Szukaj na tym blogu

środa, 28 maja 2008

Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.21 - ostatni!!!

XXI
Zimne, stęchłe powietrze wionęło z tajemniczej komnaty, jaka otwarła się przed nimi. W ciemności słychać było coś jakby delikatny, odległy szmer wody. Światło pochodni nie było w stanie ogarnąć całej przestrzeni, wyrywając z mroku jedynie fragment schodów - stromych, lekko spękanych, o matowym połysku wygładzonego kamienia. Spoglądali na siebie, zastanawiając się, kto zejdzie pierwszy. Jones gotowy był już na ponowną konfrontację z Kaawalidze, gdy niespodziewanie ten ustąpił mu pierwszeństwa, gestem zachęcając do wstąpienia na schody. Indiana schwycił pochodnię i powoli ruszył przed siebie.
Schody wiodły w dół mniej więcej na głębokość jednego piętra. Ponownie znalazł się w jaskini, ściany pokryte były krystalicznymi naroślami, panował przenikliwy chłód. Gdzieś z tyłu słychać było szmer i plusk - krople wody spadały w zagłębienie skały, tworząc maleńkie, przejrzyste jeziorko. Podniósł wyżej pochodnię, krąg światła objął ścianę przed nim...
Zamarł. Czegoś takiego nie widział jeszcze nigdy w życiu.
Ściana w całości obita była miedzianymi płytami, niegdyś wypolerowanymi do połysku, teraz matowymi i spatynowanymi. Wykuty pracowicie wzór ozdabiał powierzchnię, plącząc się w niezrozumiałych arabeskach. Gdzieniegdzie widać było skupiska szlachetnych kamieni - dopatrzył się topazów, ametystów i lapis-lazuli - gdzie indziej znowu brązowe nity przytrzymywały wielkie połacie wypolerowanego kryształu. Owalne gałki z kości zdobiły środek artefaktu, tkwiąc w wyżłobionych rowkach. Cofnął się kilka kroków, próbując dopatrzeć się sensu w tym wzorze. Wydawało mu się, że linie i żłobkowania układają się w zarys twarzy skrzydlatego demona, tego samego, który powitał ich przy wejściu do jaskini... A może było to tylko złudzenie umysłu, który na siłę szukał w niezrozumiałym znajomych kształtów.
Pod ścianą, ułożone w równe rządki, leżały cienkie, metalowe tabliczki, pokryte gęsto znakami pisma klinowego.
- Doktorze Jones, wszystko w porządku? - odezwał się głos z góry. - Można schodzić?
- Tak! - wrzasnął, zadzierając głowę. Rozległ się niecierpliwy tupot stóp i po chwili na dole byli już wszyscy.
- Dotarliśmy... - w głosie Cutterdale'a brzmiała nieskrywana satysfakcja. - To musi być to. Broń Sumerów, najpilniej strzeżona tajemnica, przyczyna zagłady Sodomy i Gomory. Teraz jest moja.
- To bez sensu - stwierdził z irytacją Indiana. - To się kompletnie nie zgadza z przekazem biblijnym. Według niego, Lot jako jedyny uciekł przed zagładą, a pan twierdzi, że sam był posiadaczem jej narzędzia?
- Niech pan nie traktuje przekazu biblijnego tak serio - parsknął Kaawalidze. - Gdyby pan znał prace naukowców z mojego kraju, wiedziałby pan, że jako źródło historyczne jest on niezbyt wiarygodny - lekceważąco machnął ręką. - Nawet pan nie wierzy chyba w istnienie takiej choćby Arki Przymierza, prawda?
- Nie zastanawiałem się nad tym - odburknął Jones.
- Isz-szaha-el wspomina o zdrajcach, którzy wykradli swemu ludowi święte i starożytne tajemnice - kontynuował Gruzin. - Domyślaliśmy się, że chodzi o Lota. Zbudował tę maszynę... zapewne chciał za jej pomocą objąć władzę nad miastami doliny Siddim. Cóż, coś mu nie wyszło... nie jesteśmy pewni, czy sam nie zachował ostrożności, czy też dosięgła go zemsta współplemieńców. Czy już wszystko jasne, doktorze Jones? - zapytał z kpiną.
Indiana tylko wzruszył ramionami. Też sobie znalazł miejsce na naukowe dysputy. Irytowało go przede wszystkim to, że w głębi ducha do końca był przekonany, że teoria o tajemniczej broni jest bzdurą. Nie wiedział, co właściwie spodziewał się znaleźć, ale na pewno nie to, nie dziwaczną maszynę o niewiadomym przeznaczeniu.
Kaawalidze zbliżył się do metalowej ściany z nie mniejszą satysfakcją.
- To największe odkrycie naukowe od czasów Troi. A nawet dłużej. Jeśli tylko rozszyfrujemy zasadę działania tego urządzenia...
Wziął do ręki jedną z tabliczek, przyświecił pochodnią.
- To nie powinno być trudne - stwierdził. - Tu mamy coś... hm, ujęte w formę poematu... lecz sądzę, że przy odpowiedniej interpretacji da się z tego odczytać informacje o tej machinie. Dużo metafor, taaak... trzeba będzie solidnie to opracować...
- Sądzicie pewnie, że wam w tym pomogę? - ironicznie mruknął Jones.
Obaj, jak na komendę, odwrócili się ku niemu.
- Doktorze Jones - głos Cutterdale'a drgał podejrzanym rozbawieniem. - Czyżby chciał nam pan nadal oferować swoją pomoc? Przyznaję, jestem zaskoczony. Myślę jednak, że nie będzie ona już nam potrzebna. Doprowadził nas pan na miejsce. Teraz pora się pożegnać.
Szczęknęła odbezpieczana broń.
- Zły pomysł... - wycedził Jones. - Zapominacie, że nie wystarczy dotrzeć na miejsce, trzeba jeszcze bezpiecznie powrócić. A ja jestem jedyną osobą, która może nas wszystkich stąd wyprowadzić.
Blefował, lecz miał nadzieję, że Cutterdale się na to złapie.
- Nie sądzę, doktorze Jones - zgasił go Anglik. - Profesor jest tak samo dobrym specjalistą jak pan, starożytne grobowce nie są mu obce, a poza tym przyświeca nam obu ten sam cel. Pragniemy tej broni, chcemy przekazać ją światu... a raczej wybranym, tym, którzy będą godni się nią zaopiekować.
- To znaczy tym, którzy najwięcej zapłacą - parsknęła Kate. Cutterdale zmierzył ją zimnym wzrokiem.
- Doktor Bertram... jakże mi przykro. Cóż to będzie za strata dla świata nauki. Niestety, zaufała pani niewłaściwej osobie. Doktor Jones zawsze miał opinię awanturnika i ryzykanta, nikt się nie zdziwi jego zaginięciu podczas kolejnej wyprawy, lecz pani... Dopilnuję, żeby imieniem Katherine Bertram nazwano, hm... co pani powie na jakąś bibliotekę?
- Sir John Sheppard wie, gdzie jesteśmy! - wrzasnął milczący dotychczas Tom, w jego głosie brzmiała narastająca panika. - Wie, że wyruszyliśmy...
- Oczywiście, że wie. Czeka na informacje o naszych zaginionych archeologach... i ja mu tych informacji z przyjemnością dostarczę - Cutterdale uśmiechnął się szeroko, niemal serdecznie, jak niegdyś w Londynie, gdy omawiał z nimi plan wyprawy.
- Cutterdale, załatwmy to szybko - zniecierpliwił się Gruzin. - Mamy jeszcze mnóstwo pracy, musimy dokładnie obejrzeć to ustrojstwo, wrócić i załatwić ciężki sprzęt do odkopania. A ty wciąż gadasz.
- Taka jest zasada - pouczył go Anglik. - Skoro już mają zginąć, niech wiedzą dlaczego.
- Przyznaj się po prostu, że jeszcze nigdy nie zastrzeliłeś człowieka - mruknął z odcieniem pogardy w głosie stary czekista. Podniósł rewolwer, uważnie celując wprost w czoło Jonesa... po czym zmienił zdanie i błyskawicznie przesunął go w stronę pobladłej Kate.
- Nieeee! - rozległ się potężny wrzask i coś runęło na Gruzina, przewracając go na ziemię. Tom Jameson, w odruchu rozpaczliwej odwagi, rzucił się, próbując wyrwać mu broń. Szamotali się zajadle, kopiąc i wierzgając na wszystkie strony. Gruzin był silniejszy i bardziej doświadczony, lecz strach i adrenalina wzmagały siły Toma. Wpadli na ścianę z brązu, przetoczyli się po niej raz i drugi, roztrzaskując kryształowe panele, przesuwając kościane gałki.
Indiana szarpnął za ramię osłupiałą Kate.
- Uciekaj! - syknął. Sam skoczył w stronę Cutterdale'a. Anglik jednak nie dał się zaskoczyć, szybkim ruchem uniósł karabin i wycelował prosto w Jonesa.
- Nie radzę... - wycedził przez zęby. Szturchnął archeologa lufą. - Pod ścianę - rozkazał.
Stłumiony huk strzału rozległ się w jaskini. Kate, będąca już w połowie schodów, obejrzała się i z krzykiem zbiegła w dół. Kaawalidze właśnie wstawał z ziemi, patrząc z pogardą na bezwładnie rozciągnięte u jego stóp ciało Toma. Na piersi chłopaka widniała szybko się powiększająca czerwona plama.
- Tom! - Kate przypadła do swego ucznia. - Tom, o Boże! Nie umieraj!
- Doktor Bertram... - wyszeptał chłopak.
- Nic nie mów, zabierzemy cię stąd - mówiła gorączkowo Kate. - Zróbcie coś! - wrzasnęła, sama nie wiedząc, do kogo właściwie.
- Doktor Bertram... przepraszam... - jęknął słabo Tom. Głowa opadła mu na bok, oczy się zamknęły. Kate podniosła dłoń do ust, przygryzając ją, walcząc z napływającym szlochem.
- Cóż za sentymenty... - mruknął ironicznie Cutterdale. - No dobrze, kończmy już...
Ping! rozległo się za ich plecami. Dziwny, metaliczny dźwięk odbił się echem od kamiennych ścian.
Gruzin i Anglik odwrócili się, zaskoczeni, patrząc na to, co Jones miał okazję obserwować już od dłuższej chwili.
Ściana z miedzi ożyła. Krótkie błyski przebiegały przez wzór ze szlachetnych kamieni, błękitnawe iskierki wykwitały w splątanych arabeskach. Z głębi, zza metalowych płyt, dobiegał narastający dźwięk, jakby brzęczenie roju pszczół. Płaty kryształu rozjarzyły się delikatną poświatą, oprócz jednego, stłuczonego podczas bójki. Błyski stawały się coraz silniejsze, kamienie świeciły już jak małe żarówki. Z szumem i zgrzytem środkowa część ściany rozsunęła się, ukazując w głębi konstrukcję z czterech metalowych trójkątów, otoczoną koncentrycznymi pierścieniami.
- Ogniste działo Sumerów - wyszeptał z zachwytem Cutterdale.
- Lepiej to zatrzymajmy - warknął Gruzin, podbiegając do urządzenia. Zgarnął kilka tabliczek z wierzchu stosu, przeglądał je gorączkowo, klnąc pod nosem, szukając wskazówek. Na oślep naciskał świecące kamienie, przesuwał gałki... Brzęczenie narastało, pierścienie zaczęły się przesuwać i kręcić.
- Job twoju mać! - ryknął wściekle, odskakując od ściany. Podniósł rewolwer i wyładował w nią wszystkie naboje. Trzasnęło, zasyczało, błękitne iskry sypnęły się ze strzaskanego panelu. Jakiś rykoszet gwizdnął koło ucha Jonesa, inny otarł się o jego ramię, rozrywając koszulę, znacząc krwawy ślad.
- Co robisz, durniu! - twarz Cutterdale'a wykrzywiła wściekłość. - Zniszczysz to, idioto! - doskoczył do Kaawalidze i kompletnie nie panując nad sobą, pchnął go wprost na metalowe płyty.
Białobłękitny błysk oślepił ich na chwilę, jak flesz reportera. Patrzyli ze zgrozą, jak Kaawalidze, w chmurze iskier, wstrząsany konwulsjami, osuwa się bezwładnie na ziemię. Jego ciało wygięło się w łuk, z ust wydobywał się chrapliwy ryk, skóra pękała i zaczynała dymić. Rzucił się jeszcze kilka razy, jak ryba na piasku i znieruchomiał. Swąd przypalonego ciała rozszedł się w powietrzu. Brzęczący dźwięk narastał, przechodząc w świdrujące, wysokie, nie do zniesienia wycie. Przez skalną podłogę przebiegło delikatne drżenie. Metalowe kręgi wirowały coraz szybciej, generując nieziemską, błękitnawą poświatę.
- Uciekamy, już! - wrzasnął Indiana, ciągnąc Kate za rękaw. Rzucili się ku schodom. W połowie drogi Jones obejrzał się jeszcze, zdziwiony, że nie słyszy za sobą kroków Cutterdale'a. Anglik miotał się po komnacie, próbując udźwignąć jak najwięcej brązowych tabliczek. Wypadły mu z rąk, rozsypując się z brzękiem, rzucił się na kolana, zgarniając je znów do siebie. Drżenie skał było coraz wyraźniejsze.
- Cutterdale, durniu, zostaw to! - ryknął Jones, sam nie wiedząc, czemu. - Jeszcze zdążysz!
Pasmo oślepiającej bieli przeskoczyło spomiędzy wirujących kręgów, trafiając w sam środek piersi Anglika. Runął na plecy z rozkrzyżowanymi rękami, tabliczki rozsypały się wokół niego nieregularnym wachlarzem. Ciało w jednej chwili spuchło nienaturalnie, jakby wszelka jego wilgoć została momentalnie zamieniona w parę i opadło, sflaczałe, bezkształtne, przypominając wyrzuconą na brzeg meduzę. Blask znów skoncentrował się pośrodku kręgów, jak miniaturowa, pulsująca gwiazda.
- Jones! - wrzasnęła z góry Kate. - Szybciej!
Wypadli do komnaty grobowej. Znicz nadal płonął czerwonawym blaskiem, krew Karla nie zdążyła jeszcze zakrzepnąć. Drżenie przebiegało przez ściany, część fryzu oderwała się i z trzaskiem spadła na ziemię. Brązowe ostrze wysuwało się i chowało, ze świstem tnąc powietrze. Jones z przerażeniem zauważył, że nie tylko ta maszyneria się rozregulowała - także drzwi komnaty zaczynały się powoli zamykać.
- Biegiem! - krzyknął, pociągając za sobą Kate.
- Zaczekaj! - zawołała dziewczyna. - Nie możemy tego tak zostawić, tu są bezcenne zabytki! Zabierzmy coś przynajmniej!
- Za chwilę sami będziemy zabytkami! Biegnij! - szarpnął ją za rękę, wściekły, że nawet w takiej chwili odezwał się w niej naukowiec. Kamienne wrota sunęły nieubłaganie, przejście wciąż się zwężało. Wypchnął Kate na zewnątrz, przeskoczył za nią, ocierając się już barkiem o szorstką powierzchnię głazu. Skrzydła drzwi z hukiem uderzyły o siebie, wzbijając chmurkę pyłu. Zdążyli. Rozejrzał się rozpaczliwie dokoła, szukając jakiejś kryjówki, lecz nie było nic, poza filarami wrót i skąpą przestrzenią podestu. Przylgnęli do kamiennej ściany, kuląc się, osłaniając nawzajem. W głębi ziemi narastał głuchy ryk, strop zaczął osypywać się, wybijając dziury w fałszywej posadzce. Wreszcie potężny paroksyzm wstrząsnął całą jaskinią, wrota zadrgały, jakby od środka uderzył w nie gigantyczny taran. Prąd powietrza przygniótł ich do ściany, odebrał dech. Ryk wzmógł się, nie tłumiony już niczym. W jaskini momentalnie zrobiło się przeraźliwie zimno, z ust wzbijały im się małe, srebrne obłoczki pary. Indiana zaryzykował uniesienie głowy, krótki rzut oka. Przez rozszerzające się szpary w ścianie widział słup białobłękitnego ognia, który przebijał strop jaskini, wznosząc się gdzieś ku niebu strumieniem czystej, niezakłóconej, zimnej energii. Skulił się znów, gdy tuż koło niego przeleciał oderwany ze ściany głaz. Nie mogli tu zostać. Jeszcze chwila, a sklepienie runie.
- Kate, idziemy - potrząsnął nią. Spojrzała na niego oczami, w których źrenice niemal przesłoniły tęczówki, jej usta bezgłośnie uformowały słowo: gdzie?
Rzeczywiście, nie było gdzie. Stali na podeście, jak na wysepce, z jednej strony mając kamienne drzwi, z drugiej to, co niegdyś było posadzką sali, a teraz kupą gruzu najeżoną brązowymi ostrzami. Kolejny wstrząs przetoczył się przez jaskinię, podest zachwiał się jak łódka na wzburzonym morzu. Część ściany osunęła się, wzbijając tumany pyłu. Indiana ścisnął mocniej Kate za ramię, w oczach błysnęła mu nadzieja. Za rumowiskiem widać było coś jakby wejście do szerokiego, niskiego korytarza. Musiał to być korytarz roboczy, ten, którym przywleczono tu niegdyś kamienne wrota. Teraz tylko należało się do niego dostać. Od jego wylotu dzieliło ich szerokie na kilka jardów groźne zapadlisko. Czy przeskoczą? On pewnie tak, ale Kate?
Rozejrzał się. Jeden z filarów podtrzymujących sklepienie sali przekrzywił się, osunął i tkwił teraz pod dziwacznym kątem wraz z wyrwanym ze ściany fragmentem ozdobnego fryzu. Szansa była niewielka... lecz lepsza niż nic. Odpiął od pasa swój niezawodny bat, zamachnął się, końcówka ze świstem owinęła się wokół sterczącego kawałka fryzu. Szarpnął mocno - wydawało się, że punkt zaczepienia wytrzyma. Wcisnął rączkę bata w zimne dłonie Kate, przekrzykując hałas udzielił jej krótkich instrukcji. Kiwnęła głową, odsunęła się nieco dla nabrania rozpędu i skoczyła. Patrzył z niepokojem, jak przelatuje nad rumowiskiem i sterczącymi zeń ostrzami. Na chwilę wstrzymał oddech, zdawało mu się, że nie sięgnie stopami drugiego brzegu. Sięgnęła jednak, choć zachwiała się na niepewnych głazach. Odrzuciła bat wprost w jego ręce. Skoczył, powietrze świsnęło mu w uszach, wylądował po drugiej stronie z wieloletnią wprawą. Szarpnął, podkręcając nieco, by uwolnić końcówkę bata i zdrętwiał na chwilę, gdy ozdobny fryz odłamał się i runął z trzaskiem w rumowisko. Odwrócili się i pobiegli korytarzem w mrok, rozjaśniany jedynie coraz dalszymi odblaskami bladobłękitnego światła.
Nie miał pojęcia, jak długo szli, macając rękami ściany jak ślepcy, potykając się o kamienie, upadając i znów się podnosząc. Dłonie i kolana miał pozdzierane do krwi, w głowie kręciło mu się i szumiało. Wzdrygnął się, gdy coś małego furknęło mu obok głowy, poczuł na policzku dotyk błoniastego skrzydła. Usłyszał obok siebie krótki, zdławiony, pełen obrzydzenia pisk dziewczyny. W pewnym momencie stwierdził wreszcie, że ciemność wokół jakby poszarzała. Tak, to nie było złudzenie, widział niewyraźny zarys sylwetki Kate. Gdzieś, w oddali, lśniła jasna gwiazda, mała, okrągła plama dziennego światła. Ruszyli ku niemu z nową nadzieją w sercach. Korytarz zwęził się, obniżył, musieli iść pochyleni, a w końcu czołgać się na czworakach, lecz plama światła wciąż się rozszerzała, czuli na twarzach powiew chłodnego powietrza.
Korytarz zakończył się nagle, przechodząc w płytką grotę, skalną niszę ukrytą gdzieś w wąwozie. Indiana z radością wyskoczył na zewnątrz i natychmiast cofnął się z okrzykiem bólu, gdy ostre ziarna gradu uderzyły w jego plecy, okryte już tylko strzępami koszuli. Szalała burza. Błyskawice przetaczały się z rykiem po niebie, wicher wył i jęczał w zakamarkach wąwozu, grad sypał gęsto, tworząc przed nimi niemalże ruchomą, błyszczącą zimno ścianę. Kate dołączyła do Jonesa i z osłupieniem wpatrywała się w szaleństwo żywiołów. Skłębione chmury wisiały nisko, gdzieś wśród nich dogasały resztki niesamowitego, białobłękitnego światła.
- Co to ma być, koniec świata? - zdumiała się dziewczyna. - Tu nigdy nie było takich burz!
- Ciesz się, że to nie ogień i siarka - stwierdził Jones. - Podejrzewam, że mało brakowało...
- Myślisz, że to przez to... urządzenie? - wzdrygnęła się. - Cóż, mam nadzieję, że przysypało je dokładnie. Jakoś nie mam ochoty go badać.
- Musimy dotrzeć do wioski - Jones próbował cokolwiek dojrzeć przez falującą kotarę gradu. Piorun uderzył gdzieś niedaleko, huk gromu niemalże ich ogłuszył.
- Musimy to przeczekać - Kate oparła się o ścianę i zamknęła oczy. Była blada, zmęczona, lecz na jej ustach igrał dumny, zwycięski uśmiech. Indiana przysunął się bliżej, objął ją ramieniem. Jej twarz była podrapana, włosy przysypane pyłem i kurzem. On pewnie też nie wyglądał lepiej. Pocałował ją delikatnie, usta miała spierzchnięte i jakby słonawe.
- To może potrwać.
- Nie szkodzi.
- Indiana... - mruknęła Kate po chwili. - Wiesz, w tej jaskini bałam się tak strasznie... jak jeszcze nigdy w życiu. A jak wyszliśmy, poczułam... że już chyba nigdy niczego nie będę się bać. Nie teraz, nie po tym wszystkim. To chyba niezbyt dobrze wpłynie na mój charakter, jak sądzisz? - uśmiechnęła się na wpół kpiąco.
- Nie martw się, gorszy już nie będzie - przygarnął ją mocniej, oboje się roześmiali. - Co robisz? - zapytał ze zdumieniem.
Jej drobne dłonie właśnie pomagały mu pozbyć się paska z kaburą.
- Coś, na co miałam ochotę, odkąd cię poznałam, draniu - wymamrotała mu wprost do ucha.
- Ach tak, doktor Bertram? W takim razie ja też chętnie pokażę pani, na co miałem ochotę...
Wicher nadal wył wściekle, błyskawice rozdzierały niebo, jednak mała, płytka grota nagle stała się najprzytulniejszym miejscem na świecie.
- Kate, nie masz wrażenia, że w tej historii jeszcze ktoś maczał palce? Od samego początku? - mruknął niewyraźnie Indiana.
- Kto niby?
- Astarte. Cholerna Astarte.

