie niezbędne: jego rewolwer oraz długi, spleciony z rzemieni bat. A także pewien sporych rozmiarów pakunek owinięty w materiał. Wydobył go ostrożnie. Upewnił się, że drzwi są zamknięte i zabrał się za rozpakowywanie. Spod zwojów płótna wyjrzał stos glinianych tabliczek, pokrytych równymi, gęstymi rządkami pisma klinowego.
Przypomniał sobie swą długą rozmowę z lordem Cutterdale'em, rozmowę, od której wszystko się zaczęło.
Co prawda, ożywiona korespondencja pomiędzy lordem a Marcusem Brody, dyrektorem muzeum i w pewnym sensie szefem Jonesa, trwała już od dłuższego czasu, lecz Indiana, zajęty wykopaliskami w Ameryce Środkowej, nic o tym nie słyszał. Dopiero po powrocie z honduraskiej dżungli dowiedział się, że pewien ekscentryczny angielski arystokrata koniecznie chce go poznać, a co więcej, ma dla niego bardzo interesującą propozycję. Niezbyt miał ochotę tam jechać, zwłaszcza, że Marcus, mimo szczerych chęci, nie potrafił mu jasno wytłumaczyć, o co chodzi. Ciekawość jednak przeważyła i tak oto Jones znalazł się w Londynie.
Lord przyjął go niezwykle uprzejmie, wręcz nadskakująco. Uśmiech nie schodził z jego twarzy, gdy w gładkich słowach zapewniał, że wiele o nim słyszał i od dawna miał ochotę go poznać. Indiana niecierpliwił się nieco, czekając, aż skończy się ten potok grzeczności i przejdą wreszcie do rzeczy.
- Jak pan zapewne słyszał, w ostatnim czasie Etienne i Deveroux przeprowadzili serię wykopalisk w Mezopotamii, w okolicach Tell Balaam. Natknęli się tam na niezwykle interesującą, sporą bibliotekę tabliczek z czasów wczesnego państwa babilońskiego. Tak się złożyło, że część tych eksponatów znalazła się w moich zbiorach. Oto one, proszę się z nimi zapoznać. - Lord nacisnął brzęczyk i do pokoju wmaszerowała sekretarka, ostrożnie niosąc duże pudło. Jones z rozbawieniem zauważył, że nie był to ów blond kociak z holu, lecz poważna, blada panna w okularach i bezkształtnej garsonce. No cóż, niewątpliwie lorda stać było na cały tabun sekretarek, jednych do pracy, a innych do reprezentacji.
Pudło wylądowało na stole i gospodarz pieczołowicie spośród warstw miękkiej wyściółki wydobył kilkanaście tabliczek z szarawej gliny.
- Hmmmm... - Jones był nieco zakłopotany. - Proszę wybaczyć, sir, ale nie jestem specjalistą od pisma klinowego.
- Ależ nie szkodzi - lord rozpływał się w uśmiechach. - Zleciłem ich odczytanie wybitnemu włoskiemu badaczowi, Antonio Padellemu. - Otworzył jedną z szuflad ogromnego biurka. - Proszę, tu jest transkrypcja oraz tłumaczenie. Zostawię pana teraz z tą fascynującą lekturą, proszę zadzwonić, gdy już pan skończy - z tymi słowami opuścił gabinet.
Jones zasiadł za lśniącym, palisandrowym biurkiem, po czym, nie mogąc oprzeć się pokusie, odchylił się w fotelu i oparł nogi o blat. Dopiero w tej wygodnej pozycji zabrał się do papierów.
Tak, jak wspomniał Cutterdale, tabliczki pochodziły z Babilonii, odnalezione zaś zostały w jednej z licznych świątyń. Pierwsze strony tekstu poświęcone były niemal w całości modlitwom i inwokacjom do bogów. Przedzierając się przez upstrzony przypisami i nawiasami tekst, Jones zastanawiał się, co też takiego fascynującego dostrzegł w tym Anglik, że aż zdecydował się ściągnąć zagranicznego archeologa. Podobne modlitwy i błogosławieństwa znane były już od dawna w licznych odmianach. Czytał jednak cierpliwie, z nadzieją, że trafi wreszcie na coś bardziej interesującego.
