Szukaj na tym blogu

wtorek, 18 listopada 2008

Tajemnica grobowca architekta, odc.5

V.
Stare, lekko zmatowiałe lusterko stało krzywo na stoliku, oparte o wyszczerbioną, fajansową miskę. Indiana starannie namydlił twarz i przyłożył brzytwę do policzka. Golił się w skupieniu długimi, uważnymi pociągnięciami. Umówił się z Madeleine na kolację, więc jednak ten dzień nie był całkowicie zmarnowany. Uśmiechnął się, wracając myślą do ich krótkiego spotkania po południu. Z dumą zaprezentowała mu zdobycze ze swej przechadzki - sznurki kolorowych paciorków i pseudoantyczne skarabeusze, jakie miejscowe dzieciaki wciskały bez skrupułów nierozważnym turystom. Na jego delikatną sugestię, że to wszystko jest bez wartości, roześmiała się tylko i stwierdziła, że wie doskonale, lecz szkoda jej było odmawiać. O czym rozmawiali później? Nie pamiętał dokładnie. Była tak różna od kobiet, które do tej pory znał, trzeźwych, rozsądnych, nowoczesnych Amerykanek. Miała w sobie coś egzotycznego, coś tajemniczego - i nie da się ukryć, pociągała go coraz bardziej. Pogwizdywał cicho, przebierając się w czystą koszulę i próbując doprowadzić do jakiego - takiego porządku swój podniszczony kapelusz.
- Wychodzisz? - Marion podniosła głowę znad kuchennego stołu, na którym, jak puzzle, rozsypane były drobne odłamki piaskowca. - Myślałam, że mi pomożesz!
Poczuł coś jakby ukłucie sumienia - faktycznie obiecał jej, że wspólnie postarają się uporządkować wydobyte z gruzowiska w korytarzu fragmenty rytów i malowideł. Trudno, praca poczeka. Abner to zrozumie.
- Wybacz, muszę jeszcze, eee... coś załatwić. Dasz sobie radę! - pomachał jej ręką i wypadł na zewnątrz, w zapadający szybko zmierzch.
***
Jasno oświetlona sala restauracyjna hotelu "Re-Horachte", mimo nieco staroświeckiego wystroju, sprawiała całkiem przyjemne wrażenie. Co prawda, niektóre ozdoby wyglądały dość kiczowato - jak choćby rozstawione po kątach posążki starożytnych bóstw, czy kinkiety w kształcie barki Ozyrysa - lecz można było to złożyć na karb chęci zachowania lokalnego kolorytu. Usłużny kelner zaprowadził Jonesa do wolnego stolika, podał kartę i wycofał się dyskretnie. Madeleine jeszcze nie przyszła; był przygotowany na to, że będzie musiał na nią chwilę poczekać. W zasadzie - byłby rozczarowany, gdyby zjawiła się punktualnie. Wiedział z doświadczenia, że oczekiwanie zaostrza apetyt... nie tylko na kolację. Ona również zdawała się o tym doskonale wiedzieć.
Smukła sylwetka pojawiła się wreszcie w wahadłowych drzwiach sali. Francuzka skierowała się w jego stronę pewnym, szybkim krokiem, uśmiechając się lekko. Wstał, by ją przywitać, podsunął krzesło, poczuł delikatny zapach perfum. Usiedli naprzeciwko siebie, przez chwilę trwało niezręczne milczenie. Kelner krzątał się wokół sprawnie i bezszelestnie.
- Więc jest tu pan po to, żeby znaleźć skarby faraona? - zagaiła Francuzka, gdy już skosztowali lokalnych specjałów. - Czy raczej wykonuje pan jakąś nudną robotę dla nudnego muzeum?
- Skarby faraona? - Indiana pochylił się lekko w stronę kobiety, wpatrując się w nią intensywnie. - To, co dla jednych jest nic nie wartą skorupą, dla innych będzie skarbem większym od złota i klejnotów - przerwał, widząc na jej twarzy lekki grymas rozczarowania. - Ale nie szukamy skorup. Wręcz przeciwnie - dodał, obserwując z rozbawieniem, jak w jej oczach znów błyska zainteresowanie. - Czegoś bardzo cennego.