Epilog

Śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci lorda Eustachego Cutterdale'a trwało niemalże do połowy grudnia. Choć Scotland Yard z pewną nieufnością przyjmował zeznania ekscentrycznego amerykańskiego archeologa, jednak autorytet Kate Bertram, poparty również słowami sir Johna i lady Cecilii, przekonał ich wreszcie. Oficjalna wersja brzmiała: nieszczęśliwy wypadek podczas ekspedycji. Indiana i Kate bez większych dyskusji zgodzili się, że o tajemniczej maszynie lepiej w ogóle nie wspominać. Niech spoczywa w pokoju, pogrzebana pod stropem jaskini.
Gorszą sprawą było zawiadomienie rodziny Toma Jamesona. Kate uparła się, że zrobi to osobiście, była wszak odpowiedzialna za całą wyprawę i wszystkich jej uczestników. Wróciła blada i roztrzęsiona, na resztę dnia zamknęła się w swym mieszkaniu, sama. Nie opowiedziała o szczegółach tej wizyty nikomu, nawet Indianie.
W zasadzie, skoro śledztwo dobiegło końca, a skandal dyplomatyczny, jakiego się obawiali w związku z udziałem w całej sprawie Bieriezowa, został zręcznie zatuszowany, Jones mógłby spokojnie wrócić do siebie. Przedłużał jednak pobyt w Londynie, mamrocząc coś o zaległym urlopie. Nadal kłócili się z Kate na tematy zawodowe i nie tylko. Ponieważ jednak godzili się z równym temperamentem, co zaczynali spory, żadne z nich nie protestowało przeciwko takiemu obrotowi rzeczy. Tak minęły święta i nadszedł Sylwester.
Sir John i lady Cecilia ściągnęli jakiś czas temu do kraju, czekało ich przeniesienie na nową placówkę. Póki co, pani konsulowa stwierdziła, że nadszedł czas, aby wreszcie zorganizować z dawna planowany bal maskowy w ich podmiejskiej rezydencji. Jones i Kate znaleźli się wśród honorowych gości.
Tuż przed północą wymknęli się, znudzeni, na taras. Za nimi szumiało i brzęczało zgromadzone tłumnie wytworne towarzystwo, lady Cecilia robiła furorę w swym stroju kapłanki Astarte, prowadzono błahe rozmowy, służba krążyła z tacami zakąsek i kieliszków... Mieli dość. Żadne z nich nie było przyzwyczajone do takiego życia i chyba nie zamierzali się przyzwyczajać. Nie wiedzieć kiedy, rozmowa skręciła w stronę pamiętnej ekspedycji.
- Więc od początku chodziło o broń - mruknął Jones, wpatrując się w odległe światła miasta. - Nie wierzyłem w to. Ale zawsze chodzi o coś takiego. Broń, pieniądze, władzę...
- Władzę... - powtórzyła jak echo Kate. - Cutterdale był opętany żądzą władzy. Nie znałeś go wcześniej, ja tak. Wiem, że zawsze dążył do celu po trupach, najpierw niszcząc swych rywali w biznesie, potem już całkiem dosłownie.
- Cóż, szkoda, że nie mogliśmy zbadać tego urządzenia. To mogłoby pchnąć naukę na zupełnie nowe tory. Ale z drugiej strony... dobrze się stało, że to coś zostało tam, zasypane. W takich rękach... - pokręcił głową.
- Żądza władzy to okropna rzecz. Zatruwa umysły, zmienia ludzi w potwory - mruknęła Kate sentencjonalnie.
- W takim razie mamy o jednego opętańca mniej - stwierdził Jones, przyciągając ją do siebie. - Może świat zyska przez to trochę więcej spokoju. Szczęśliwego Nowego Roku! - objął ją, zatonęli w mocnym, gorącym, długim pocałunku.
W niebo strzeliły fajerwerki. Nadchodził rok 1933.

poniedziałek, 26 maja 2008

Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.20

Wielkie, kamienne wrota wznosiły się nad nimi surową, prostą linią. Zamknięte na głucho. Szara, gładka płaszczyzna pokryta była symbolicznymi przedstawieniami ptaków, zwierząt i ludzi, pomiędzy którymi biegły szerokie pasy gęsto zapisane klinowymi znakami. U samego szczytu wyryto ten sam symbol, jaki u początku drogi widzieli w szponach skrzydlatego demona: czteroramienną gwiazdę w koncentrycznych kręgach. Nie było wątpliwości: dotarli do komnaty grobowej.
Jones uważnie, drobiazgowo badał skrzydła wrót, szukając mechanizmu, jaki je otwierał. W pamięci przesuwały mu się podobne sceny ze świątyń i grobowców zagubionych gdzieś w niedostępnej dżungli. Czy można założyć, że konstruktorzy z drugiego końca świata mieli podobne pomysły? Czy jego doświadczenie na cokolwiek się tu przyda? Kate tymczasem równie uważnie studiowała napisy. Kaawalidze wyciągnął z obszernych kieszeni notes i pilnie przerysowywał znaki.
- Jesteś w stanie to odczytać? - szepnął Jones konspiracyjnie.
- Oczywiście - zbliżyła pochodnię do kamiennej powierzchni. Powoli, z zastanowieniem, formułowała słowa.

Ty, który tu przyszedłeś, oddaj hołd świętym przodkom
Niech cię prowadzą ich chwalebne imiona
Rąk swych srebrem i złotem nie obciążaj
Byś głowy w zamęcie nie stracił
Miecz bowiem spadnie na chciwych
A przemoc występnych przeciw nim się obróci
Podniesie się przeciw nim powiew mocy
I jak wichura ich zmiecie
Niebiosa swe bramy otworzą
I grad ognisty spuszczą na nich.