I doczekał się.
Pierwszym, co uderzyło go w kolejnym tekście, był inny układ wersów. W chwilę później dostrzegł znajomo brzmiące imiona.
Zapis na tabliczkach zawierał dialog Abrama z Lotem. Dwaj „mężowie sprawiedliwi” omawiali szeroko konieczność opuszczenia Ur Chaldejskiego, w związku z powołaniem, jakie Abram otrzymał od nowego, tajemniczego bóstwa. Opuszczenie to mogło być wręcz nazwane ucieczką. Oto bowiem Lot w młodzieńczej zuchwałości pokusił się wykraść ze świątyni berło Marduka, naczelnego boga Babilonii. Zapewniało ono pomyślność całej krainie, sprawiało, że ziemia była żyzna, zraszana przez ciepłe deszcze, a ludzie żyli w pokoju i bogacili się bez przeszkód. Taką to zdobycz postanowił Lot zabrać ze sobą na nową siedzibę, aby tam również zapewnić sobie wszelką obfitość. Ściągnęli tym samym na siebie gniew bogów, lecz nie obawiali się go, ufni w potężną opiekę nowego bóstwa Abrama. Opuścili więc Ur wraz ze swymi żonami, rodzinami, sługami i bydłem.
Dalsza część tekstu przeskakiwała o kilkadziesiąt lat i zawierała polecenia, jakie umierający Lot wydał rodzinie odnośnie swego pochówku. Nie był to już ten sam zuchwały młodzieniec, który nie wahał się popełnić świętokradztwa w dalekim Ur. Złamany starzec, który zbyt wiele w swym życiu doświadczył, przekonał się też, że magiczne berło bynajmniej nie dało mu tego, czego pragnął. Rozkazał zatem, aby pochowano je wraz z nim.
Indiana Jones gwizdnął przez zęby i uważniej pochylił się nad tekstem.
Znasz tę jaskinię w Siddim, którą zwą Dymną Grotą – rzekł Lot synowi swemu Ben- Ammiemu. Tam zbuduj mi grobowiec wedle sztuki z Ur. Berło połóż przy stopach moich, gdyż przeklęte jest i źle się stało, że oglądały je ludzkie oczy w tej krainie. Obym go nigdy i ja nie dotknął! A gdy wyjdziesz z jaskini, zarzuć wejście kamieniami, aby ni ptak, ni zwierz, ni człowiek nie poznał, gdzie jest ukryta. Tam w ciemności leżeć będę, czekając dnia sądu.
I pochował Ben – Ammi ojca swego Lota, pochował go w Dymnej Grocie, która leży trzy ka od Soaru, a wejście zasypał głazami. I tak rzekł swoim synom: Gdy na dłoni proroka królowa Ninsi zatańczy, ujrzysz oblicze Lota, męża sprawiedliwego. Miejsce to nazwano zaś Skarbem Chaldejczyków, a po dziś dzień nikt nie wie, gdzie się znajduje.

Tu tekst się urwał.
Indiana odetchnął głęboko. Teraz wreszcie rozumiał, po co był potrzebny angielskiemu kolekcjonerowi. Berło Marduka! Czuł, że przechodzi go dreszcz. Jeszcze nigdy nie miał do czynienia z przedmiotem tak starożytnym i stanowiącym tak głęboką zagadkę. Zerwał się z fotela... a raczej chciał zerwać, gdyż w podnieceniu zapomniał, że siedzi z nogami na biurku. Fotel przechylił się i Jones runął na plecy, uderzając głową w jeden z mnóstwa ozdobnych stolików. Kłąb starych map przysypał go kompletnie.
Co gorsza, zwabiony hałasem, do gabinetu zajrzał lord Cutterdale. Z pewnym zdziwieniem obserwował Jonesa wygrzebującego się spod stosu papierów.
- I cóż, przeczytał pan? Co pan o tym sądzi, doktorze Jones?
