Szukaj na tym blogu

sobota, 9 listopada 2013

Nieznany list Starego Diabła do Młodego

Drogi mój Piołunie!
Muszę przyznać, że z ufnością patrzę w przyszłość, widząc, jak bardzo ci, których powołaniem winno być zwalczanie nas i odcinanie swych podopiecznych od naszych wpływów, w istocie ułatwiają nam pracę. O, wielki jest spryt Naszego Ojca w Otchłani, że zdołał odwrócić uwagę najgorliwszych funkcjonariuszy Przeciwnika i poszczuć ich tam, gdzie kopyto nasze nie stanęło! Uganiają się teraz po pustym polu, ujadając w głos i wiodąc za sobą swe ogłupiałe owce, podczas kiedy my po cichutku działamy dalej, z zupełnie innej strony.
Nie wiesz, o czym mówię, mój drogi?
Słoniki, Piołunie. Słoniki z uniesioną trąbą. A także pewna maskotka w kształcie kota. Oraz  wiele innych rzeczy, których listę prześlę Ci niebawem. Tak zabawnej lektury dawno nie zdarzyło mi się czytać.
Dziwisz się, bo nie słyszałeś o nich nigdy? Wyobraź sobie, że ja też. Nie miałem o nich pojęcia aż do dnia, gdy jeden z nader gorliwych funkcjonariuszy Tamtego zaczął straszyć swych podopiecznych ogniami piekielnymi za samo trzymanie ich w domu. Rzekomo, gdzie one, tam i my wkraczamy, by porwać niczego nieświadomą duszę, która widzi w tych przedmiotach tylko niewinne zabawki.
Uśmiałem się, słysząc to, doprawdy piekielnie. Na Otchłań! Gdybyż nasze życie było takie proste! Gdybyż oni wiedzieli, ilu podchodów i zabiegów wymaga wyrwanie Tamtemu choć najnędzniejszej duszyczki - a jeśli to się nie uda, jak bolesne są kary Naszego Ojca, który nie przebacza...
Lecz nie ma co narzekać, drogi Piołunie - cieszmy się raczej, że ci, których Tamten wybrał, by głosili - tfu! - pokój, wyręczają nas w wywoływaniu zamętu i strachu. Lepszego prezentu doprawdy nie mogliśmy sobie życzyć. Ach! Wyobraź sobie te tłumy przerażonych dusz, drżących, czy przypadkiem nie zetknęły się z piekielną mocą białego kotka, nawet nieświadomie - i wobec tego zagrożenia nie zwracających w ogóle uwagi na takie drobiazgi jak kłamstwo, chciwość, pycha, gniew... to wszystko, co nas nasyca i raduje. Wyobraź sobie te kłótnie w spokojnych dotychczas domach, gdy jedno z małżonków nalega, by zniszczyć wszystko, co uważa za nasz symbol, a drugie uznaje to za niezdrową obsesję. Wyobraź sobie żal i złość dzieci, którym odebrano i spalono ulubioną zabawkę - jak łatwo będzie ten żal przekuć w bunt! A co najmniej w przekonanie, że wszystko, co mówią słudzy Przeciwnika, jest kompletną bzdurą od początku do końca.
A nade wszystko - ach, drżę z rozkoszy, pisząc to - wyobraź sobie smutek i zawód Tamtego, że jego owce tak już zupełnie przestały mu ufać i bardziej obawiają się naszej mocy niż zdają na Jego łaskę.
Powiadam Ci, Piołunie, czekają nas niedługo prawdziwie otchłanne uczty.
Z piekielnym pozdrowieniem
Twój kochający stryj
Krętacz

wtorek, 29 października 2013

Mary Sue wśród Wikingów

To nie jest recenzja. To są takie ot, prywatne smęty.

Pierwsze dwa tomy "Północnej drogi" Elżbiety Cherezińskiej pożyczyłam swego czasu od Caitlin, która reklamowała je jako powieści o silnych kobietach, osadzone w bardzo dobrze oddanych realiach historycznych. Ponieważ dobrych postaci kobiecych nigdy dosyć, wzięłam obie książki ("Sagę Sigrun" i "Ja jestem Halderd"). No i...

Akcja cyklu osadzona jest w X-wiecznej Norwegii, do której właśnie zaczyna docierać chrześcijaństwo, ale starzy bogowie jeszcze władają mocno. Ma to pewne znaczenie dla fabuły, ale tutaj - zupełnie nie o tym chciałam. 

Bohaterką pierwszej części jest, jak się łatwo domyślić, niejaka Sigrun. Sigrun jest piękna, dobra, mądra, bogata, ma wspaniałego męża Regina, którego bardzo kocha i cudowne dzieci, którymi wszyscy się zachwycają, porównując syna do Baldura, córkę do walkirii. Ma również sąsiadkę o imieniu Halderd, którą poznajemy w momencie, gdy ta przywozi trzech swoich synów na wychowanie do dworu Regina. Pojawia się migawkowo, ale nic to, bo postaci Halderd będzie poświęcony cały drugi tom (no doprawdy, odkrywam Amerykę). 