- Co to znaczy? - zainteresował się Cutterdale. - Brzmi jak fragmenty Biblii!
- To klątwy na naruszających spokój grobowca - odezwał się Kaawalidze. - Dość typowe... dość stonowane. Zwykle grożono jeszcze trądem, puchliną i wszelkimi chorobami.
- Dobrze, więc zastanówmy się, jak ten spokój naruszyć. Doktorze Jones! Ma pan jakiś pomysł? - Cutterdale spojrzał na archeologa z wyczekiwaniem.
Jones odwrócił się w stronę drzwi, całkowicie go ignorując. Dopiero teraz mógł docenić ich ogrom. Tak potężne płyty z całą pewnością nie mogły dotrzeć tu tą samą drogą, co oni. Którędy więc? Otrząsnął się, to naprawdę nie był czas i miejsce na rozważanie technicznych problemów starożytnych budowniczych. Niepokoił go całkowity brak czegokolwiek, co mogłoby służyć do otwarcia kamiennych wrót. Żadnych dźwigni... żadnych posągów, które można by obrócić... Oparł się o szarą, wygładzoną płaszczyznę, przesuwał palcami po reliefie, szukając czegoś, co ustąpi pod naciskiem, co da się szarpnąć lub przesunąć. Jednak wzory wydawały się być jedynie wzorami, płytkie zagłębienia nie dawały palcom żadnego oparcia, żadna z figur nie odezwała się znajomym zgrzytem kamienia trącego o kamień.
Kate tymczasem, przykucnięta, przyglądała się progowi komnaty. Tworzyło go dwanaście małych, kamiennych bloków, na każdym z nich wyżłobione rowki układały się w tajemnicze symbole. Szarpnęła Jonesa za rękaw.
- Chwalebne imiona przodków - wskazała.
- Co takiego? - nie zrozumiał Indiana.
- Imiona, spójrz - wskazując palcem, odczytywała napisy. - Noe. Terach. Arpachszad. Lot. Dwanaście pokoleń od potopu do zniszczenia Sodomy.
- Niech cię prowadzą ich chwalebne imiona... - mruknął Jones. - Czyżby to był klucz?
- Nie są ułożone po kolei - stwierdziła Kate. - Po Noem powinien być Sem... Lot z kolei był synem Harana...
Błysk w oku Jonesa mógłby zapalić pochodnię, gdyby przypadkiem któraś zgasła. Dotknął tabliczek, naparł mocno dłońmi, sprawdzając, czy się przesuną. Wyczuł jakby lekkie drgnienie. Spróbował podważyć pierwszą z brzegu, gołymi rękami szło mu to dość opornie. Nie miał nawet noża, Sowieci odebrali mu wszystko, co ich zdaniem mogło posłużyć za broń. Szarpał kamienny bloczek, klnąc pod nosem, zdzierając skórę z palców. Wreszcie oporna płytka drgnęła i wysunęła się nieco, zostawiając odrobinę przestrzeni na manewrowanie. Z następnymi poszło łatwiej, przesuwały się z tak miłym dla jego ucha, znajomym kamiennym zgrzytem. Kate dyrygowała, odczytując imiona, pilnując właściwej kolejności. Nie było łatwo, musiał nieźle wytężyć pamięć, powrócić myślą do młodych lat i szkółki niedzielnej, zanim wreszcie wszyscy patriarchowie znaleźli się na swoich miejscach. Wsunął ostatnią tabliczkę w szczelinę progu i spojrzał z nadzieją na wrota.
Nic.
- Doktorze Jones, radzę się pospieszyć! - warknął groźnie Cutterdale.
Gdzie tkwi błąd? - zastanawiał się gorączkowo Indiana. - Co poszło nie tak?
Kate złapała się za głowę.
- Indy, ależ jestem głupia! - jęknęła. - Odwrotna kolejność! Od prawej do lewej! Tak, jak kierunek pisma w językach semickich!
Zabrali się do roboty jeszcze raz. W sali robiło się coraz duszniej, żar promieniował od strony korytarza. Indiana z całych sił odsuwał od siebie myśl, że nie wystarczy dotrzeć do grobowca... trzeba jeszcze z niego powrócić. Jakoś to będzie, powtarzał w duchu. Coś wymyślę.
Zgrzyt! Tabliczka z imieniem Lota opadła na miejsce. Odsunęli się nieco od wrót, spoglądając na nie w napięciu.
Przeciągły, stłumiony dźwięk rozległ się w sali. Ukryte zawiasy, poruszane zapewne przez skomplikowany system przekładni, drgnęły i z wolna, jakby niechętnie, skrzydła kamiennych drzwi zaczęły się przesuwać. Smuga światła wpadła do środka, w mroku zagrały jakieś błyski... Indiana czuł, jak serce bije mu mocno, krew szumi w uszach. Nic nie dało porównać się z chwilą, gdy otwierały się wrota do starożytnego grobowca, gdy po raz pierwszy od tysięcy lat ludzkie oko znów mogło oglądać jego tajemnice.
Drzwi zazgrzytały raz jeszcze i zapadła cisza.
Ostrożnie, powoli, zbliżyli się do wejścia. Indiana gestem zatrzymał pozostałych. Chciał wejść pierwszy... Oficjalnym powodem było to, że miał największe doświadczenie, jeśli chodzi o starożytne pułapki, lecz tak naprawdę liczyło się coś innego. Pasja zdobywcy. Dreszcz, towarzyszący pierwszemu postawieniu stopy na nieznanym terenie.
Zapomniał jednak, że nie on jeden ogarnięty był tą pasją. Znienacka poczuł mocne szarpnięcie, czyjaś silna ręka odciągała go od wrót. Wściekły błysk w oczach Kaawalidze powiedział mu wszystko. Gruzin, przez tyle lat niedoceniany, zapoznany, zmuszany do utajniania swych odkryć, stwierdził widocznie, że tym razem nie da sobie odebrać chwili triumfu. Stanęli naprzeciw siebie, zajadli, zaperzeni. Indiana nie docenił jednak szybkości Gruzina. Jego pięść spadła na szczękę Jonesa jak piorun, odrzucając go daleko w tył. Upadł na plecy, mało brakowało, a zsunąłby się z podestu wprost na zdradliwe płyty posadzki. Potrząsnął głową, zamroczony. Kaawalidze ze zwycięskim uśmiechem na ustach właśnie przekraczał próg krypty. Usłyszeli jego pełen zachwytu okrzyk.
- Złoto! - wołał Gruzin. - Mnóstwo złota!
Na to hasło jakby nowy duch wstąpił zwłaszcza w przygaszonych nieco najemników. Rzucili się ku wrotom, reszta ekipy podążała za nimi, nie mniej podekscytowana. Blask pochodni oświetlił wnętrze - i zaparło im dech.
Ściany udekorowane były przepięknym fryzem z białego wapienia i muszli na czarnym, bitumicznym tle. Fantastyczne ptaki trzepotały jak żywe, błyskając oczami z lapis-lazuli, lwy przechadzały się dostojnie, wiły się okrutne węże.
- Boże, jakie to piękne! - westchnęła Kate.
Pośrodku sali tkwił dumnie sarkofag - wielka, kamienna skrzynia, kształtem przypominająca but. Surowość jej bryły i niemal całkowity brak ozdób odcinały się od bogactwa zdobień całej krypty. W głowach sarkofagu tkwiły dwie kamienne misy czy znicze, wypełnione lepką, ciemną substancją. Gruzin przyłożył pochodnię, czerwonawy blask płomienia wzbił się wysoko w górę. Teraz dopiero zobaczyli dokładnie to, co leżało pod ścianami - i z ust wszystkich obecnych wydarł się prawdziwy jęk zachwytu. Istotnie - to było mnóstwo złota. Kubki i puchary, figurki i pieczęcie, ozdoby, naszyjniki i pierścienie - to wszystko migotało teraz w blasku ognia, śląc naokoło tajemnicze błyski. Kate westchnęła głośno, wpatrując się rozszerzonymi oczami w cudowny, inkrustowany macicą perłową naszyjnik. Powoli, jak zahipnotyzowana, zbliżyła się, wyciągając ręce...
- Zostaw! - syknął Jones łapiąc ją wpół. Szarpnęła się, patrząc na niego nierozumiejącym wzrokiem. - Rąk swych srebrem i złotem nie obciążaj - wysyczał jej wprost do ucha.
- To tylko słowa - warknęła, próbując uwolnić się z jego uścisku. - Muszę go zobaczyć z bliska, to wygląda na autentyczny...
- To na pewno jest autentyczne - szepnął, nie zwalniając chwytu. - Ale nie ruszaj. Poczekaj.
Blady Karl, który jako pierwszy rzucił się w stronę sterty kosztowności, podnosił właśnie w górę dłonie pełne ciężkich, nieforemnych monet. Błyski światła tańczyły na jego twarzy, wykrzywionej chciwością na wpół z zachwytem. Wydawał się przez moment jakimś triumfującym, pogańskim bóstwem, zwycięską Mamoną... Przez moment. Rozległ się nagły świst, jękliwy zgrzyt i głowa Karla, odcięta wraz z barkiem i ramieniem, potoczyła się po podłodze, znacząc na niej krwawy, półkolisty ślad. Ciało padło wprost w stertę monet, rozpryskując je ze stłumionym brzękiem. Świsnęło znów, Indiana kątem oka dostrzegł błysk ostrza z brązu, błyskawicznie chowającego się w ścianie.
- Miecz spadnie na chciwych - wyszeptała Kate, jej twarz była biała jak papier. Głowa Karla potoczyła się wprost pod nogi Jake'a, spoglądając nań szklistymi oczami, w których zastygło ostanie, śmiertelne zdumienie. Najemnik zachwiał się na nogach, wrzasnął i wypadł biegiem z sali, w której unosił się coraz mocniejszy, duszny zapach krwi. Biegł na oślep, zapominając o pułapkach... Krótki trzask zapadającej się posadzki oznajmił im koniec kolejnego uczestnika wyprawy.
Cutterdale skrzywił się z niesmakiem.
- Tchórze - wymamrotał. - Trzeba było wziąć paru z Legii Cudzoziemskiej.
- Mamy nauczkę - stwierdził Indiana. - Złota nie ruszać. Chociaż... hmmm... myślę, że podłoga jakoś reaguje na obciążenie, więc może...
- Doktorze Jones! - ostro przerwał mu Cutterdale. - Nie przyszliśmy tu po złoto! A przynajmniej jeszcze nie teraz. Niech pan się lepiej zastanowi, co dalej. To musi być gdzieś tu ukryte!
- Taak, może wreszcie dowiemy się, czego szukamy - Indiana wolno, pozornie niedbale przesuwał się w stronę martwego kadłuba Karla. - Myślę, że jedyne miejsce, gdzie tu można coś ukryć... to...
Schylił się błyskawicznie, sięgając po porzucony karabin. Znów jednak nie docenił Gruzina. Stopa w wysokim bucie przydeptała kolbę, uniemożliwiając mu podniesienie broni.
- Nic z tego, doktorze Jones - Kaawalidze wyszczerzył zęby w ironicznym uśmiechu. Podniósł karabin i rzucił go w stronę Cutterdale'a. Lord schwytał go dość zręcznie i w wymowny sposób skierował lufę w stronę Jonesa.
- Proszę kontynuować - mruknął, unosząc brew. Gorączkowa niecierpliwość opuściła go jakby, pozostawiając tak dobrze im znany ironiczny chłód. - Jedyne miejsce to...?
- Sarkofag - wycedził Jones.
Przyjrzeli się z zastanowieniem masywnej, kamiennej bryle. Wydawała się niemal litą skałą, nie do ruszenia, ozdabiał ją jedynie prosty, geometryczny wzór, w którym ponownie dało się zauważyć znajomy symbol gwiazdy. Przednia część była nieco niższa, tylna podwyższona, tak, jakby grobowiec przygotowany był do pochówku w pozycji siedzącej. Płonący znicz rzucał na wszystko czerwonawe światło, cienie zbierały się w kątach komnaty, zakrywając przed ich oczami makabryczne, rozpołowione ciało Karla. Tyle śmierci już za nami, pomyślał Jones. Kto dotrwa do końca? Nie wątpił, że on sam dotrwa, zawsze spadał na cztery łapy. Lecz pozostali? Niech diabli wezmą Cutterdale'a i Gruzina, nie życzył im niczego dobrego, lecz czuł się poniekąd odpowiedzialny za Kate. Za Toma zresztą też, chłopak nie miał pojęcia, w co się wplątuje. Odsunął od siebie te myśli, skupiając się na poważniejszym problemie: jak dostać się do wnętrza grobowca, nie mając praktycznie żadnych narzędzi? Większość sprzętu nieśli ludzie Cutterdale'a i przepadł on wraz z nimi. Zostały im jedynie własne ręce, głowy... i nadzieja, że starożytni budowniczowie zostawili dla nich jakąś furtkę. Indiana pochylił się nad sarkofagiem, zdmuchnął z jego powierzchni kurz, szukając w geometrycznym wzorze jakiejś wskazówki, sugestii, podpowiedzi. Plątanina linii i kształtów pozostawała jednak zagadką. Jedynie motyw czteroramiennej gwiazdy pojawiał się jakby gęściej. Spojrzał na płonące u wezgłowia sarkofagu znicze. Nie były jego częścią, stały osobno, na przysadzistych, żłobkowanych kolumienkach. One również ozdobione były gwiazdą, tym razem bogatszą i świetniejszą, inkrustowaną lapis lazuli. Co więcej, spomiędzy jej ramion wychodziły takie same faliste promienie, jakie widzieli już wcześniej, na początku korytarza. Indiana zbliżył się do pierwszej kolumienki, rzucił okiem na jej podstawę. Wystawały z niej jakby... kolce? Pamięć podsunęła mu natychmiast przykłady tajnych przejść, mechanizmów, zapadni... Szarpnął za jeden z kolców. Zgrzytnęło i kolumienka drgnęła, obracając się nieco.
To było to. Czterech mężczyzn rzuciło się na znicze, obracając i popychając ciężkie kamienie. Ze zgrzytem i ostrym piskiem kolumny przesuwały się powoli, stopniowo, aż wreszcie utknęły. Gwiazdy z lapis lazuli patrzyły teraz wprost na siebie.
Przez chwilę trwała cisza, a potem rozległ się stłumiony, głuchy hurgot i sarkofag powoli zaczął się odsuwać, odsłaniając strome schody wiodące w dół, w ciemność.