- Zatem jakich zdobyczy spodziewa się pan w Abu Simbel?
- Zdobyczy? Dobrze to pani ujęła - uśmiechnął się szelmowsko. - Archeolog powinien mieć w sobie coś ze zdobywcy. Konkwistadora.
- Planuje pan więc... podbój? - uniosła nieco brew, kącik ust zadrgał lekko.
- Eksplorację nieznanych terenów.
- To podniecające - uśmiech kobiety pogłębił się, przechyliła lekko głowę, wpatrując się w niego przymrużonymi oczami.
- Niezwykle - zniżył nieco głos, jakby chciał jej przekazać jakieś sekrety. - Zwłaszcza, gdy wkraczamy na tak fascynujący obszar, jak tu...
- Ma pan na myśli świątynię? - w jej głosie pobrzmiewała nutka rozbawienia.
- Między innymi. Abu Simbel kryje wiele tajemnic... a ja chcę je odkryć.
- Wszystkie?
- Co do jednej.
- Ma pan niepohamowany apetyt.
- Nigdy nie zadowalam się częścią, gdy mogę poznać całość.
- A jeśli tajemnica jest pilnie strzeżona?
- Jestem wytrwały.
- Wypijmy więc - smukłe palce objęły kieliszek z winem. - Za tajemnice.
- I za odkrywców - Jones przyłączył się do toastu. Białe wino przyjemnie podrażniło mu gardło. Francuzka ledwie umoczyła usta, z których nie znikał lekki uśmieszek. Srebrne bransoletki zabrzęczały cicho na jej nadgarstku.
- Interesujące - Indiana czubkami palców dotknął cienkich krążków. - To miejscowy wyrób?
- Kupiłam je w Asuanie - nagła zmiana tematu nieco ją zdziwiła, nie cofała jednak ręki, pozwalając Jonesowi przesuwać powoli ozdobione orientalnym wzorem bransoletki.
- Proszę spojrzeć tu - Jones wskazywał coś na najszerszej z nich, stylizowanej na pociemniałe ze starości srebro. - To nie jest zwykły wzór.
- A co takiego? - pochyliła się w jego stronę, niemal zetknęli się głowami. Znów poczuł zapach jej perfum, delikatny i świeży.
- Zaklęcia... modły do Izydy i Hathor. Bardzo popularne niegdyś wśród egipskich dam.
- Czego dotyczyły? - pytanie było retoryczne, jej uśmiech wskazywał, że domyśla się odpowiedzi.
Spojrzał na nią na nią długo, uważnie, z bliska wpatrując się w ciemne, prawie czarne tęczówki.
-To właśnie największa tajemnica - mruknął przekornie. Odpowiedziała cichym, krótkim, stłumionym śmiechem.
- Mam nadzieję, że mi ją zdradzisz... Indiana - wymówiła jego imię miękko, niemalże pieszczotliwie.
- Znasz ją doskonale - przesunął palcami po gładkiej skórze jej przedramienia, bransoletki zadźwięczały cichutko. Na moment zastygli w bezruchu, pochyleni ku sobie, nie widząc nic wokół, jakby cała sala skurczyła się do rozmiarów kręgu światła rzucanego przez świece na ich stoliku. Po chwili Madeleine drgnęła i odsunęła się nieco, mrugając ciemnymi rzęsami, jak zbudzona nagle ze snu. Jones rozejrzał się wokół z niewinną miną. Sala zapełniła się ludźmi; dostrzegł przy drzwiach znajome, sztywne sylwetki Arlingtonów. Niestety, oni też ich dostrzegli. Indiana skrzywił się lekko na widok pułkownika podążającego śpiesznie w ich kierunku. Diabli nadali. Czego może chcieć ten stary nudziarz?