Gdzieś pomiędzy napisaniem pierwszej a drugiej części ktoś musiał podszepnąć autorce, że nie jest dobrze, jeśli bohaterom wszystko układa się zbyt gładko, a los nic tylko głaszcze po główce; że powstaje wtedy brzydki twór zwany Mary Sue. Sigrun jest wręcz modelową merysujką, nie dość, że piękna, mądra itd., to "gdzie stąpnie, zakwita jej dróżka" a przeciwności losu uciekają z piskiem, podkulając ogony. Ot, taka sytuacja: zazdrosna żona zarządcy oskarża Sigrun, że ta, kiedy Regin wypływa na wyprawy, zdradza go z tym zarządcą właśnie (wybaczcie, nie pamiętam imienia, a nie mam jak sprawdzić). Sigrun jest oczywiście niewinna i czysta jak kryształ, ale wiadomo, że takie oskarżenie mogłoby zupełnie zniszczyć jej życie. Niemniej, zanim jeszcze podejrzenie zdąży na dobre rozgościć się w umyśle Regina, zanim Sigrun zdąży odczuć jakiekolwiek jego skutki, oprócz jednej dziwnej rozmowy pełnej poważnych spojrzeń - zazdrosna żona wyznaje, że wszystko zmyśliła i wiesza się. Sprawa rozwiązana.

A zatem Halderd miała nie być merysujką, w związku z czym na jej drodze należało postawić jakieś rzeczywiste przeciwności. Poznajemy ją jako ubogą dziewczynę, mieszkającą z rodzicami w jakiejś obskurnej chacie; rodzina straciła cały majątek z powodu konieczności zapłaty okupu za zabójstwo, jakie popełnił brat Halderd. Stryj pomógł spłacić dług, lecz w zamian przejął rodzinny dwór. Halderd, podobnie jak Scarlett O'Hara, obiecuje sobie, że już nigdy nie będzie głodna - a sposobem na zyskanie dostatku jest oczywiście małżeństwo. 

Jak nietrudno się domyślić, małżeństwo to jest nieszczęśliwe, choć z początku nic tego nie zapowiada. Z dwóch kandydatów, jakich sprowadza jej stryj, dziewczyna wybiera niejakiego Helgiego (drugim jest Regin, ten, którego później dostała Sigrun). Nie kocha go, ale nie o to jej przecież chodziło - wystarczy, że facet jest młody, zdrowy, nieobrzydliwy i - oczywiście - zamożny. Razem z mężem i służącą Szczurą jedzie do nowego domu.

I tu pojawia się merysujstwo.
W domu czeka na nią bowiem teściowa, niezbyt zadowolona z nowego nabytku syna. Rozpoczyna się krótka walka o władzę w domu - krótka, bo wystarczyły trzy strony, a teściowa zostaje spacyfikowana tak, że ani piśnie. Jakiś czas później zanosi się na konflikt pomiędzy Halderd a Helgim - poszło o to, że jej ród sprzymierzył się z jakimiś wrogami jego rodu i Helgi jest niepewny lojalności swej żony - ale wystarczyły dwa zdania, by go przekonać i konflikt kończy się, zanim zdążył na dobre zacząć. Czyli dokładnie to samo, co w przypadku Sigrun oskarżonej o niewierność. Następnie Halderd rodzi syna, z którego mąż jest niezwykle dumny...

Ale zaraz, to małżeństwo miało być nieszczęśliwe?
No więc jest. Którejś nocy Helgi po pijanemu gwałci żonę; od tej pory ta nienawidzi go ze wszystkich sił. Jednak oczywiście żyją razem nadal, Halderd zachodzi w kolejne ciąże, rodzi w sumie sześciu synów, Helgi puchnie z dumy, wychwala ją przed wszystkimi i traktuje z ogromnym szacunkiem... Dokładnie tak. Bo to, mimo wszystko, nie jest zły człowiek, choć prostak. Myśli o tym, co mogłoby sprawić jej przyjemność, z którejś wyprawy przywozi nawet struny do liry, bo pamięta, że żona kiedyś grała. Nie jest to więc życie w piekle z okrutnym tyranem, tylko - no cóż, życie z człowiekiem niekochanym i wstrętnym dla bohaterki. Oczywiście ma ona prawo czuć wstręt, ale Helgiemu też trzeba oddać sprawiedliwość.