środa, 14 maja 2008

Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.19

Ciemność, gęsta i lepka jak smoła, otaczała ich ze wszystkich stron. Pochodnie zgasły, powietrze przesycone było suchym, drażniącym pyłem. Grzmot osuwających się kamieni przetoczył się i zamarł gdzieś daleko. Przez chwilę trwała niczym niezmącona cisza. Potem ktoś zakasłał głośno, przeciągle. Ktoś zaklął stłumionym głosem.
- Kate! - syknął Indiana, wyciągając ręce w pustkę. - Żyjesz? Gdzie jesteś?
- Tutaj! - dobiegł go szept. Odwrócił się, próbując przebić wzrokiem ciemności, lecz nie był w stanie dostrzec nawet własnej dłoni. Owijał go szczelny kokon nieprzeniknionej czerni, ciężkiej, dławiącej, odbierającej dech.
Poczuł na ramieniu dotyk drobnych dłoni. To Kate odnalazła go, sunąc ostrożnie przed siebie niepewnym krokiem ślepca.
- Nic ci nie jest? - zapytali oboje jednocześnie.
Gdzieś przed nimi błysnęła zapałka, wyrywając na moment z mroku czyjąś umorusaną twarz. Ciemność wypełniła się szuraniem i szeptami, ludzie po omacku szukali pogubionych pochodni. Ktoś wreszcie zapalił pierwszą, od niej kolejne. W ich blasku mogli wreszcie obejrzeć potężne rumowisko skalne, jakie wyrosło za ich plecami. Stało się oczywiste, że drogę powrotną mają odciętą. Od tej pory mogli tylko iść naprzód.
- Wszyscy są? - rozległ się zadziwiająco opanowany głos Cutterdale'a. Rozejrzeli się. Brakowało O'Rourke'a i jeszcze jednego z najemników. Prawdopodobnie zostali pod zwałami gruzu. Reszta zdążyła uciec bez większych szkód, choć jeden z ludzi lorda, niejaki Rene, ponury Mulat o złamanym nosie, oberwał w głowę spadającym kamieniem i był jeszcze nieco zamroczony. Jego dwaj kumple, szczurkowaty Jake i blady, jakby wymokły Karl, usiłowali doprowadzić go do przytomności, szturchając i poklepując.
Ruszyli dalej w posępnym milczeniu. Powietrze stało się bardziej duszne, woń smoły nasiliła się. Przeszli zaledwie kilkanaście kroków, gdy stopy zaczęły im więznąć w czymś lepkim. Korytarz rozszerzył się nagle, ukazując ich oczom ciemną, lekko sfalowaną, połyskującą mdło płaszczyznę. Od czasu do czasu jej powierzchnia wydymała się, formując bąble, które następnie pękały ze złowieszczym sykiem.
- Co to jest, do cholery? - zdumiał się Cutterdale.
- Prawdopodobnie wyciek ze złóż bitumicznych - wyjaśnił Jones. - Nie zdziwiłbym się, gdyby gdzieś w głębi znajdowała się ropa naftowa.
- Da się to przejść? Musimy iść dalej!
- Wątpię - Jones sceptycznie pokręcił głową. - Wygląda na to, że drogę mamy odciętą w obie strony.
- Niech pan nie gada bzdur - obruszył się Cutterdale. - A budowniczowie grobowca? Musieli jakoś dotrzeć na miejsce!
- Owszem, ale było to niemal cztery tysiące lat temu. Czas płynie, warunki się zmieniają. Nawet w starożytnych grobowcach.
- Niech pan lepiej coś wymyśli - warknął Anglik, słynne wyspiarskie opanowanie najwyraźniej opuszczało go w szybkim tempie.
Jones wzruszył ramionami, rozglądając się wokół. Jemu również zależało na znalezieniu wyjścia, lecz nie mógł sobie darować odrobiny złośliwej satysfakcji, widząc, jak bardzo jego pozorna nonszalancja irytuje Cutterdale'a. Jednak rzeczywiście, należało coś wymyślić i to możliwie prędko. Jego uwagę przykuła wąziutka skalna półka, biegnąca przy samej ścianie, wzniesiona nieco ponad powierzchnię bitumicznego jeziora. Jeśli będą mieć szczęście, za jej pomocą dotrą na jego drugą stronę. Nie namyślając się dłużej, postawił na niej nogę. Zachwiał się lekko, przycisnął mocno plecy do ściany, aby nie stracić równowagi. Półka była węższa, niż mu się wydawało, musiał rozstawić stopy pod szerokim kątem, żeby się jako-tako na niej zmieścić. Nie było to zbyt wygodne, lecz innej drogi nie mieli. Za jego przykładem, reszta grupy wspięła się na ścieżkę. Sunęli ostrożnie, mierząc każdy krok, szorując plecami po ścianie. Każdy gwałtowniejszy ruch mógł skończyć się upadkiem w gęstą, lepką, ostro woniejącą maź. Od bijących z niej oparów kręciło im się w głowach. Zmęczenie zaczynało dawać się we znaki.
Jones wytężył wzrok, zdawało mu się, że widzi brzeg asfaltowego rozlewiska. Tak, rzeczywiście, oleisty połysk kończył się nagle, blask pochodni ukazywał dalej już tylko szare kamienie posadzki. Odetchnął z ulgą, znów im się udało.
I znowu za wcześnie.
Gdzieś z końca szeregu rozległ się nagle pełen przerażenia wrzask i głuchy, stłumiony plusk. Obejrzał się raptownie, sam o mało nie tracąc równowagi. Mulat Rene rzucał się ogarnięty paniką, zapadając się powoli w tłustą maź, młócąc bezładnie rękami jej powierzchnię. Kto wie, zapewne wydostałby się z powrotem, gdyby nie to, że upadając, upuścił również pochodnię. Płynna substancja właśnie zaczynała zajmować się ogniem. Mężczyzna krzyczał w obłędnym strachu, błagając o pomoc. Szczurkowaty Jake schylił się w pierwszym odruchu, żeby podać mu rękę, lecz o mało co sam nie runął głową w dół. Półka była zbyt wąska, nie dawała niemal żadnej możliwości manewru. Rene miotał się, usiłując oddalić się od płomieni, które w szybkim tempie zagarniały coraz to nowe połacie. Patrzyli ze zgrozą, wstrzymując oddech, na jego rozpaczliwą, nierówną walkę. Indiana odpiął od pasa swój nieodłączny bat. Sam był zbyt daleko, lecz może ktoś bliżej zdąży go rzucić...
- Idziemy! - rozległ się ostry głos Cutterdale'a. - Nie zatrzymywać się!
- Nieeeee! - wrzasnął Rene. - Nie zostawiajcie mnie!
Już tylko głowa i ramiona widniały nad powierzchnią rozlewiska, w oczach Mulata malował się śmiertelny, zwierzęcy strach.
- Nie może pan! - zaprotestowała Kate. - Jeszcze zdążymy go wyciągnąć! - podała mu bat Indiany.
- Zamknij się, idiotko i ruszaj dalej - warknął wściekle lord. - Za chwilę spłoniemy sami!
Potworny, nieludzki ryk rozległ się za nimi. Płomienie dosięgły Renego, spowijając szczelnie jego ręce i głowę. Miotał się jak żywa pochodnia, już nie krzycząc, lecz wyjąc głosem pełnym straszliwego cierpienia. Krąg ognia rozszerzał się, jaskinia wypełniła się krwawym blaskiem. Teraz już faktycznie nic nie mogli zrobić. Musieli uciekać, ratując własne życie. Żar był coraz większy, powietrze paliło płuca. Sunęli wzdłuż ściany, zdyszani, przerażeni, ścigając się z narastającym płomieniem. Przez wściekły huk ognia mimo wszystko przebijał się okropny, świdrujący, przyprawiający o mdłości wrzask Renego. Wydawało się, że za chwilę płomienie odetną im drogę... Wycie urwało się nagle. W tejże chwili Indiana zeskoczył ze skalnej półki na gładkie kamienie posadzki. Za chwilę dołączyli do niego pozostali. Tom Jameson na czworakach poczołgał się pod ścianę i zwymiotował.
Przez chwilę stali nieruchomo, pełni zgrozy wpatrując się w jezioro ognia, lecz narastający żar zmusił ich do podjęcia wędrówki. Indiana nie mógł się opędzić od myśli o trupach z korytarza. Teraz już wiedział, jak prawdopodobnie zginęli ci ludzie. Czy ich czeka to samo? Stanął i spojrzał na płomień swej pochodni. Odchylał się lekko do tyłu, co pozwalało wnioskować, że przez jaskinię wciąż przepływa jakiś prąd powietrza - i na szczęście w stronę przeciwną do ich kierunku marszu, co oznaczało, że dym ich raczej nie dosięgnie. W korytarzu było teraz jasno, jak w dzień, pod stopami mieli własne, wydłużone cienie. Zauważył, że ściany stały się znacznie gładsze i równiejsze, ozdobne wzory bogatsze, a posadzkę tworzyły idealnie przylegające kamienne płyty. Chyba weszli na teren właściwego grobowca.
Blask ognia oświetlił jedną z płaskorzeźb na ścianie, Indiana zbliżył się, zaintrygowany. Dużo większa niż pozostałe wzory, wykonana z niezwykłą starannością, rzeźba przedstawiała kobiecą postać o nagich piersiach, ubraną w długą, falującą spódnicę. Głowa kobiety przybrana była kunsztowną fryzurą, w jej dłoniach tkwiły pęki węży, stopy opierała na wielkim kole, wypełnionym skomplikowanym wzorem ze spiralnej, miejscami przerywanej linii.
- Dziwne - Kate zbliżyła się bezszelestnie, jak cień. - Bardzo nietypowe.
- Co takiego? - zainteresował się Indiana.
- Jesteśmy, jak twierdzisz, w grobowcu Lota. Bratanka Abrahama i wyznawcy jednego Boga. A tu proszę, nasza stara znajoma, Inanna, Isztar, bądź Astarte... Co ona tu robi?
- Rzeczywiście dziwne - przyznał Jones. - Może Lot powrócił do wierzeń kraju swych przodków? A może to po prostu fantazja twórców grobowca?
- I na czym ona stoi? - zastanawiała się dalej Kate. - Nie widziałam takiego rysunku nigdy wcześniej.
- To oczywiste, stoi na tarczy wyobrażającej Ziemię - parsknął Kaawalidze z odcieniem pogardy w głosie. - Doktor Bertram, musi się jeszcze pani dużo nauczyć!
Kate skrzywiła się, nieprzekonana. Nie chodziło o jej ambicję - lecz raczej o silne, wewnętrzne przeświadczenie, że Gruzin się myli. To koło oznaczało coś innego, coś ważnego... Nie miała jednak żadnych argumentów, zamilkła zatem, pozwalając mu wygrać.
Tuż za sporną płaskorzeźbą, korytarz znów się rozszerzał, przechodząc w okrągłą salę o wysokim sklepieniu, otoczoną rzeźbionymi filarami. Indiana na oko ocenił jej średnicę na jakieś pięćdziesiąt jardów. Dochodzący z korytarza blask oświetlał potężne, kamienne wrota po jej przeciwnej stronie. Zamknięte.
Przeszył ich dreszcz. Dotarli do celu.
- Naprzód, doktorze Jones, na co pan czeka? - głos Cutterdale'a pobrzmiewał triumfem i niecierpliwością. - Co najgorsze, już za nami!
- Nie byłbym taki pewny... - mruknął Jones sceptycznie. - Co pan wie o grobowcach? Pułapki mogą być wszędzie.
- Bzdury! - żachnął się lord. - Gołym okiem przecież widać, że tu nic nie ma. Znacznie bardziej powinien pan się obawiać moich ludzi - dodał z nutą groźby.