- Fascynujące – Indianie wreszcie udało się wstać. – Jak rozumiem, jest pan zainteresowany odnalezieniem Skarbu Chaldejczyków? Należałoby zorganizować ekspedycję...
- I tu mamy niezwykłe szczęście – przerwał mu Cutterdale. – Ekspedycja właśnie niedługo wyrusza, poprowadzi ją doktor Bertram. Katherine Bertram. Zapewne zna pan jej prace o wczesnym osadnictwie na Bliskim Wschodzie?
- Hm, zatem skoro ma pan już swoją ekspedycję, po co ja jestem panu potrzebny? – Indiana zirytował się nieco.
- Doktorze Jones, bądźmy ze sobą szczerzy – odparł lord. – Jak pan wie, zależało mi specjalnie właśnie na pana obecności. Jest pan dobry i ma pan szczęście, dużo szczęścia – a może to intuicja? Cokolwiek to jest, pomaga panu odnajdywać niezwykle cenne przedmioty o szczególnym znaczeniu historycznym.
- To samo można powiedzieć o doktor Bertram – mruknął Jones.
- Ach, doktor Bertram... – westchnął lord – czy też nasza kochana Kate. Tak, oczywiście, ona jest świetnym naukowcem, lecz...
Indiana uniósł pytająco brwi.
- Jest zbyt... jakby to określić... uczciwa.
- Aha, zatem ja jestem wystarczająco nieuczciwy? – ironicznie spytał Jones.
- Nie to miałem na myśli – na twarzy lorda wykwitł przepraszający uśmiech. – Chodzi o to, że nie ma w niej ani odrobiny ducha poszukiwacza przygód. Jest przerażająco dokładna i zasadnicza. Nawet jeśli zainteresuje ją berło Marduka, w co zresztą wątpię, nie pozwoli szukać go, zanim nie odsłoni i opisze wszystkich wcześniejszych warstw. Rozumie pan, dokumentacja, zachowanie dziedzictwa kulturowego i tym podobne. Pan nie miewa takich skrupułów, doktorze Jones, pana interesuje przede wszystkim jasno wytknięty cel. Jest pan w stanie odnaleźć grobowiec Lota i wydobyć skarb bez zbędnych wahań.
Archeolog zmierzył lorda długim, uważnym spojrzeniem, zastanawiając się, czy uznać te słowa za komplement, czy raczej obelgę. Rzeczywiście, zdarzało mu się dążyć do celu zbyt... hmmmm, gorliwie. Może i był przy tym odrobinę... hmmmm, niedokładny. Zawistni konkurenci określali go nieraz za plecami mianem rabusia grobów, lecz wiadomo, że zawiść i oszczerstwo idą w parze. Był uparty, to prawda, lecz czymże byłyby badania naukowe bez odrobiny szlachetnego uporu? To upór Schliemanna sprawił, że Troja przestała być mitem, zaś upór Cartera i Carnavona doprowadził do odkrycia pierwszego w pełni zachowanego grobu władcy Egiptu.
- Zapomina pan o jednym - odezwał się wreszcie. - Nie jestem wolnym strzelcem do wynajęcia, pracuję przede wszystkim dla uniwersytetu Princeton i jego muzeum. Wszelkie eksponaty, jakie miałem szczęście odnaleźć do tej pory, służyły wzbogaceniu jego zbiorów. Jak rozumiem, pan wolałby zachować berło Marduka dla siebie.
- Myślę, że ten problem możemy rozwiązać w prosty sposób - odparł Cutterdale, a jego uśmiech stał się wręcz serdeczny. - Mam na myśli bardzo korzystną umowę, dzięki której wasze muzeum otrzyma niezwykle hojne dotacje w zamian za odstąpienie mi prawa do dysponowania znaleziskami z tejże ekspedycji. Ustaliłem już wstępne warunki z doktorem Brodym...