A zatem, skoro odrobiliśmy już lekcję pod tytułem "bohaterka ma nieszczęśliwe życie", to teraz hulaj dusza. Bo poza jednym Helgim, to naszej Halderd wszystko wychodzi w życiu jeszcze lepiej niż Sigrun. Jak gra na lirze, to nie brząka dla uciechy, a niemalże wieszczy w natchnieniu. Jak zarządza majątkiem i wdaje się w interesy, to skrzynie puchną od srebra. Że jest piękna, to nawet nie ma co wspominać. Wszyscy ją kochają, szanują i podziwiają, a jak zostaje wdową, wymiata tak, że nazywana jest lepszym jarlem od swego męża. Uczy się czytać i pisać, bo niby dlaczego nie. Jeden z najpotężniejszych ówczesnych jarlów rozmawia z nią, jak z równą sobie. Nigdy nie popełnia żadnego błędu, za który musiałaby później jakoś zapłacić... A przy tym ma przy sobie równie marysuistyczną służącą-przyjaciółkę, wspomnianą Szczurę, która zna runy, czary i różne zioła na wszelkie przypadłości. Dzięki tym ziołom - uwaga, marysuizm level hard - obie panie mimo upływu lat wciąż zachowują niezmieniony, młody wygląd. Obie chadzają też do wieszczki mieszkającej na bagnach, ta wróży synom Halderd jakąś zupełnie niezwykłą przyszłość, a ją samą komplementuje, stwierdzając, że Odyn dał je wszystkie swe dary, tylko przez pomyłkę uczynił kobietą... Szczurę natomiast uznaje za godną, by pobierała u niej nauki.

I tak dalej, i tak w kółko. Halderd jest lepsza od wszystkich, których spotyka na swej drodze, nic nie jest w stanie zachwiać jej pozycją ani poważnie zagrozić. W miłości tak samo. Mąż jest zły? Z nieba spada wyśniony kochanek. Zachodzi z kochankiem w ciążę? Nikt nie ma wątpliwości, że to dziecko męża. Kochanek się ożenił? Ona pociesza się w ramionach młodego wodza. Ustawia ludzi jak chce i gdzie chce - i właściwie tylko wobec Szczury jest człowiekiem; przyjaciółką, a nie manipulatorką.
Strasznie wkurzająca baba.
Dalszych części nie czytałam; wiem tylko, że przynajmniej w czwartej jest już nieobecna. I dobrze, co za dużo, to niezdrowo...

środa, 16 października 2013

O pożytkach z psychopaty

Jest to stara notka, gdzieś z początków istnienia tego bloga. Ponieważ jednak Kasitza twierdzi, że to jej ulubiona, przywracam ją - zwłaszcza, że nie zmieniłam przez te kilka lat zdania w temacie filmowych psychopatów. A żeby nie była to tak całkiem staroć, uzupełniłam notkę o parę nowych przemyśleń.


Lubię kryminały i sensacje. Niekoniecznie ambitne, mogą - a czasami wręcz powinny - być klasy B i dalszych. I tak mi właśnie przyszło do głowy, jakim błogosławieństwem w tego rodzaju filmach jest dla scenarzysty postać psychopaty.
Każdą bzdurę można tym uzasadnić. Każde odstępstwo od logiki, każde szalone skojarzenie, każdy przypadek zachowania psychologicznie nieuzasadnionego. Jak również każdy akt bezsensownego i idiotycznego okrucieństwa. No bo to przecież psychopata, a diabli wiedzą, jak oni tak naprawdę myślą i co się w tych ich chorych mózgach lęgnie.
(Tu przypomina mi się dawno temu przeczytany kryminał „Ufam panu, mecenasie”. Bohaterem jest zamieszkały we Francji Algierczyk, podejrzany o zbrodnię, której, jak twierdzi, nie popełnił. Jego adwokat wierzy mu i próbuje doprowadzić do uniewinnienia, ale gdy tylko wskazuje na rozmaite nielogiczności w rzekomym przebiegu zbrodni, na fakty, sugerujące raczej, że jego klienta wrobiono, słyszy jedną odpowiedź: Przecież to Arab, a oni nie myślą tak, jak my).
Oglądałam kiedyś taki sobie zdecydowanie B-klasowy film z Christopherem Lambertem. Tytułu sobie nie przypomnę, w każdym razie rzecz była o policjancie ścigającym szalonego (a jakże!) mordercę. Ten wybierał na ofiary mężczyzn o imionach i zawodach odpowiadających dwunastu apostołom, zabijał ich, a następnie pozbawiał jakiejś części ciała, a to ręki, a to nogi, a to głowy... W wyniku skomplikowanej dedukcji Krzysio Lambert doszedł do wniosku, że morderca konstruuje z tych fragmentów ciał postać Chrystusa, którą zamierza ożywić w zbliżający się właśnie poranek wielkanocny. Ot, taki doktor Frankenstein, tyle, że z religijną podbudową. Nadeszła więc Wielkanoc, mordercy nie schwytano i było oczywiste, że zamierza zamordować jeszcze kogoś. Tylko kogo? Swoje dwanaście ofiar o apostolskich imionach już dopadł, detektywi odkryli jego melinę, a w niej faktycznie ohydną, rozkładającą się konstrukcję z fragmentów zwłok, tymczasem psychopata zniknął. Krzysio spiął się więc... i zakrzyknął nagle: Wiem! Zabije niemowlę, które dziś urodzi się w którymś ze szpitali, chłopca, syna Marii!
Muszę przyznać, że w tym momencie ryknęłam głośnym śmiechem. Wzzzziut! Mieliśmy Wielkanoc, mamy Boże Narodzenie, sensu to wszystko razem nie ma za grosz, ale cóż, kto wie, jak działa umysł psychopaty?
Potem oczywiście nastąpiła standardowa scena kulminacyjna z gonitwą po dachach, upadkiem mordercy w przepaść i Krzysiem Lambertem tulącym w ramionach ocalonego niemowlaka. Syna Marii oczywiście. Nie dam głowy, ale szpital też chyba nosił nazwę Betlejem...
Czasem jednak wprowadzenie postaci psychopaty jest dużym błędem. Tak jak na przykład w „Upadku” (Falling Down) z Michaelem Douglasem. Douglas gra tam z pozoru zwykłego człowieka, który jadąc pewnego dnia po mieście samochodem, uwięziony w korku, w narastającym upale i smrodzie spalin, nagle dostaje szału, wysiada z samochodu i idzie w miasto robiąc demolkę. Potem zdobywa przypadkiem broń i zaczyna strzelać do ludzi, którzy go wkurzają. Cały film pełen jest obrazów różnych irytujących rzeczy, z którymi człowiek w mieście spotyka się na co dzień, starając się nie zwracać na nie uwagi – a to nieuprzejmy sprzedawca, a to banda wulgarnych nastolatków, a to różne przejawy wszechwładnej biurokracji... Bohater Douglasa w pewnym momencie ma dość, a tłumiona dotąd wściekłość wybucha z ogromną siłą. Całość pokazywana jest tak, aby widz odczuwał również lekki niepokój myśląc o wszystkich frustrujących sytuacjach, z jakimi sam spotyka się codziennie i zastanawiając się: kiedy skończy się moja cierpliwość? Czy ja też wybuchnę tak, jak D-Fens?
Aż tu nagle pada magiczne słowo: psychopata. Okazuje się, że bohater już wcześniej miał problemy ze swoim temperamentem, do tego stopnia, że ma sądowy zakaz zbliżania się do swojej byłej żony i dziecka. Widz oddycha z ulgą: uff, to tylko jakiś kolejny maniak, to nie ma nic wspólnego ze mną, ja jestem normalnym, porządnym człowiekiem i nie ma znaczenia, że szef się na mnie w pracy wydziera, że tracę godzinę na dojazdy w korkach i szukanie miejsca do parkowania, że ciągle brakuje mi forsy, że...