Indiana odwrócił się niechętnie. Nie będzie tłumaczył temu durniowi... Przyglądał się uważnie okrągłej sali, szukając ukrytych mechanizmów, szczelin, z których mogły wylatywać strzały, zamaskowanych wilczych dołów. Nic takiego nie dostrzegł. Gładka posadzka z doskonale obrobionych, szerokich kamiennych płyt wręcz kusiła do wejścia.
Zdecydował się zrobić pierwszy krok. Nic.
Zrobił drugi.
Posadzka zapadła się z trzaskiem, runął w dół wraz z połamanymi szczątkami płyty. W ostatniej chwili zahaczył palcami o krawędź. Wisiał na wyciągniętych ramionach, rozpaczliwie starając się znaleźć jakieś oparcie dla nóg, lecz napotykał jedynie pustkę. Zaryzykował spojrzenie w dół. W głębi jeżył się las brązowych grotów, mimo upływu wieków, wciąż wyglądających na piekielnie ostre. Oblał go zimny pot, palce zaczęły się ześlizgiwać.
Ktoś schwytał go za rękę. Podniósł głowę, zobaczył nad sobą wykrzywioną z wysiłku twarz Kate. Dziewczyna rzuciła się płasko na ziemię, usiłując przytrzymać Jonesa. Trzasnął rozdzierany rękaw koszuli, Indiana z przerażeniem poczuł, że jego ręka zaczyna się wysuwać ze zbyt słabego chwytu.
- Pomóżcie mi! - krzyknęła Kate w panice. - Nie utrzymam go!
Niespodziewanie tuż za nią ukazała się twarz Toma Jamesona. Student chwycił go z drugiej strony, mocnym szarpnięciem pomógł nieco się wywindować. Gdy jego łokcie znalazły oparcie, Indiana wiedział, że da sobie radę. Po chwili leżał już na posadzce, ciężko dysząc.
- Co to było? - odezwał się Cutterdale, w jego głosie niepokój mieszał się z wściekłością.
- Pułapka - skrzywił się Jones. - Mówiłem!
- Wie pan, jak to przejść? Musimy dotrzeć do tych drzwi!
- Coś wymyślę - Jones ze zdumieniem przyglądał się Anglikowi. Cutterdale wyglądał jak ogarnięty obsesją, oczy mu płonęły, twarz wykrzywiał szalony grymas. Nie było śladu po chłodnym, opanowanym, uprzejmym i dystyngowanym arystokracie. Przed nimi stał niebezpieczny maniak.
Skupili się w trójkę, wraz z Tomem, usiłując znaleźć jakieś rozwiązanie. Kaawalidze nie raczył przyłączyć się do dyskusji.
- Wygląda na to, że część płyt jest fałszywa, zbyt krucha, by utrzymać ciężar człowieka - zastanawiał się Jones. - Inne powinny być w porządku, tylko trzeba wiedzieć, które to - pokręcił głową.
- Na oko niczym się nie różnią - Tom uważnie oświetlał pochodnią kamienną posadzkę.
- Żadnych znaków, nic. Identyczne - relacjonowała Kate.
- Musi coś być... jakiś klucz, jakaś wskazówka! - jęknął Tom.
- Pewnie było. Na tych tabliczkach, które on zniszczył - Kate ruchem głowy wskazała na Cutterdale'a.
- Możemy, eee... ubezpieczać się nawzajem i próbować wszystkie po kolei - wtrącił niepewnie Tom.
Jones skrzywił się. Jakoś nie odczuwał entuzjazmu na myśl o zapadającej się posadzce i czyhających w głębi ostrzach.
- A może... - powiedział powoli, z namysłem. - A może...
- Może co? - zniecierpliwiła się Kate.
Indiana szybkim krokiem podszedł do płaskorzeźby, stanął przed nią, przypatrując się uważnie.
- Masz rację, ona tu całkiem nie pasuje - zwrócił się do Kate. - A w takim razie, musimy uznać, że nie znalazła się tu przypadkowo. Że to właśnie ona stanowi wskazówkę. Spójrz, na czym ona stoi - przesunął palcem po liniach, tworzących spiralę. - Nic ci to nie przypomina?
Kate zmrużyła oczy, wpatrując się intensywnie w wizerunek bogini. Spiralny wzór... niektóre linie przerywane, inne przecięte poprzecznymi kreskami...
- Labirynt! - wykrzyknęła.
- Właśnie. Inanna, czyli Astarte, ma nas poprowadzić przez labirynt. Musimy iść za nią.
- Ale jak, do licha? - Kate pokręciła głową ze zwątpieniem. - Sam widziałeś, nie ma nic, co by wskazywało, które płyty są fałszywe! Wszystkie są identyczne!
- No... jeszcze nie wiem. Ale warto ten pomysł rozważyć - obronnym tonem powiedział Indiana.
- Czyli musimy znaleźć drogę w labiryncie bez ścian i korytarzy. Doskonale - stwierdziła Kate z pozornym spokojem. - Proponuję, żebyśmy usiedli teraz i spróbowali sobie powróżyć, bo innego sposobu nie widzę.
- Nie ironizuj - mruknął Jones. - Chciałabyś mieć tu drogowskaz? Pamiętaj, że do tego typu miejsc zwykle mieli wstęp tylko wtajemniczeni. Myślę, że konstruktorzy zakładali, że ten, kto tu przyjdzie, będzie znał drogę sam... skądinąd... Kate, czy pamiętasz jeszcze ten taniec? Kobiet z wioski?
Kate spojrzała na Jonesa kompletnie osłupiała. Co, na litość boską, miał z tym wszystkim wspólnego taniec?
- Pamiętam, że jak na was patrzyłem, przyszło mi do głowy, że cały korowód kreśli jakąś taką dość skomplikowaną figurę - wyjaśnił tymczasem archeolog. - No wiesz, dwa kroki w prawo, trzy do przodu, coś w tym rodzaju. Może to jest właśnie ta wskazówka? Sama mówiłaś, że to zachowany niemal w pierwotnej wersji...
- Indy, oszalałeś? - przerwała mu Kate. - To był żart, mówiłam tak tylko po to, żeby utrzeć nosa tej nadętej kwoce! Nie mam pojęcia, skąd pochodzi taniec i czy ma cokolwiek wspólnego z Astarte!
- Ale zauważ, wszyscy twierdzili, że jest bardzo starożytny. Więc może jednak? - wpatrywał się w nią z nadzieją. - Może ta cała sekwencja kroków, przekazywana z pokolenia na pokolenie, w istocie służy do pokonania labiryntu? Pomyśl! Może to nasza jedyna szansa!
Kate usiadła pod ścianą, czując, że zaczyna jej się kręcić w głowie. Czyżby głupie kłamstewko, jakim poczęstowała nieznośną lady Cecilię, miało się okazać prawdą? Nie, nie. To niemożliwe. Jones to cholerny, nieodpowiedzialny fantasta...
A jednak. Fantazje o starożytnej broni okazały się... no, może nie prawdą, tej myśli wciąż starała się do siebie nie dopuszczać, ale teorią na tyle wiarygodną, że zarówno Sowieci jak i Cutterdale zdecydowali się zaangażować potężne środki na poszukiwania. Więc kto wie, może i tym razem jego intuicja okaże się słuszna? Przypomniało jej się, z jakim naciskiem Fatma podkreślała związek pomiędzy tańcem, a skałą zwaną Ręką Proroka. Może to istotnie echo starożytnego przekazu... zaginionej w mrokach dziejów tradycji?
- Indy, ty jednak oszalałeś - jęknęła zrezygnowana. - Czego ty ode mnie chcesz? Żebym tam poszła? Zatańczyła? A jeśli nie masz racji?
- To nasza jedyna wskazówka. Kate, proszę, zaufaj mi - wpatrywał się w nią z tym swoim przeklętym, zawadiackim, uwodzicielskim uśmieszkiem. - Będę cię ubezpieczał, obwiążesz się tym - wskazał swój bat. - Nic złego się nie stanie.
Bała się. Nie da się ukryć, bała się okropnie. Wyglądało na to, że teraz od niej zależy los całej wyprawy... o ile oczywiście kolejna szalona teoria okaże się prawdą. Żałowała, że nie mają już ze sobą sowieckiej manierki z wódką, tak bardzo potrzebowała czegoś na odwagę.
- Indy, obiecuję ci jedno - westchnęła Kate, wstając na nogi.
- Tak?
- Jeśli wyjdziemy stąd cało, zabiję cię osobiście - schwyciła go za koszulę, przyciągnęła do siebie. Nim zaskoczony Indiana zdał sobie sprawę, co się dzieje, wpiła się w jego usta mocnym, gorącym pocałunkiem. Nie zwracała uwagi na obecność innych, na rechocik, jaki wyrwał się najemnikom Cutterdale'a, ani na niecierpliwe posykiwanie samego lorda.
- Doktor Bertram, może już starczy tych czułości? - odezwał się ten z drwiną. - Obiecuję, że znajdziemy wam tutaj jakąś przytulną niszę, ale najpierw musimy dotrzeć do skarbu.
- Zamknij się, Cutterdale - Indiana na moment uniósł głowę, po czym wrócił do przerwanej czynności. Minęła dłuższa chwila, nim wreszcie oderwali się od siebie.
- Boisz się? - spytał Jones.
- Jak cholera.
- Ale pójdziesz?
Skinęła głową.
- Dzielna dziewczynka. Pamiętaj, jestem tuż za tobą. Ubezpieczam cię - mówił, obwiązując ją w pasie końcówką bata. - Już?
- Już.
Powoli, z wahaniem, stanęła na progu sali. Tuż przed nią ziała dziura w posadzce, pamiątka po brawurze Jonesa. Przymknęła oczy, starając się jak najdokładniej przypomnieć sobie kroki tańca. Zaczynało się od trzech w lewo. Tak.
Ruszyła. Tuż za nią szedł Jones, obwiązany mocno drugim końcem bata. Miała nadzieję, że to wystarczy, przerażała ją myśl o pustce nagle otwierającej się pod jej stopami. Usiłowała przypomnieć sobie melodię i rytm, jakie prowadziły ją wówczas, podczas święta. Tak niedawno, a wydawałoby się, że całe wieki temu. Teraz prosto, cztery... czy może pięć? I dwa na prawo. Jak do tej pory wszystko szło dobrze, podłoga wydawała się całkiem stabilna. Rzuciła szybkie spojrzenie za siebie. Cała grupa gęsiego przesuwała się jej śladem, zupełnie jak korowód kobiet z wioski. Ujrzała przed sobą poczciwą, wesołą twarz Fatmy. Nauczę cię naszego tańca! - mówiła żona Abdula. Gdyby wiedziała, do czego jej się ten taniec przyda! Znowu trzy w lewo. Nagle stwierdziła, że są już na środku sali. Wybiło ją to z rytmu, przez chwilę nie wiedziała, jaka jest dalsza sekwencja. Skup się! - skarciła się w duchu. Dwa do przodu, a potem dość skomplikowany fragment z kręceniem się w kółko i przyklaskiwaniem. Nie była pewna, czy to konieczne, ale na wszelki wypadek wykonała wszystko dokładnie tak, jak zapamiętała. Gdyby nie była tak spięta, zapewne uśmiałaby się do łez, widząc kręcących się i klaszczących Cutterdale'a i poważnego Gruzina. Dwa na prawo i jeszcze raz od początku. Kamienne wrota były coraz bliżej. Ostatnie kroki... ufff! Z westchnieniem ulgi wskoczyła na podest tuż przed drzwiami. Udało się! Nagle ze zdumieniem stwierdziła, że drży cała i szczęka zębami. Nie zdawała sobie sprawy, jak silne było napięcie. Tymczasem pozostali uczestnicy wyprawy, jeden po drugim, wskakiwali na podest. Przeszli bezpiecznie, nikt nie ucierpiał. Kolejna pułapka pokonana.
Wiedziała jednak doskonale, że to wcale jeszcze nie koniec.