Indiana pokiwał głową. Tak, to mogło być rzeczywiście korzystne. Nie wątpił, że Marcus się zgodzi - zawsze nalegał na specjalizację, aby ich zbiory nie stały się chaotyczną zbieraniną pojedynczych eksponatów z najróżniejszych epok. Dlatego skupiali się głównie na sztuce prekolumbijskiej, choć oczywiście posiadali też spory dział egipski oraz rozwijającą się sekcję średniowiecznej Europy. Niestety, Babilon leżał w zasadzie poza kręgiem zainteresowania muzeum. Perspektywa oddania berła Marduka prywatnemu kolekcjonerowi, w zamian za możliwość sfinansowania kolejnych wypraw do Ameryki Południowej była, nie da się ukryć, kusząca.
- A co z doktor Bertram? Czy się zgodzi na moją obecność?
- Nie będzie z tym najmniejszego problemu. Jak pan wie, jestem głównym sponsorem tej wyprawy, zatem nie da się ukryć, że posiadam tu pewną, hm... moc decyzyjną.
Przybrał nieodgadniony wyraz twarzy, udając, że się zastanawia. W głębi ducha podjął już decyzję, lecz postanowił przetrzymać lorda jeszcze kilka chwil w niepewności. Przyszło mu do głowy, że gdyby można było również ludzi zamykać w muzealnych gablotkach ze stosowną naklejką, jego rozmówca byłby idealnym okazem człowieka, który idzie przez życie z niezachwianą pewnością siebie, wynikającą z przekonania, że jego pieniądze otworzą mu wszystkie drzwi.
I co gorsza, to przekonanie było jak najbardziej zgodne z prawdą.

poniedziałek, 10 marca 2008

Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc. 2

Statek o szumnej nazwie "King of the Mediterranean" spokojnie pokonywał kolejne mile morskie w drodze do swego portu przeznaczenia - Jaffy. Na pokładzie kręciła się jak zwykle hałaśliwa zbieranina turystów, uciekających przed angielską mgłą i deszczem w bardziej słoneczne rejony świata. Panowała atmosfera beztroskich wakacji, udzielająca się nawet tym, którzy tak naprawdę jechali tam do pracy.
Jones stał na pokładzie, niedbale oparty o reling i mrużąc oczy, wpatrywał się w roziskrzoną przestrzeń Morza Śródziemnego. Wyprawa zapowiadała się doskonale. Był pod wrażeniem fachowości i wiedzy Kate Bertram, choć nieco irytował go jej autorytarny sposób bycia. Rozumiał jednak doskonale, że kobieta prowadząca wykopaliska, zwłaszcza na Bliskim Wschodzie, z którym jak dotąd Kate była najbardziej związana, musi mieć w sobie doprawdy żelazną wolę i niespożytą siłę. Na tym tle doszło zresztą między nimi do paru spięć i zgrzytów, na szczęście już załagodzonych. Do większych doszłoby zapewne, gdyby odkryła, że nie powiedział jej całej prawdy...
Powrócił myślą do swojej pierwszej dłuższej rozmowy z Kate. Odbyła się ona jakieś dwa dni po pamiętnej wizycie u lorda Cutterdale'a. Spotkali się, aby w spokoju omówić szczegóły wyprawy, a w szczególności miejsce Jonesa w zespole i jego zadania. Rozmowa toczyła się w domu Kate, w obszernej bibliotece, gdzie półki ciągnęły się pod sam sufit, zastawione oczywiście dziełami traktującymi o historii i archeologii niemalże wszystkich zakątków świata. Zastanawiał się wówczas, czy specjalnie wybrała takie otoczenie, aby mu zaimponować. Kate, na swoim terenie, pokazała natomiast znacznie więcej ze swego charakteru, niż mógł to zaobserwować w gabinecie lorda.
- Zasięgnęłam o panu informacji, doktorze Jones - zagaiła, gdy tylko zasiedli nad filiżankami aromatycznej i wściekle mocnej herbaty, w której tak lubują się Anglicy.
- Indiana - przerwał jej. - Nazywają mnie Indiana.
- Indiana - powtórzyła. - Jak ten stan w Ameryce?
- Owszem - odparł, starając się uczynić to swobodnie, lecz nie udało mu się ukryć lekkiego zmieszania przed jej bystrymi, brązowymi oczami. - To znaczy, tak naprawdę, mam na imię Henry. Indiana to taki... pseudonim. Rodzinne przezwisko. - Dlaczego ja się tłumaczę? - pomyślał z niesmakiem.