Z kwestią psychopatów wiąże się jeszcze jedno. Stare przysłowie pszczół mówi "Great minds think alike"; irytująca jest nieraz łatwość, z jaką umysł policjanta podąża za najbardziej przekombinowanymi pomysłami zbrodniarza. Żaden trop nie zostanie przegapiony, a choćby na początku został niewłaściwie zinterpretowany, to zawsze można do niego wrócić i tym razem odkryć prawdziwe znaczenie. Ok, ja rozumiem, że taka jest poetyka kryminału, dostajemy puzzle, które trzeba ułożyć a cały dowcip polega na tym, żebyśmy my, widzowie, też mieli przed sobą ten sam zestaw wskazówek, co śledczy, ale...
Jest sobie na przykład słynny film "Siedem" (którego bardzo nie lubię, a dlaczego, to za chwilę). Pośród siedmiu zamordowanych grzeszników trzecim czy czwartym jest bogaty bankier, morderca wypisał jego krwią na podłodze wielkie "GREED" i pomazał zdjęcie jego żony, rysując pętlę wokół oczu. Prowadzący śledztwo Morgan Freeman od razu domyśla się, że "to pewnie znaczy, że ona coś powinna dostrzec", sprowadzają żonę ofiary, która rozgląda się po gabinecie i zauważa, że jeden z obrazów wisi do góry nogami (obraz jest abstrakcją, więc nie jest to dostrzegalne na pierwszy rzut oka). Za obrazem znajduje się wskazówka prowadząca do kolejnej ofiary.
Ok. Tylko że na przykład ja, widząc pomazane krwią zdjęcie, pomyślałabym raczej, że to groźba. Najoczywistsze skojarzenie. A wskazówka pozostałaby niezauważona i cały misterny plan mordercy, który - o ile dobrze pamiętam - chciał nie tylko, by odkrywano jego ofiary, ale również, by robiono to w odpowiedniej kolejności, poszedłby ganiać się po krzakach.
I może dlatego to nie ja rozwiązałam tę zagadkę, tylko Morgan Freeman.
Wrrrrróć. Otóż nie. Freeman i Pitt nie rozwiązują w tym filmie żadnej zagadki. Owszem - podążają za tropem, znajdują kolejne wskazówki, ale są to tylko te wskazówki, które morderca chce, by znaleźli. Od samego początku idą na jego pasku i robią dokładnie to, co on sobie zaplanował - aż do samego końca, którego to zresztą końca stanowczo nie przyjmuję do wiadomości. Właśnie dlatego, że on też był zgodny z planem zbrodniarza. Zło wygrało.