piątek, 9 maja 2008

Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków, odc. 18

Wąskie, ciemne korytarze jaskini pokryte były starożytnymi reliefami, skomplikowaną plątaniną groźnych symboli, częściowo zatartych przez nieubłagany czas. Szli powoli, gęsiego, miejscami z trudem przeciskając się przez ciasne szczeliny. Korytarz, początkowo wiodący ostro w dół, po pewnym czasie rozszerzył się, a spadek stał się nieco łagodniejszy. Wysokie sklepienie niknęło w mroku. Gdzieś w oddali skalne kominy musiały łączyć się z powierzchnią, gdyż lekki powiew poruszał płomieniami pochodni, a powietrze nie było aż tak stęchłe, jak przy wejściu.

Jones i Kate szli na czele, jednak nie można było powiedzieć, żeby czuli się jak przewodnicy wyprawy. Raczej... zakładnicy. Za nimi postępowali uzbrojeni ludzie Cutterdale'a, zbieranina ciemnych typów, wynajętych Bóg wie gdzie i gotowych na wszystko. Sam Anglik wraz z gruzińskim profesorem szli za nimi, wymieniając od czasu do czasu przyciszonymi głosami jakieś uwagi. Na samym końcu dreptał Tom Jameson, jeden z najzdolniejszych studentów Kate i, niestety, wtyka Cutterdale'a. Trzymał się teraz na uboczu, z dala od nich, jakby wstydząc się nieco roli, jaką odegrał w całej tej historii.

Indiana zatrzymał się i przybliżył pochodnię do ściany, w skupieniu oglądając pojawiające się na niej symbole. Ich treść zaniepokoiła go.

- Dlaczego nie idziemy dalej? - syknął zniecierpliwiony Cutterdale. - Doktorze Jones, niech pan zostawi te rysunki, to nie jest ważne!

Indiana odwrócił się raptownie, z twarzą wykrzywioną gniewem.

- Niech mi pan nie mówi, co jest ważne! - ryknął, zaciskając pięści. - Zniszczył pan oryginalne tabliczki, pominął Bóg wie ile informacji, tu, gdzie każda wskazówka się liczy! Możemy wszyscy zginąć przez pańską pychę i zadufanie!

- Doktor Jones ma rację - niespodziewanie poparł go Kaawalidze. - Musimy teraz zachować szczególną ostrożność, każdy strzęp informacji może mieć kluczowe znaczenie.

Indiana spojrzał na niego, zaskoczony. Jego okrzyk był przede wszystkim wyrazem bezsilnej frustracji, nie sądził, że zyska poparcie u jednego z autorów całej intrygi.

Cutterdale wzruszył ramionami. Uspokoił gestem swoich ludzi, którzy już szykowali się do włączenia w awanturę.

- Proszę bardzo, zastanawiajcie się zatem, byle nie za długo - stwierdził chłodno.