- A zatem, Indiana, zasięgnęłam o tobie informacji i stwierdziłam, że cieszysz się w środowisku bardzo specyficzną reputacją - przerwała, przypatrując mu się uważnie. Nie odzywał się, pragnąc, aby sama powiedziała mu, jaką też opinię wyrobili sobie o nim sztywni Angole.
- Reputacją, hm... awanturnika. Oraz poszukiwacza bardzo szczególnych artefaktów. Wydaje się, że niezbyt cię interesuje codzienna, zwykła praca archeologa, rekonstrukcja rozbitych naczyń i tym podobne.
- Cóż zatem? - przybrał ton ironiczny.
- Złoto - odparła poważnie. - Złoto oraz przedmioty... jakby to powiedzieć... święte. O znaczeniu mistycznym. Potwierdzają to twoje odkrycia.
- Miałem szczęście - powiedział chłodno. - Czasami wystarczy dobrze się rozejrzeć... posłuchać starych legend...
- Co interesujące, nie wygląda na to, żebyś specjalizował się w jakiejś kulturze, bądź okresie historycznym - ciągnęła niewzruszona. - Można powiedzieć, wybierasz to, co najciekawsze.
- Zdradzę ci tajemnicę - Indiana nachylił się, jakby chciał wyszeptać jakiś sekret i z rozbawieniem zauważył, że ona mimowolnie pochyliła się także. - Kilka złotych posążków i wszystkie drzwi stoją przed tobą otworem, a lord Cutterdale je ci z ręki.
Drgnęła, jak od ukłucia, nie straciła jednak opanowania. Ci Anglicy! Amerykanka już dawno posłałaby go do wszystkich diabłów.
- Skoro już mówimy o lordzie... zastanawiam się, czego właściwie spodziewa się po mojej wyprawie, skoro zdecydował się ściągnąć ciebie. Nie, nie mów, że to przypadek - uprzedziła jego protesty. - To nie jest człowiek, który zdaje cokolwiek na działanie przypadku. Jestem przekonana, że nawiązał z tobą korespondencję specjalnie po to, żeby namówić cię do udziału w ekspedycji, czy nie tak?
Uniósł tylko brwi, wpatrując się w nią nieodgadnionym wzrokiem.
- Milczenie bywa potwierdzeniem... a zatem, biorąc pod uwagę twój przebieg kariery i specyficzną reputację, sądzę, że lord Cutterdale spodziewa się jakichś szczególnie cennych znalezisk po tejże wyprawie. Twoja obecność ma być gwarancją, że takie odkrycia istotnie nastąpią - lekkie wzruszenie ramion zdradziło jej irytację. - Cóż, szkoda, że nie zdecydował się w pełni zaufać mnie, ale to już jego sprawa. W każdym razie, doktorze Jones, zamierzam patrzeć panu na ręce. Jeśli istotnie coś odkryjemy, będzie to dzieło wspólne - wymówiła to słowo z naciskiem. - Nie dam usunąć się w cień, proszę to dobrze zapamiętać.
Milczał przez chwilę, zastanawiając się, jakimi słowami przekonać nieufną Angielkę. Rozumiał doskonale jej rozterkę. Jemu również nieraz zdarzało się tracić swą zdobycz na rzecz bardziej żądnych sławy, sprytnych czy bezwzględnych konkurentów. Nie miał zamiaru odbierać jej należnego uznania... jednak było też parę spraw, o których nie chciał jej mówić. Jego cele nie do końca zgadzały się z jej celami...
Postanowił nie wdawać się w rozwlekłe tłumaczenia.