A swoją drogą, błyskotliwy geniusz, który wie doskonale "co morderca miał na myśli" i zbyt łatwo rozwiązuje skomplikowane zagadki, może spotkać się z podejrzeniami, że - to on sam jest za wszystko odpowiedzialny. Patrz: Sherlock i sierżant Donovan :)

sobota, 3 sierpnia 2013

Rada pedagogiczna

Na początku kilka słów wyjaśnienia, skąd pomysł.
Otóż przeglądając blogi o tematyce potterowskiej zauważam, jak często powtarza się po pierwsze: pairing Draco/Hermiona, a po drugie: odkrywcze pomysły z gatunku "dajmy im wspólne dormitorium!". Preteksty są różne: a to "Prefekci Naczelni zawsze mieszkają razem", a to "coś się zepsuło i chwilowo musimy was nieco zacieśnić", a to znowu "musicie skończyć z tą waszą nienawiścią i nauczyć się współpracy!". Opowiadanie wzięło się zatem właśnie stąd: z irytacji tymi powtarzającymi się motywami. Indżoj!


Czas akcji: przed początkiem szóstego tomu.



Rada pedagogiczna


     Omówili już wszystkie najważniejsze kwestie, takie jak rozkład zajęć, powitanie nowego nauczyciela Eliksirów, czy przewidywany przydział uczniów do poszczególnych domów (tego nigdy nie dało się zaplanować szczegółowo – Tiara kierowała się swoistymi kryteriami). Pozostał już tylko punkt ostatni: sprawy różne. Zazwyczaj mieściły się w nim uwagi Argusa Filcha na temat zakazanych na terenie szkoły magicznych zabawek, jakieś inne drobiazgi - i końcowe słowa dyrektora. Kwadrans, pomyślał Snape. Najwyżej kwadrans. Duchem już był obecny w swej chłodnej, zacienionej pracowni...
     Nie miał żadnych złych przeczuć, gdy zamiast Filcha, ze swego miejsca podniósł się Dumbledore, chrząkając z lekkim zażenowaniem i poprawiając okulary – połówki.
     - Moi drodzy... - zaczął. - Wiem, że spieszycie się do swych zajęć, pozwólcie jednak, że zajmę wam tych kilka chwil sprawą, hm... dość nietypową.
     Sięgnął za pazuchę, wydobywając stamtąd solidnych rozmiarów rulon pergaminu. Za pomocą szybkiego machnięcia różdżką rozwinął go i umieścił nieco w górze nad stołem, tak, aby wszyscy mogli go dobrze widzieć. Minerwa MacGonagall postukała lekko paznokciem w swe okulary, zmieniając je z „do patrzenia” na „do czytania”. Hagrid zmarszczył krzaczaste brwi – wyglądało to tak, jakby właśnie chciał zasłonić sobie widok. Oczy Sybilli Trelawney wydawały się jeszcze większe niż zazwyczaj. Snape zlustrował dokument, nie tracąc ani na moment chłodnej i wyniosłej miny, mimo że w duchu powtarzał to samo pytanie, co wszyscy: a cóż to ma znaczyć, u licha?
     Mieli przed sobą bowiem potężne, splątane i wysoce skomplikowane drzewo genealogiczne najważniejszych czarodziejskich rodów. Korzenie sięgały czwórki legendarnych założycieli Hogwartu, konary rozrastały się na wszystkie strony, pomniejsze gałązki splatały się w tak skomplikowanych konfiguracjach, że tylko zawodowy heraldyk był w stanie dociec w tym jakiegokolwiek sensu. Gdzieniegdzie, zaznaczone grubszą czcionką, widniały znane nazwiska: Black, Malfoy, Weasley, Longbottom... Stare rody czystej krwi.
     Dumbledore dotknął różdżką pergaminu i ten nagle rozbłysł mnóstwem czerwonych punktów. Im dalej od korzeni, im bliżej czasów współczesnych, tym było ich więcej. Snape ściągnął brwi, wpatrując się w skupieniu w wiszącą przed nim kartę. Te czerwone punkty... to nie punkty, to jakieś szlaczki. Nie, wróć. To imiona! Zapisane czcionką najdrobniejszą z możliwych, prawie niewidoczną, gdyby nie to jaskrawe podświetlenie. Zdumiał się. Imiona były praktycznie mu nieznane, a przecież odkąd uczy w Hogwarcie, przez jego pracownię przeszły setki uczniów. Zdolnych i mniej zdolnych, czystokrwistych, półkrwi i mugolaków... Ale ci tutaj? Taka na przykład Aurora Lestrange. Kim, na litość, jest Aurora Lestrange? Rocznik 1979, powinna być w ostatniej klasie... dlaczego on jej nie zna?
     Chwilę później zobaczył zabarwione na czerwono nazwisko Filcha i wszystko zrozumiał. Charłacy. Nie miał pojęcia, że jest ich aż tylu. Praktycznie w każdej czarodziejskiej rodzinie... a w szczególności w rodach czystej krwi. Interesujące.
     - Cóż, moi drodzy – zabrał ponownie głos dyrektor – mam nadzieję, że po zapoznaniu się z tym dokumentem, jesteście w stanie docenić powagę sytuacji. Liczba osób pozbawionych magicznych umiejętności zwiększa się z roku na rok. Starym rodom praktycznie grozi wymarcie.