- Witam - Arlington uśmiechał się szeroko. - Co za szczęśliwy traf, że państwa tu spotkałem!
- Bywam tu codziennie - Madeleine uniosła cienkie brwi. - Jak zresztą większość gości hotelowych.
Arlington zignorował ironię w jej głosie. Wydawał się czymś mocno przejęty. Popatrując co chwila w stronę swego stolika, jakby szukał poparcia siostry, dość nieskładnie zwierzył się z pomysłu, jaki już rano przedstawił Jonesowi: zorganizowania spotkania bądź odczytu, którego gwiazdą byłaby Madeleine. Indiana podziwiał jego kunszt aktorski: jeszcze rano zdawał się nic nie wiedzieć o twórczości panny de la Sara, teraz zachowywał się tak, jakby jej książki były od lat jego ukochaną lekturą. Nawet Emma zdawała się z daleka wyrażać powściągliwą aprobatę dla pomysłów brata. Rozbawiona Madeleine łaskawie wyraziła zgodę na jak najszybsze spotkanie, usatysfakcjonowany pułkownik podążył z powrotem na swoje miejsce. Przez chwilę śledzili go wzrokiem. Jones skrzywił się z tłumioną irytacją: nastrój prysł.
- Muszę już iść - Madeleine sięgnęła po torebkę. - Podasz mi etolę, Indiana?
- Oczywiście - zerwał się z krzesła, starając się, by jego rozczarowanie nie było zbyt widoczne. Spodziewał się więcej po tej kolacji... dużo więcej. Wszystko przez tego durnia Arlingtona. Gdzie się podział legendarny brytyjski takt? Przeżuwał w myślach swą wściekłość, okrywając drogą narzutką ramiona Francuzki, sięgając po kapelusz. Coś z tych uczuć musiało chyba wypełznąć mu na twarz, bo dziewczyna posłała mu nagle krótki, łobuzerski uśmieszek.
- Nie złość się Indy - szepnęła. - Archeolog musi być wytrwały, prawda?
- Masz rację - podał jej ramię, skierowali się ku wyjściu. - Wytrwały i cierpliwy. Ale tylko wtedy, gdy spodziewa się, że odkrycie będzie tego warte.
- Myślę, że masz spore osiągnięcia na tym polu, czyż nie?
- Nie narzekam - odparł z udawaną skromnością. - Ale zawsze mam nadzieję że następne będzie... niezwykłe.
Minęli stolik Arlingtonów, pułkownik łakomym wzrokiem powiódł za zgrabną sylwetką Madeleine. Przywołany do porządku ostrym syknięciem, odwrócił się ku siostrze z przepraszającym wyrazem twarzy. Indiana nie mógł sobie darować krótkiego uśmiechu satysfakcji.
Szerokie, wyściełane dywanem schody prowadziły z holu na piętro. Stanęli na moment u ich stóp, Indiana uniósł kapelusz, gotów się pożegnać.
- Odprowadź mnie, Indy - Madeleine spojrzała na niego niewinnie. - Chyba mnie tak nie zostawisz samej?
- Oczywiście, że nie - odwrócił się ku niej z szerokim uśmiechem. - Tu się kręci tyle nieciekawych typów!
Prawie wbiegli na schody, zatrzymując się tuż za zakrętem korytarza, przed drzwiami pokoju Francuzki. Dziewczyna niecierpliwie grzebała w torebce, szukając klucza.
- Chyba powinienem już się pożegnać - teraz Indiana postanowił się nieco podroczyć.
- Doktorze Jones, zdumiewa mnie pan - w ciemnych oczach Madeleine na chwilę zagościło rozczarowanie. - Czy lord Carnavon odkładał na później otwarcie grobowca Tutenchamona?
- No proszę, odrobiłaś lekcje - zaśmiał się cicho Indiana. - Nie, nie sądzę, żeby odkładał. Cierpliwość jest zaletą archeologa, ale...