- Kate... doktor Bertram - poprawił się, mając w pamięci jej niedawny powrót do oficjalnego tonu. - Rozumiem pani nieufność. Zostałem pani narzucony jako towarzysz wyprawy, znienacka i bez konsultacji. Rozumiem też powody, dla których nie chciała pani, czy też nie mogła odmówić. Cóż, oboje zostaliśmy postawieni w mocno niezręcznej sytuacji. Jedyne, co mogę, to zapewnić, że będę starał się służyć moją wiedzą i wszelką pomocą, jaka będzie potrzebna, w każdej sprawie. Nie mam najmniejszego zamiaru pozbawiać pani choćby ułamka należnej pani sławy ani pomniejszać pani naukowego dorobku. Niestety, na potwierdzenie moich uczciwych zamiarów mam tylko słowa.
Kate odchyliła się na krześle, przymknęła oczy i przyłożyła ręce do skroni, jakby w ten sposób próbowała opanować dręczące ją wątpliwości. Przyglądał jej się w milczeniu. Brązowe oczy, włosy w odcieniu kasztanowym i delikatne piegi na policzkach tworzyły wokół niej aurę ciepła. Mimo szczupłej figury i niezbyt wysokiego wzrostu, nie sprawiała jednak wrażenia kruchej kobietki. Wręcz przeciwnie, wyczuwało się w niej siłę i żar, zdolne pokonać wszelkie przeszkody. Ktoś taki jak ona mógł faktycznie odkryć ruiny Sodomy i Gomory, a nawet...
- Dobrze. Dobrze - Kate potrząsnęła głową, z wyrazem determinacji na twarzy. -Niech pan powie mi tylko jedno, doktorze Jones. Co właściwie obiecał panu Cutterdale? Czym pana skusił?
A teraz czas na prawdę, pomyślał, tylko czy całą prawdę?
- Grób Lota! Mamy szansę odkryć prawdziwy grób Lota, bratanka Abrahama. - Uniósł dłoń, widząc, że zamierza mu przerwać. - Tak, wiem, że tradycja wskazuje tu świątynię Agios Lot zaznaczoną na mozaice z Madaby, lecz nie to miejsce mam na myśli. Prawdziwy grób Lota leży gdzieś dalej... gdzieś na terenie pani planowanych wykopalisk.
Błysk zrozumienia pojawił się w oczach Kate. Uśmiechnęła się.
- W takim razie jesteśmy wspólnikami, doktorze Jones... Indiana.
Uścisnęła mu dłoń, mocno, po męsku.
Poczuł się głupio. To nie była cała prawda.

piątek, 7 marca 2008

Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc. 1

I.

Był październik 1932 roku, Londyn spowijała lekka mgiełka, zapowiedź słotnej i melancholijnej jesieni. Kate Bertram energicznym krokiem przemierzała ulice, kierując się w stronę siedziby lorda Eustachego Cutterdale'a, znanego finansisty. Gryzły ją niewesołe myśli. Sekretarka lorda zadzwoniła z samego rana, proponując jej spotkanie w "niecierpiącej zwłoki i bardzo ważnej sprawie". Napełniło to Kate jak najgorszymi przeczuciami.
Jeśli ten ugrzeczniony drań wycofa dotację... - ta myśl wywołała u niej niemalże ból żołądka. Wyprawa była już prawie zapięta na ostatni guzik, zamówiono wszelki potrzebny sprzęt, zatrudniono personel oraz, po długich namysłach, ostatecznie wybrano miejsce przeznaczenia. Pozostawało tylko zapakować wszystko na statek i wyruszyć. Tymczasem lord, główny sponsor wyprawy, przejawiał dziwne niezdecydowanie. Zwlekał, nie zważając na argumenty Kate, że jeszcze trochę, a minie najlepsza pora na wykopaliska. Okolice Morza Martwego tylko jesienią i w zimie nadają się do prowadzenia jakichkolwiek prac, w lecie morderczy upał wypłasza stamtąd wszystko, co żyje. Mamy czas, odpowiadał lord z niezmiennie uprzejmym uśmiechem. I tak mijały dni, aż do dzisiejszego telefonu.
W obszernym holu zameldowała się sekretarce, tlenionej laleczce o wyskubanych brwiach i karminowych wargach. Obecność takich osób sprawiała zawsze, że czuła się szaro i ubogo w swych praktycznych tweedach. Nie dała jednak tego po sobie poznać, gdy sekretarka z drażniącą powolnością wykręcała numer wewnętrzny i anonsowała ją.