     Och, przestałbyś być taki poprawny politycznie, pomyślał z irytacją Snape. Osób pozbawionych... też coś. Charłaków! Powiedz to słowo, do cholery!
     - Ale przecież... - zaprotestowała McGonagall – to musiałoby się odbić na liczbie uczniów wstępujących do Hogwartu! Jeśli to prawda, powinniśmy mieć teraz taki niż demograficzny, jakiego najstarsi czarodzieje nie pamiętają! Tymczasem o ile się orientuję, co rok przyjmowana jest mniej więcej taka sama liczba pierwszorocznych!
     - Owszem, droga Minerwo, masz rację... lecz o jednym zapomniałaś. Na całe szczęście, zdolności magiczne nie są przekazywane wyłącznie w czarodziejskich rodach. Trafiają nam się i samorodne talenty, niektóre doprawdy szczególne. Choćby panna Granger, w której rodzinie, w obrębie dwunastu pokoleń wstecz, nie było ani jednego czarodzieja. I chwała za to Opatrzności, bo gdyby nie świeża mugolska krew, dawno musielibyśmy zamknąć szkołę.
     Snape potoczył wzrokiem po zszokowanych twarzach swych kolegów. Zdaje się, że dla części z nich ta nowina była trudna do przełknięcia. On sam... cóż, on też wychowany był w duchu uniżonego szacunku dla wielkich rodów czystej krwi, przyzwyczajono go uważać ich za prawdziwą arystokrację w świecie magii. Nie był jednak szczególnie zaskoczony. To, co odczuwał, można by raczej nazwać złośliwą satysfakcją. Satysfakcją czarodzieja półkrwi, który nagle odkrył, że ci, których całe życie podziwiał, też mają swe wstydliwe tajemnice.
     - Co zatem w związku z tym? - zapytał chłodno. - Czego pan od nas oczekuje, dyrektorze?
     - Och... no cóż – zawahał się lekko Dumbledore. - Prosiłbym was, kochani, żebyście nie protestowali zbyt głośno, póki nie przemyślicie tego, co powiem. Pomysł wydaje się dość ryzykowny, lecz... jest, jak sądzę, jedynym rozwiązaniem. Powinniśmy z całych sił popierać związki pomiędzy czarodziejami czystej krwi a tymi, pochodzącymi z mugolskich rodzin – wyrzucił jednym tchem. - Historia uczy nas, że takie połączenia dają doskonałe rezultaty jeśli chodzi o potęgę i zdolności potomków. Najlepszym przykładem jest sam Voldemort - jak zwykle odnotował lekkie wzdrygnięcie części obecnych. - Czego jak czego, ale mocy odmówić mu nie można.
     - Nie rozumiem cię, Albusie – wtrąciła zgryźliwie McGonagall. - Pomysł wydaje się dobry, ale na brodę Merlina, w jaki sposób MY mielibyśmy zająć się jego realizacją? Założyć biuro matrymonialne? Przecież zdajesz sobie doskonale sprawę, że w dorosłym życiu każdy sam sobie wybiera partnera... albo i nie. Cóż my mamy do tego? W jaki sposób mamy sprawować kontrolę nad absolwentami?
     - Otóż właśnie, Minerwo – dyrektor nerwowo zaciskał dłonie. - Jak słusznie zauważyłaś, nie mamy kontroli nad absolwentami. Całą akcję zatem należy przeprowadzić TERAZ. Skupić się na ostatnich rocznikach, dość już dojrzałych, aby... khem. Oni mogą ocalić magiczną rasę! - wykrzyknął patetycznie.
     - Ależ to niemoralne! - zapiszczała Trelawney, jej oczy płonęły oburzeniem zza grubych szkieł okularów. - Mamy zachęcać uczniów do rozpusty? O, nie nie nie! Wróżę temu przedsięwzięciu marny koniec...
     - Nie mówię, że eksperymentem obejmiemy wszystkich i od razu – dyrektor zignorował jej protest. - Oczywiście, musimy postępować z rozwagą. Na początek wytypowałem dwie osoby, doskonale nadające się do naszych celów...
     - TWOICH celów, Albusie! - poprawiła go McGonagall.
     - Naszych, Minerwo, naszych... - westchnął Dumbledore. - Jestem pewien, że tobie tak samo jak mnie zależy na tym, aby magiczne umiejętności nie wygasły! jesteście ciekawi zapewne, kogo mam na myśli? To proste. Należy skojarzyć ze sobą przedstawiciela rodu najczystszej krwi – i niezwykle zdolną uczennicę mugolskiego pochodzenia...
     - Nie ma mowy! - ryknęli jednocześnie Snape i Hagrid. McGonagall zrobiłaby to samo, ale odebrało jej mowę.
     - Nie pozwolę tknąć Hermiony!
     - Nawet nie myśl o Draco!