Kate wcisnęła się pomiędzy Jonesa a Gruzina. We trójkę uważnie przyglądali się rytom na ścianie.
Skrzydlaty demon o paskudnej twarzy trzymał w szponiastych łapach coś, co wyglądało jak czteroramienna gwiazda, otoczona koncentrycznymi kręgami. Faliste promienie wychodziły spomiędzy jej ramion, dosięgając stylizowanego wizerunku bramy.
Twarz Kaawalidze przybrała wyraz triumfu.
- Oto ona - wyszeptał. - Potężna broń Sumerów. Ogień, niszczący całe miasta, obracający kraj w perzynę. Ruszajmy!
Indiana nie podzielał jego entuzjazmu.
- Moim zdaniem, to po prostu wyobrażenie opiekuńczego bóstwa - wtrąciła się Kate.
- Moja droga - Gruzin przybrał ton protekcjonalny - jesteś za młoda, żeby cokolwiek o tym wiedzieć. Ja strawiłem pół życia na poszukiwaniach śladów tej potęgi, jaką dysponowali nasi przodkowie, a o której myśmy kompletnie zapomnieli. To są okruchy, strzępy, urywki dawnych przekazów, lecz jeśli człowiek umie czytać pomiędzy wierszami...
- To się nie trzyma kupy - mruknął ironicznie Indiana. - Gdyby starożytni posiadali tak rozwiniętą wiedzę, my, ich potomkowie, zasiedlilibyśmy już cały Wszechświat!
- Przypuszczamy, że ta wiedza zaginęła wraz z zatopieniem Atlantydy - wyjaśnił spokojnie Kaawalidze. Jones i Kate spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami. - Tak, pan to zapewne uważa za bzdurę. Jednak niech pan sobie przypomni, ile razy w trakcie własnych poszukiwań natknął się pan na coś, czego nie umiał wyjaśnić? Na przykłady wykorzystania technik, których, na zdrowy rozsądek, dawni ludzie nie powinni w ogóle znać? Na znaleziska świadczące o niezwykle rozwiniętej wiedzy z takiej czy innej dziedziny, o obserwacjach, których my mogliśmy dokonać dopiero za pomocą narzędzi wynalezionych setki lat później?
Indiana otworzył usta, by dać jakąś ciętą odpowiedź, lecz nagle je zamknął. Faktycznie, przypomniało mu się to i owo. Niejeden raz sam zastanawiał się na przykład, skąd u starożytnych Majów tak szczegółowa wiedza astronomiczna...
- No właśnie - Kaawalidze obserwował go z wyrazem satysfakcji na twarzy. - Niech pan lepiej uwierzy, doktorze Jones. Szukamy źródła wiedzy, która, jeśli znajdzie się w odpowiednich rękach, może zmienić cały nasz świat.
W odpowiednich rękach, pomyślała Kate. W tym cały problem. Czyje ręce będą się nadawały do dźwigania takiej odpowiedzialności? Nagle ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że praktycznie dała się przekonać Gruzinowi. Jones chyba myślał o tym samym, gdyż rzucał krótkie spojrzenia z ukosa na Cutterdale'a.
- Czy państwo naukowcy już skończyli? - odezwał się lord z drwiną w głosie. - Nie chciałbym was popędzać, ale płacę moim ludziom od godziny.
Ruszyli dalej. Korytarz nadal prowadził w dół, w powietrzu unosił się jakiś ledwo wyczuwalny, lecz charakterystyczny zapach. Indiana pociągnął nosem. Smoła. No tak, znajdowali się przecież na terenach, gdzie starożytni wydobywali asfalt i smołę, być może w tej jaskini też znajdowały się jakieś pokłady tych substancji. Szedł bardzo powoli, uważnie oglądając ściany w niepewnym blasku pochodni. Ze szczególną podejrzliwością przyglądał się wszelkim skalnym występom, mając w pamięci zdradliwe pułapki, z jakimi zdążył się już zetknąć w grobowcach i świątyniach. Przesuwające się ściany... spadające głazy... wilcze doły... co takiego zdołali tu zainstalować mistrzowie z Ur?
Pochłonięty tymi wyobrażeniami, drgnął gwałtownie, gdy nagle jego noga uwięzła w czymś... czymś, co ustąpiło z kruchym trzaskiem i suchym, nieprzyjemnym szelestem. Spojrzał w dół.
Wyschłe ciało ludzkie, okryte strzępami łachmanów, leżało skulone w poprzek korytarza. Szara skóra łuszczyła się płatami, wyszczerzona czaszka spoglądała na nich przez puste oczodoły. Zapadnięte, pokryte strzępami skóry policzki sprawiały, że twarz wydawała się wykrzywiona w nieludzkim cierpieniu. Indiana z lekkim obrzydzeniem stwierdził, że swym nieostrożnym krokiem zmiażdżył klatkę piersiową trupa, która rozsypała się teraz w kupkę suchego popiołu. Kate pisnęła zdławionym głosem, zaraz jednak zdołała się opanować. Przykucnęli nad ciałem.
- Rabuś grobowy? - zastanawiał się Jones. - No cóż, nie miał szczęścia.
- Wyjątkowo dobrze zachowane ciało - mruknęła Kate. - Prawdopodobnie zaszła naturalna mumifikacja.
- Spójrz na jego pozycję - przesunął się, by lepiej można było widzieć to, co zostało z domniemanego rabusia. - Upadł z twarzą zwróconą w stronę wylotu korytarza. Uciekał przed czymś?
- Gdzieś już to widziałam - Kate ściągnęła brwi w zamyśleniu. - Skulone, zwinięte zwłoki. Ludzie, którzy zginęli przez...
- Uduszenie! - dokończył Jones.
Kate otwartą dłonią palnęła się w czoło.
- Jak mogłam zapomnieć... w identycznej pozycji leżała większość ciał mieszkańców Pompejów. Ich dopadły trujące, wulkaniczne wyziewy, a co zabiło tego tutaj?
- Dymna Grota... - syknął Jones. - Ta nazwa z pewnością nie powstała przypadkowo.
Spojrzeli na siebie ze zgrozą w oczach.

Jones uniósł pochodnię, oświetlając dalszy ciąg korytarza i gwizdnął przez zęby. Migoczący płomień ukazywał coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak kupki poszarpanych łachmanów. Wiedzieli jednak doskonale, co to było tak naprawdę. Inne trupy.

Powoli przy dwojgu archeologach zebrała się reszta ekspedycji. Cutterdale jakby nieco zbladł, choć w zasadzie trudno było cokolwiek stwierdzić w nierównym, rwanym blasku pochodni. Kaawalidze zachowywał zimną krew i obojętny spokój prawdziwego czekisty. Ludzie Cutterdale'a klęli pod nosem, przypatrując się wyschłym szczątkom z mieszaniną lęku i fascynacji. Któryś zaczął się szybko, zabobonnie żegnać.

- Co to, kurwa, jest? - odezwał się jeden z najemników, niski, krępy Irlandczyk.

- Prawdopodobnie rabusie grobów - chłodny głos Jonesa zabrzmiał wyjątkowo wyraźnie w zapadłej nagle ciszy.

- I my mamy tędy iść? - w głosie Irlandczyka drgało napięcie, twarz lśniła od potu.

- Owszem - Jones wpatrywał się w niego przymrużonymi oczami. - Iść i modlić się, żeby nas nie dopadło to samo.

- Zamknij się, Jones! - warknął ostro Cutterdale. - Spokój! - ryknął w stronę grupy, która zaczynała buntowniczo szemrać. - Nie jesteście babami, nie boicie się chyba duchów! Zresztą, kto się boi, niech zawraca, reszcie podwajam stawkę.

To był argument nie do odparcia. Irlandczyk rzucił jakiś plugawy żart, pozostali zarechotali, jakby chcieli w ten sposób odegnać swe obawy. Któryś z nich szturchnął Jonesa lufą karabinu, zmuszając do wstania. Ruszyli.

Powoli i ostrożnie przesuwali się gęsiego pomiędzy poskręcanymi ciałami, których ułożenie zdradzało, że ich śmierć nie była lekka, a agonia długa i bolesna. Puste oczodoły zdawały się wpatrywać w nich intensywnie, jakby ostrzegając przed dalszą wędrówką... Niekiedy światło błysnęło na fragmencie metalu, grocie włóczni, ostrzu miecza, w tej suchej atmosferze niemal nietkniętych korozją. Blask pochodni przygasł nieco i zmatowiał, jakby powietrze przesycone było jakąś lekką mgiełką czy dymem. W ciszy słychać było tylko powolne szuranie kroków, ciężkie, niespokojne oddechy i od czasu do czasu suchy trzask, gdy czyjaś nieostrożna stopa rozgniatała jednak kruche kości. Na poczerniałych, jakby pokrytych sadzą ścianach tańczyły ich powykręcane cienie, jak orszak starożytnych upiorów. Naliczyli kilkanaście ciał. Ktokolwiek połakomił się na tajemnice grobowca Lota, zapłacił za to wysoką cenę.

Minęli już niemal makabryczną grupę, gdy za plecami Jonesa nagle rozległa się seria strzałów i głośne przekleństwa. To któryś z ludzi Cutterdale'a nie wytrzymał napięcia. Ci zabijacy co prawda bez zmrużenia powiek potrafili strzelić człowiekowi w plecy, lecz ciemność groty, jej wąskie, tajemnicze korytarze, a teraz jeszcze starożytne, ohydne trupy... to najwyraźniej było dla nich za dużo. Huk strzałów i wizg kul odbijały się jękliwym echem w mrocznym korytarzu, narastając, grzmiąc, jakby szydziło z nich całe stado antycznych demonów.

- Uspokój się, O'Rourke! - wrzasnął Cutterdale. Przysadzisty Irlandczyk, z twarzą wykrzywioną wściekłością i strachem, strzelał na oślep w górę, wykrzykując przy tym całe litanie najbardziej rynsztokowych określeń. Ich adresatką była głównie mamusia tego, który wciągnął ich wszystkich w tę aferę. Indiana wzdrygnął się. Wywrócone oczy O'Rourke'a błyszczały niekłamanym szaleństwem. Archeolog nie obawiał się starożytnych nieboszczyków, ani nawet śmiertelnych pułapek czyhających w grobowcach, lecz były dwie rzeczy, jakie napełniały go przerażeniem: węże i wariaci. Zastygł w bezruchu, nie wiedząc, co robić. Irlandczyk, rycząc wściekle, skierował karabin w ich stronę.
Zaraz zginiemy, pomyślała Kate z dziwnym, nienaturalnym chłodem obserwując całą scenę.

Ostry trzask dał się słyszeć od strony sklepienia. Podnieśli głowy. Kilka luźnych kamieni spadło, roztrzaskując się u ich stóp. Potem kilka następnych, większych. Drobny, gęsty pył wirował w powietrzu. Gdzieś w oddali narastał groźny pomruk.

- Uciekamy! - wrzasnął Indiana. Rzucili się przed siebie. W ostatniej chwili. Za nimi z przeciągłym hurgotem osunęło się skalne sklepienie, całkowicie blokując wyjście.

poniedziałek, 5 maja 2008

Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.17

XVII.