Gabinet lorda, urządzony z przytłaczającym przepychem, sprawiał imponujące wrażenie. Cutterdale nie pozwolił nikomu zapomnieć o swej pasji do podróży i przygód. Ściany pokryte były myśliwskimi trofeami, na licznych stolikach z pozorną niedbałością piętrzyły się stare mapy i kosztowny sprzęt nawigacyjny. Na środku gabinetu pyszniło się potężnych rozmiarów biurko z polerowanego palisandru, wielkie jak Morze Śródziemne. Zza niego właśnie podniósł się lord, szczupły, wysoki, łysiejący mężczyzna o zapadniętych policzkach i sennym spojrzeniu jasnobłękitnych oczu. Na jego twarzy, jak zwykle gościł uprzejmy, niemal serdeczny uśmiech. Niestety, jak niejeden raz przekonała się Kate, uśmiech był tylko fasadą, za którą kryła się żelazna wola i bezwzględność rekina finansjery.
- Witam panią, doktor Bertram - odezwał się tak samo spokojnym i niemal serdecznym głosem. - Proszę wybaczyć, że ośmieliłem się niepokoić panią w tak gorącym okresie przygotowań do pani wspaniałej wyprawy, lecz...
Kate przełknęła ślinę. Zaraz powie, że nic z tego, że zrezygnował - pomyślała w panice. - A wtedy ja zbankrutuję, płacąc z własnej kieszeni za to wszystko, co już zostało przygotowane. Zmusiła się jednak do zachowania spokoju, a nawet lekko uśmiechnęła.
- Lecz mam dla pani pewną propozycję - zmierzył ją uważnym spojrzeniem swych bladych oczu. - Otóż w ostatnim okresie nawiązałem bardzo interesującą korespondencję z Amerykanami. Okazuje się, że echa pani badań dotarły nawet za ocean. Przypadkiem złożyło się tak, że do Londynu przybył pewien młody, lecz bardzo obiecujący naukowiec, który zapałał szczerym entuzjazmem słysząc o planowanej wyprawie i wyraził nadzieję, że pozwoli pani mu się do niej przyłączyć. Doktorze Jones!
Dopiero wtedy Kate zauważyła, że w pokoju znajdowała się jeszcze jedna osoba. Młody, na oko trzydziestoletni mężczyzna zerwał się z krzesła, na którym siedział w dość niedbałej pozie i podszedł się przywitać. Wyglądał sympatycznie, ze swą opaloną twarzą i wesołymi, zielonkawymi oczami. Uścisk dłoni miał mocny, na ustach błąkał mu się jakby cień łobuzerskiego uśmiechu. Sprawiał wrażenie osoby otwartej i szczerej, lecz mimo to Kate przyjrzała mu się nieufnie. Przekonała się już dawno, że lord Cutterdale nie robi niczego "przypadkiem" i zastanawiała się, jaką też rolę wyznaczył Amerykaninowi. Co więcej, nie uszło jej uwagi lekkie drgnienie brwi Jonesa w chwili, gdy lord szczególnie kwieciście zapewniał o jego z dawna żywionej chęci przyłączenia się do badań Kate.
- Wiele słyszałam o panu, doktorze Jones - odparła gładko, choć to akurat nie było zbytnio zgodne z prawdą. - Oczywiście, zgadzam się, każda pomoc doświadczonego naukowca jest dla mnie zawsze niezwykle cenna.
Zwłaszcza, jeśli od niej zależy twoja dotacja, ty stary skąpcze, dodała w duchu. Twarz lorda na ułamek sekundy zmieniła się, pojawił się na niej wyraz triumfu i satysfakcji.
- A zatem przejdźmy do rzeczy - zakomenderował Cutterdale. - Wprowadziłem już z grubsza naszego przyjaciela w cele wyprawy, niemniej jednak sądzę, że przyda się jeszcze parę informacji.
Podeszli do jednego z zagracających wnętrze stolików, na którym czekała już przygotowana mapa okolic Morza Martwego.