     - Panowie, spokój! - głos Dumbledore'a nie brzmiał już dobrotliwie, był teraz czysty i chłodny, lodowaty wręcz. - Widzę, że wciąż nie zdajecie sobie sprawy z powagi sytuacji. To JEDYNE rozwiązanie. Inaczej... nie chciałbym zanudzać was statystyką, lecz jeśli tempo charłaczenia utrzyma się na tym samym poziomie, za trzy pokolenia nie będzie już kogo uczyć. Czarodzieje w Anglii wyginą kompletnie. Nadal będą się trafiać samorodne talenty, lecz bez właściwego pokierowania, zrobią co najwyżej karierę jako jarmarczni iluzjoniści. Czy naprawdę chcecie, by spotkał nas taki los? - zawiesił głos dramatycznie, pozwalając, aby słowa dotarły do nich, drążąc mały wyłom w murze powszechnej niechęci.
     - Ma pan na myśli... jakiś eliksir miłosny? - zachichotał niespodzianie milczący dotąd Slughorn.
     Lizus, pomyślał Snape, obrzucając niechętnym spojrzeniem swego następcę.
     - Tak, twoja pomoc może bardzo się przydać, Horacy – Dumbledore uśmiechnął się, po raz pierwszy od początku tej rady pedagogicznej. - W ostateczności. Najpierw zastosujemy bardziej naturalne środki...
     On już podjął decyzję, pomyślała McGonagall. Cokolwiek powiemy, na nic to się nie zda. Albus potrafi być wściekle uparty.
     - Jakie środki? - zapytała tak chłodno, jak tylko potrafiła.
     - Hmmm... - w oczach Dumbledore'a zabłysły figlarne ogniki. - Wspólne dormitorium?
     - Albusie! - żachnęła się Minerwa. - Chyba kpisz! Czegoś takiego nie było, jak Hogwart Hogwartem!
     - Cóż, będziemy prekursorami – wymamrotał dyrektor, a jego uśmiech poszerzył się jeszcze. - Prawdę mówiąc, kazałem już skrzatom przerobić jedną z nieużywanych sal na piętrze. Wspólne dormitorium prefektów naczelnych! - dodał rozmarzonym tonem.
     McGonagall pomyślała o kolekcji czarodziejskich teleskopów w gabinecie Dumbledore'a. Potężnym wysiłkiem woli zdławiła pojawiające się w jej umyśle podejrzenia. Nie, nie on! Nie Albus, którego zna całe życie!
     - Powiem wam jeszcze jedno – dyrektor przybrał ton tajemniczy i pełen satysfakcji. - Ministerstwo również zauważyło ten niepokojący trend i stara się go odwrócić. Postanowiło wprowadzić zachęty finansowe dla młodych czarodziejek, decydujących się na dziecko. Nazywa się to... niech sobie przypomnę... ach tak, becikowe!
     Snape poczuł, że musi się wtrącić.
     - Dyrektorze, nie bierze pan pod uwagę jednego. Znam doskonale Draco i innych przedstawicieli wielkich rodów. Znam ich dumę. Draco prędzej przysięgnie trwać całe życie w celibacie, niż prześpi się ze szlamą!
     Dumbledore spojrzał nań ironicznie znad okularów.
     - Ach, Severusie, ilu ty rzeczy jeszcze nie wiesz... Powiem ci jedno. Twierdzisz, że znasz doskonale Dracona Malfoya. No cóż, ja znam jego ojca Lucjusza i wierz mi, jego poglądy na czystość krwi nie zawsze były tak ortodoksyjne, jak dziś. Ale pssst! Spuśćmy zasłonę milczenia na grzechy młodości. Jak to mówią, krew nie woda, nawet ta błękitna. Dwoje młodych, zdrowych, atrakcyjnych czarodziejów, zmuszonych do ciągłego kontaktu... Sami rozumiecie. Poza tym pamiętajcie, że wypełniamy MISJĘ! - jego twarz znów przybrała wyraz natchniony i patetyczny. - To małe poświęcenie ze strony dwójki uczniów może zaowocować ratunkiem dla całego magicznego świata!
     Nie przekonamy go, pomyślała z rezygnacją McGonagall. Nie teraz, gdy poczuł się zbawcą ludzkości. Posłała ponure spojrzenie Severusowi, ten z irytacją wzruszył ramionami. Przy drugim końcu stołu Hagrid mamrotał coś niezrozumiale z głową podpartą na pięści. On także zdawał się być zdecydowanie przeciwny szalonym pomysłom dyrektora, ale cóż... nie można powiedzieć, aby jego zdanie gdziekolwiek się liczyło. Reszta – na brodę Merlina! - zdawała się być nawet zainteresowana. Więcej, niż zainteresowana! Z oburzeniem skonstatowała, że Flitwick zakłada się z profesor Vesper o to, jak szybko Hermiona ulegnie. Oczy Sybilli Trelawney błyszczały podejrzanie, pani Hooch zdawała się być szczerze ubawiona.
     Minerwie opadły ręce. Nie tego spodziewała się po swych kolegach z grona pedagogicznego...
     - A zatem moi kochani, skoro omówiliśmy już najważniejsze sprawy, żegnam was! - Dumbledore znów był promienny i dobrotliwy, jak zwykle. - Czeka nas ważny rok, ciekawy rok! Przygotujmy się do niego jak najlepiej!
     Minerwa z westchnieniem wstała od stołu. Ciekawy rok, istotnie. Cóż, trzeba uprzedzić panią Pomfrey. Powinna wiedzieć, czego ma się spodziewać.