- Ale czasem lepiej działać zdecydowanie, prawda? To tak jak z natchnieniem pisarskim. Przychodzi i odchodzi, kiedy chce. A jak sobie pójdzie... to długo nie wraca - Madeleine wreszcie znalazła klucz, teraz szamotała się ze staroświeckim zamkiem.
- Pomogę ci - Indiana delikatnie wyjął klucz z rąk dziewczyny, przycisnął mocniej i przekręcił ze zgrzytem. - Voila!
- Dziękuję. No cóż, to nie wygląda jak komnata starożytnej świątyni - omiotła spojrzeniem obszerny, niemodnie umeblowany pokój.
- Co nie znaczy, że nie można tu znaleźć skarbu - zbliżył się o krok, pochylił lekko, spoglądając głęboko w ciemne, lekko skośne oczy. Uniosła twarz ku niemu...
Jakieś podniesione, ostre głosy dało się słyszeć zza załomu korytarza. Indiana odskoczył jak oparzony.
- Arlingtonowie - syknęła dziewczyna. - Słyszę Emmę. Lepiej, żeby ta plotkara cię tu nie zobaczyła.
Wciągnęła go błyskawicznie za próg, zamknęła drzwi zanosząc się tłumionym śmiechem.
- Musisz to załatwić po męsku! - przenikliwy głos Emmy wibrował w powietrzu. - Powiedz mu, że absolutnie nie życzysz sobie...
Czekali przez chwilę, aż jej monolog zamilknie w korytarzu.
- A zatem, twoja reputacja została ocalona - mruknął Jones. - I co teraz?
- Teraz, Indiana... teraz opowiesz mi o swych metodach poszukiwania skarbów - zachichotała.
- Tak jak mówiłem - przysunął się do niej, opierając dłoń o ścianę za jej plecami - archeolog musi być cierpliwy... dokładny... a jednocześnie zdecydowany i śmiały w swych poczynaniach.
- Jak bardzo śmiały? - w przytłumionym świetle kinkietów jej twarz zdawała się jeszcze jaśniejsza, długie rzęsy rzucały cień na policzki.
- Wystarczająco - pochylił się ku niej - aby ubiec konkurencję... i zdobyć skarb.
Objął ją mocno, odnalazł wargami jej miękkie, delikatne usta. Czuł przyspieszone bicie serca dziewczyny, przez cienki materiał sukni wyczuwał jej gorące ciało. Wsunęła palce w jego włosy, strącając mu z głowy kapelusz, który potoczył się gdzieś w kąt. Nie zwrócił na to uwagi. Nie zwróciłby jej nawet na rozpoczynające się trzęsienie ziemi.
Oderwali się od siebie po chwili, nieco oszołomieni, z lekko nieprzytomnym wzrokiem.
- Madeleine... - wyszeptał Jones, starając się uspokoić przyspieszony oddech.
- Indy... - dziewczyna wpatrywała się w niego błyszczącymi oczami. - I co powiesz o mojej reputacji? Pewnie już całkiem przepadła?
- Naukowiec nie kieruje się uprzedzeniami - mruknął, dotykając kciukiem jej warg. - I zawsze jest gotów powtórzyć eksperyment - wyszeptał wprost do jej ucha.
Odsunęła się lekko, spoglądając na niego z przekorą.
- Powtarzanie eksperymentu jest nudne - błysnęła zębami w uśmiechu. - Trzeba go wzbogacić o nowe elementy.
- Co masz na myśli? - znał odpowiedź, zanim zdążył dokończyć pytanie. Smukłe, wypielęgnowane palce właśnie rozpinały guziki jego koszuli.