- Wszyscy znamy historię Sodomy i Gomory, miast, które Bóg zgładził z powierzchni ziemi deszczem ognia i siarki - rozpoczęła Kate. - Znajdowały się one w dolinie Siddim, gdzie w czasach starożytnych wydobywano asfalt i smołę. Były to bogate miasta, których mieszkańców posiadane dobra tak wbiły w pychę, że zatracili się w występku, aż w końcu ściągnęło to na nich boski gniew. Z powszechnej zagłady ocalał jedynie Lot, bratanek Abrahama. Tyle mówi nam Biblia.
Długi czas uważano obydwa miasta za symbol, przestrogę dla ludu, coś podobnego do wieży Babel. Współczesna nauka skłonna jest jednak przypuszczać, że miasta te istniały rzeczywiście i zostały zniszczone przez potężny wybuch wulkanu, jako, że tereny Rowu Jordanu były niegdyś bardzo aktywne sejsmicznie.
Jak się pan już zapewne domyśla, doktorze Jones, moim celem jest znalezienie ruin przynajmniej jednego z tych miast, a najlepiej obu. Oczywiście, jest to praca obliczona na lata, wymagająca też nie byle jakich nakładów, dlatego też jestem niezmiernie wdzięczna lordowi Cutterdale, że zechciał udzielić mi swej pomocy. W chwili, gdy pojawią się pierwsze wyniki, mogę liczyć na zainteresowanie i współpracę uniwersytetów i ośrodków badawczych całego kraju, lecz póki co, nie było możliwe uzyskanie ich środków na badanie tak ryzykownej, ich zdaniem, hipotezy - dokończyła, z lekką goryczą. Gdyby tylko udało się przekonać tych starych, napuszonych osłów, piastujących od lat dziekańskie stołki, cała sprawa byłaby o wiele prostsza i nie wymagałaby tych wszystkich upokarzających zabiegów i wieszania się u klamki sponsorów. Jones pokiwał głową, jakby to rozumiał. No tak, słyszała, że w Stanach większość badań finansowana jest przez prywatnych darczyńców.
- Ponieważ miasta te, jak wspominałam, zostały prawdopodobnie zniszczone przez wulkan, możemy mieć tu do czynienia ze stanem zachowania podobnym do Pompejów. Przyzna pan, że to fascynujące - jeśli uda nam się odkopać miasto sprzed niemal czterech tysięcy lat, w którym popiół wulkaniczny utrwalił nie tylko ruiny domów, ale i całe ich wyposażenie, a nawet ciała mieszkańców, będzie to sensacja na skalę światową. Proszę tylko pomyśleć, w jak znaczącym stopniu wzbogaci się i rozwinie cała nasza wiedza! - Kate mówiła z coraz większym ogniem, perspektywa dokonania tak doniosłego odkrycia zdawała się ożywiać ją i rozpalać coraz bardziej. - Stąd mój projekt wyprawy do Palestyny, wyprawy, która z całą pewnością nie będzie bezowocna.
- Czy ustaliła już pani, gdzie zaczynamy? - prozaiczne pytanie Jonesa przerwało jej marzenia o sławie.
- Tak, oczywiście. Na podstawie pewnych danych – nie będę panów zanudzać opisem – ustaliłam, prawdopodobne położenie Soaru, miasta, w pobliżu którego po zagładzie Sodomy zamieszkał Lot. Jego pozostałości znajdują się mniej więcej tu, a hipotetyczne ruiny Sodomy tutaj - zdecydowanym ruchem wskazała na mapie punkt w pobliżu południowego krańca Morza Martwego. Tam właśnie zamierzam wybrać się tej jesieni - spojrzała na Cutterdale'a z wyzwaniem.
Uprzejmy uśmiech ani na chwilę nie zniknął z twarzy lorda, gdy odpowiadał:
- A zatem w drogę, doktor Bertram!

Gdy następnego dnia Kate skontaktowała się ze swym bankiem, okazało się, że dotacja od lorda właśnie wpłynęła, w całości, ani o pensa nie uszczuplona.