Chłód nocy przenikał ich ciała, gdy stali tak pod Ręką Proroka, czekając na ukazanie się Wenus. Bieriezow przechadzał się niecierpliwie w tę i z powrotem pomiędzy śladami wygasłych ognisk. Kaawalidze zastygł w niemal katatonicznym bezruchu, z rękami skrzyżowanymi na piersi, sam podobny do starożytnego posągu. Kilku uzbrojonych Rosjan ustawiło się półkolem, bacząc pilnie na każdy ruch Jonesa. Skała, wysokości mniej więcej czteropiętrowego budynku, wznosiła się nad nimi groźną, poszarpaną linią. Otaczające ich pasmo wzgórz, puste i wymarłe, sprawiało niesamowite wrażenie w bladym świetle księżyca. Kate dygotała, mimo skórzanej kurtki narzuconej na ramiona. Nie byli związani, Sowieci doszli widać do wniosku, że nie będą uciekać spośród uzbrojonej eskorty.
Mijały minuty. Wreszcie na południowym wschodzie, nad grzbietem pagórka ukazało się jasne światełko.
- Teraz, Jones! - syknął podekscytowany Bieriezow.
Archeolog ruszył powoli, wpatrując się w światło. Ciemny kontur skały odcinał się wyraźnie od rozgwieżdżonego nieba. Cofnął się nieco, oddalając od grupy... i natychmiast usłyszał szczęk odbezpieczanej broni. Sowieci nie zamierzali ryzykować. Wzruszył ramionami. Nie, tym razem nie planował ucieczki. Był zbyt blisko rozwiązania zagadki, co z tego, że z wrogami na karku. Miał wrażenie, że każde z nich - on sam, Kate, Bieriezow i Kaawalidze - spodziewało się zupełnie czegoś innego. On nie tracił nadziei, że odnajdą jednak świątynne skarby, Bieriezow oczekiwał gotowego egzemplarza tajemniczej broni, Kate i Kaawalidze sądzili raczej, że w grobowcu ukryte są tablice bądź manuskrypty z tajemną wiedzą starożytnych Sumerów. Oczywiście, mogło się zdarzyć, że w ogóle nie znajdą nic. Grobowiec mógł zostać splądrowany setki lat temu... Pogrążony w takich rozważaniach, przesuwał się powoli, aż znalazł właściwy punkt, w którym Wenus widoczna była na samym szczycie skały.
Rozejrzał się uważnie.
Za plecami miał skalną ścianę z usypanym u jej podnóża stosem luźnych kamieni. Gdzieś tu prawdopodobnie kryło się wejście do groty. Nieubłagany czas zatarł co prawda wszelkie ślady, lecz Indiana ani przez chwilę nie wątpił w to, że je odnajdą.
- Do roboty! - zakomenderował Bieriezow. Rozsądniej byłoby poczekać do świtu, rozpocząć poszukiwania w blasku dnia, lecz on również nie mógł opanować niecierpliwości. Rozpalili ogniska, by choć trochę oświetlić teren. Rosjanie zabrali się za odrzucanie kamieni, łopatami pogłębiali wyrobisko.
W zasadzie, gdyby teraz dyskretnie się oddalili... Ale nawet Kate patrzyła zafascynowana, jak spod usypiska wyłania się podstawa skały, poszarpana, poryta szczelinami. Któraś z tych szczelin prawdopodobnie była wejściem...
Bieriezow z pochodnią w ręku zbliżył się do ściany. Blask ognia oświetlał pęknięcia i uskoki, układające się w fantastyczne wzory, od wieków nie oglądane ludzkim okiem. Pozostali zbliżyli się za nim, na chwilę puszczając w niepamięć sytuację, w jakiej się znajdowali, pochłonięci jedynie pasją badawczą.
- Ujrzysz oblicze Lota, męża sprawiedliwego... - mruknął pod nosem Indiana. Czy ten wers też coś oznaczał, czy był jedynie metaforą? Cofnął się kilka kroków i unosząc pochodnię uważnie przyglądał się skale. Wzdrygnął się. Przez chwilę miał głupie wrażenie, że skała patrzy też na niego.
Ależ tak! Te dwa wąskie, ciemne otwory przypominały zmrużone oczy!
- Kate, spójrz! - syknał konspiracyjnie. - Ty też to widzisz?
Skinęła głową. Im dłużej się wpatrywali, tym bardziej skalna ściana przypominała zniszczone, poryte zmarszczkami, zatarte przez czas oblicze starca. Dwie jamy tworzyły oczy, skalny występ, kończący się tuż nad ziemią - nos. Gdzie były usta? Indiana przypadł do ziemi, odgarniając rękami drobniejsze kamienie. Tak. Tuż nad linią gruntu widniał wąski otwór, z wnętrza wionęło stęchłe powietrze. Wziął pochodnię, ostrożnie zajrzał w głąb. Zobaczył ścianę pokrytą krystalicznymi naroślami, migoczącymi słabo w blasku ognia. Wąski, ciasny korytarz prowadził ostro w dół. Tak, to mogło być tu. Odwrócił się, podekscytowany.
- Chyba znalazłem wejście. Trzeba jeszcze nieco pogłębić.
Sowieci z zapałem wzięli się do łopat.
- Doktorze Jones, pan pierwszy - oznajmił Bieriezow, gdy po kwadransie otwór jaskini został odsłonięty na tyle, że można było się weń wcisnąć. Indiana bez słowa wziął kolejną pochodnię. Kątem oka zdążył jeszcze zauważyć grymas - złości? rozczarowania? na twarzy Kaawalidze. Zaczerpnął głęboko powietrza, poprawił kapelusz i dał pierwszy krok w ciemność.
Drugiego nie zdążył, bo nagle za jego plecami wybuchło jakieś zamieszanie. Czerwony blask racy znienacka zalał wszystko dookoła.
Usłyszał strzał i krzyki. Cofnął się i zastygł w niebotycznym zdumieniu.
Bieriezow osuwał się na kolana, spomiędzy palców przyciśniętych do piersi ciekła mu krew. Jacyś ludzie - skąd się wzięli? - mierzyli z karabinów do pozostałych Rosjan. Kate przyciskała dłoń do ust, tłumiąc krzyk. Tylko Kaawalidze przechadzał się spokojnie, z wyrazem złośliwej satysfakcji na zeszpeconej blizną twarzy. Przykucnął przy Bieriezowie.
- Niestety, towarzyszu, musimy się pożegnać - wychrypiał.
- Zdrajca! - wykrztusił Bieriezow. - Sprzedałeś się imperia... - zabrakło mu siły, by dokończyć.
- Nie chodziło o pieniądze - Gruzin uśmiechnął się zimno. - Nie zrozumiecie tego... Może wam wystarczała praca ku chwale ojczyzny, lecz ja nie zamierzam umierać w zapomnieniu.
Bieriezow łapał powietrze jak ryba wyjęta z wody, w kąciku ust pokazała mu się krwawa piana. Jones patrzył w osłupieniu, jak Kaawalidze wyciąga z kabury rewolwer, kierując go prosto w czoło komisarza. Padł strzał. Kate z krzykiem przypadła do Jonesa, kryjąc twarz na jego piersi. Jak na komendę odezwała się broń pozostałych napastników, Rosjanie jeden po drugim osuwali się na ziemię.
Kaawalidze wolnym krokiem podszedł do dwojga archeologów. Rozciągnął usta w szerokim uśmiechu, blizna na policzku zafalowała.
- Proszę się nie obawiać. Nic wam nie grozi. Wciąż jesteście nam potrzebni.
- Dla kogo z kolei pan pracuje? - mruknął nieufnie Jones.
Nie musiał długo czekać na odpowiedź.
- Witam, doktorze Jones - odezwał się spokojny, chłodny głos. Kate drgnęła, zaskoczona. Zza skał wyłoniła się sylwetka wysokiego, szczupłego, łysiejącego mężczyzny.
- Witam, lordzie - odparł Jones opanowanym głosem, choć zdumienie przenikało go całego. - Nie mogę powiedzieć, żebym się pana tu spodziewał.
- Cóż... postanowiłem osobiście dopilnować postępów mojej ekspedycji. Nie mogłem wszak dopuścić, żeby tak istotne odkrycia wpadły w obce ręce...
- Ma pan na myśli... berło? - mruknął Jones, świdrując Anglika wzrokiem spod ronda kapelusza. Cutterdale prychnął, rozbawiony.
- Doktorze Jones, niech pan nie będzie naiwny. Chyba zdążył się już pan przekonać, że gra toczy się o znacznie wyższą stawkę.
- Więc jednak... broń? Od jak dawna pan wiedział?
- Od samego początku - uśmiech lorda przybrał odcień złośliwości. - Właśnie dlatego był mi potrzebny ktoś taki jak pan. Dobry archeolog, obdarzony intuicją i szczęściem, lecz jednocześnie, hm... nie na tyle biegły w piśmie klinowym, aby połapać się w moim drobnym oszustwie.
- A jednak! - odezwała się milcząca dotąd Kate. - Wiedziałam, że coś mi się nie zgadza!
- Tabliczki były sfałszowane? - Jones czuł, jak narasta w nim wściekłość. Dał się podejść, wykorzystać jak dziecko przez tego gładkiego, obślizgłego drania!
- Niezupełnie... - lord pokręcił głową. - Powiedzmy, lekko podrasowane.
- Ale dlaczego, na litość boską? - Indiana stwierdził, że przestaje to wszystko ogarniać. Sam był człowiekiem raczej prostolinijnym i gubił się nieco w zetknięciu z tak makiawelicznymi umysłami jak Cutterdale.
- Zależało mi na tym, aby wzbudzić pańskie zainteresowanie, nie zdradzając jednocześnie właściwego celu wyprawy - uprzejmym tonem wyjaśnił lord. - Sam pan rozumie, że pewne sprawy mają znaczenie strategiczne. Ogólnoświatowe. Czy zgodziłby się pan na udział w ekspedycji, wiedząc dokładnie, o co chodzi? Pan być może, lecz pański rząd? Dlatego zniszczyłem część oryginalnych tabliczek...
- Barbarzyńca! - syknęła Kate, spoglądając na Cutterdale'a z potępieniem.
- I przygotowałem ich nową, ulepszoną wersję. Ot, choćby samo sformułowanie "Skarb Chaldejczyków". W oryginale nie ma ani słowa o skarbach, lecz wiedziałem, że ta fraza mocno podziała na pańską wyobraźnię - Cutterdale wydawał się być szczerze ubawiony swym pomysłem. - Tekst na podstawie oryginału opracował dla mnie były pracownik British Museum, wyrzucony niegdyś za drobne oszustwa, a same tabliczki wykonał zdolny, młody artysta. Przyzna pan, że były niemal doskonałe! Włączyłem je następnie w cykl prawdziwych formuł modlitewnych, aby wzmocnić efekt autentyzmu. Co prawda, doktor Bertram jako ekspert mogła odkryć mistyfikację... lecz liczyłem na pański indywidualizm i niechęć do dzielenia się posiadaną wiedzą z innymi. A w ostateczności na interwencję mojego człowieka.
- Pańskiego człowieka? - Kate wpatrywała się w lorda oczami rozszerzonymi ze zdumienia.
- O ile się nie mylę, przeżyliście atak ze strony pewnego Beduina - uśmiechnął się Cutterdale. - Tak, doktor Bertram, to pani była celem. Nie udało się, trudno. Zresztą, okazało się, że pani też jest w jakiś sposób przydatna... zapewne bez pani udziału trudniej byłoby skłonić doktora Jonesa do współpracy - wymienił porozumiewawcze spojrzenia z Kaawalidze.
- Wiedział pan o wszystkim - syknął Jones.
- Oczywiście. Gdyby pan mnie lepiej znał, wiedziałby, że słynę z umiejętności pozyskiwania ludzi. Tom Jameson jest bardzo lojalnym młodym człowiekiem. Jego regularne telegramy pozwalały mi trzymać rękę na pulsie.
Indiana przypomniał sobie, że faktycznie Jameson był tym, który najczęściej jeździł do pobliskiego miasta załatwiać różne sprawy.
- Z drugiej strony, dzięki nieocenionej pomocy profesora Kaawalidze, byłem też na bieżąco informowany o tym, co dzieje się w obozie waszej konkurencji - lord skinieniem głowy podziękował Gruzinowi. - Profesor miał już dość władzy politruków...
- Byliśmy w stałym kontakcie radiowym - wyjaśnił Kaawalidze. - Bieriezow nadawał swoje meldunki, a ja swoje - stwierdził z satysfakcją.
- Jednego nie rozumiem - Indiana postanowił wyjaśnić ostatnią, dręczącą go wątpliwość. - A ciężarówka? Zmienił pan zdanie? Mimo wszystko mieliśmy zginąć oboje?
- A nie, to my - pospieszył z odpowiedzią Gruzin. - Jak panu wyjaśnił towarzysz komisarz, konkurencję należy eliminować zawczasu.
- Bez obaw, bez obaw - lord uniósł dłonie uspokajającym gestem. - Te pomysły dawno już zostały zarzucone. Czeka nas trudne zadanie, wymagające pełnej współpracy, z którego każde z nas odniesie wiele korzyści. A pana nazwisko - zwrócił się w stronę Kaawalidze - stanie się wreszcie tak sławne, jak pan na to zasługuje.
Jones skrzywił się sceptycznie. Korzyści... dla nich zapewne największą korzyścią będzie wyniesienie głów cało z tej afery. Nie mogli jednak odmówić. Postawa uzbrojonych ludzi Cutterdale'a była zbyt jednoznaczna.
- Dobrze - westchnął lord. - Myślę, że wyjaśniliśmy sobie wszystko, nie traćmy zatem więcej czasu. Doktorze Jones, pan prowadzi! - wskazał na skalną szczelinę.
Indiana wzruszył ramionami i ponownie zagłębił się w cień.