- Ach, Madeleine... - westchnął i zajął się skomplikowanym zapięciem narzutki. Dziewczyna wyciągnęła rękę, na oślep macając ścianę za sobą, póki nie odnalazła wyłącznika. W pokoju zapanował półmrok, rozjaśniany jedynie słabym blaskiem księżyca, wpadającym przez nieosłonięte okna. W ciemności stała się jeszcze śmielsza, Indiana na chwilę wstrzymał oddech, czując gorące wargi na swej szyi... na torsie... Nie zauważył nawet, gdzie i w jaki sposób zniknęła jej suknia. Błądził niecierpliwymi dłońmi po jej gładkim, sprężystym ciele, poznając je z wolna lecz konsekwentnie, jak ślepiec... jak najszczęśliwszy ze ślepców. Ciemność wypełniła się ich przyspieszonymi oddechami, niezrozumiałymi, urwanymi wpół słowami i szeptami. Poruszali się jak w powolnym, zmysłowym tańcu, osrebrzani nikłymi, bladymi promieniami księżyca.
- Konkwistador - szepnęła mu do ucha Madeleine, na chwilę przed tym, jak jej ciało drgnęło i wygięło się w ekstazie. Scałował z jej ust zwycięski, pełen dumy uśmiech.

Otworzył oczy w ciemności, przez moment nie wiedząc, gdzie się znajduje. Powoli wracały do niego wspomnienia tego niezwykłego wieczoru. Madeleine... gdzie ona jest? Przed chwilą jeszcze czuł ciężar jej głowy na swym ramieniu, teraz miejsce obok było puste. Uniósł się lekko na łokciu. W szparze pod drzwiami widać było światło, z korytarza dochodził jakby szmer głosów. Wyszła? Po co? Po chwili drzwi skrzypnęły cicho, usłyszał lekkie stąpanie i brzęk karafki. Opadł z powrotem na poduszkę, zamykając oczy.
- Nie śpisz? - nie dała się nabrać. - Zadzwoniłam na obsługę, żeby przynieśli coś do picia. Chcesz?
Przyjął od niej szklankę chłodnej wody, pił powoli, rozkoszując się każdym łykiem. Księżyc już zaszedł, w pokoju panował gęsty mrok, lecz mimo to wciąż był w stanie wychwycić zarys jej sylwetki. Usłyszał szelest opadającego na ziemię jedwabnego szlafroka. Po chwili wśliznęła się z powrotem w pościel obok niego, gładka i chłodna.
- Zmarzłaś - mruknął, wtulając twarz w zagłębienie pomiędzy jej ramieniem a szyją.
- Ogrzej mnie - szepnęła, przywierając do niego całym ciałem. Wciąż lekko drżała, ale jej usta wpiły się w niego mocno i drapieżnie. Teraz to ona była zdobywcą.

Słońce nie zdążyło jeszcze wyjrzeć zza wysokiego klifu, niebo rozjaśniał jedynie odległy, złotawy poblask, gdy Indiana, nie spiesząc się, wracał na kwaterę. Zastanawiał się przez chwilę, jak wytłumaczy swą nieobecność Abnerowi... Wzruszył ramionami. Wcale nie będzie tłumaczył. Abner jest wystarczająco domyślny sam z siebie. A gdyby zainteresowała się Marion... hm. Nie będzie jej przecież opowiadał o spotkaniu z Madeleine, zresztą, co ją to może obchodzić. Nieważne, coś się wymyśli.
Zatopiony w swych rozważaniach, nie zauważył nawet, jak zamiast w stronę miasteczka, skręcił ku świątyni. Ocknął się dopiero na widok posągów... trudno, nadłoży trochę drogi. Szedł teraz nieco szybciej, wypatrując stromej ścieżki wiodącej w górę klifu, którą to zwykle wędrowali na swe miejsce pracy. Zaraz powinna się pojawić...
Jakiś ciemny kształt zamajaczył przed nim, u stóp pierwszego z czterech posągów Wielkiej Świątyni. Indiana przystanął. Poczuł ukłucie niepokoju, choć jeszcze nie wiedział... nie rozumiał, co widzi... a może nie chciał rozumieć? Powoli, z ociąganiem podszedł bliżej.
Martwe ciało Hassana zwisało bezwładnie z podestu u podnóża posągu, szkliste oczy patrzyły w niebo z wyrazem osłupienia. Kamienna stopa faraona zbryzgana była krwią i mózgiem.