środa, 24 lipca 2013

Krew i kurz

Luźno, na motywach pewnego filmu, a nawet wielu filmów. Indżoj! 



Anna była wspaniałą żoną. Kręciła się po domu, nucąc; w jej łagodnych, brązowych oczach nieustannie tliła się iskierka radości. Myślał, że pęknie z dumy, gdy tak patrzył na nią; doprawdy, Anna była najpiękniejsza ze wszystkich kobiet w miasteczku. W dodatku oczekiwali właśnie swego pierwszego dziecka. Gdy wieczorem siadali na werandzie, przytuleni, słuchając brzęczenia cykad, widział, jak przyszłość rozwija się przed nimi niby świetlista wstęga i sądził, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. 

Lecz pewnego dnia w miasteczku zjawili się ludzie Bossa. Ponure typy w ciemnych garniturach, w rękach pistolety półautomatyczne, w oczach szaleństwo. Anna wracała właśnie z targu. 
Znalazł ją wieczorem, krew dawno zdążyła wsiąknąć w piach i kurz. Klęcząc nad jej ciałem, przysiągł zemstę; to jedno tylko mu zostało. Ostatni raz obrzucił wzrokiem ściany domu - wiedział, że już tu nie wróci. Wyruszył, samotnie, wprost w paszczę lwa. 

*** 

Kiedy otworzył oczy, było ciemno. Spróbował wstać i jęknął - ból przeszył go na wskroś. Opadł z powrotem na poduszkę, ciężko łapiąc powietrze. 
- Ćśśśś, nie ruszaj się - usłyszał. - Leż spokojnie. Zostałeś ranny. 
Z półmroku wychynęła czyjaś twarz, ciemne oczy, włosy jak czarna fala spływające na pierś. Młoda kobieta patrzyła na niego ze strachem, ale też - jakby - podziwem. 
- Zabiłem go - raczej stwierdził, niż spytał. 
- Tak - skinęła głową. - A teraz leż. Musisz wyzdrowieć. 

Nazywała się Beatriz i była piękna, i dobra, i współczująca. Pod jej opieką doszedł do siebie; pobrali się i zamieszkał w jej miasteczku. Urodziła mu córkę; kiedy wracał do domu, z daleka już słyszał śmiech dziecka i myślał o tym, jak bardzo jednak człowiek może być szczęśliwy. 

Lecz pewnego dnia w miasteczku zjawili się ludzie Generała. Ponure typy w mundurach, w rękach karabiny, oczy przysłonięte czarnymi okularami. Beatriz właśnie odprowadzała córkę do szkoły. 
Kiedy wrócił wieczorem, było już po wszystkim. Upadł na ziemię obok dwóch ciał, przycisnął do piersi ich pobrudzone krwią i pyłem twarze. Gdy wstał, wiedział doskonale, co ma zrobić. 

*** 

Zginąłby, gdyby nie Carmen. Silna, odważna i dzika, świetnie rzucała nożami. Jej czarne oczy płonęły ponurym blaskiem, śniada twarz wykrzywiała się w okrutnym grymasie, gdy mówiła o Generale. Nie pytał, co jej zrobili i za co pragnie zemsty; na zwierzenia przyjdzie czas potem. 

Gdy pocałował ją pierwszy raz, usta miała pełne krwi i kurzu. Ulice miasta grzmiały kanonadą, junta sromotnie traciła władzę. U ich stóp Generał patrzył w niebo szklistym, martwym wzrokiem. 


*** 

Siedział na werandzie swego domu, zapatrzony w zachód słońca, słuchając grania cykad. Za chwilę żona przyniesie mrożoną herbatę, usiądą razem, przyglądając się, jak na podwórku bawi się ich syn, rozmawiając leniwie o minionym dniu. Spokój, codzienność, rutyna. Całe życie tego pragnął. 
Tak jak się spodziewał, Zoe podeszła do niego, ostrożnie niosąc tacę. Popatrzył na nią z uśmiechem. Uwielbiał jej skórę o miodowym odcieniu, kasztanowe, gęste włosy, oczy, w kącikach których zaznaczyły się już delikatne zmarszczki. Jego piękna, dobra Zoe. Tak dobrze im razem. 
Chłodny niepokój ukłuł jego serce. Z pamięci wypłynął obraz uliczki rozprażonej południowym słońcem, piachu i kurzu, i wsiąkającej w nie krwi. Zacisnął pięści. 
Tak, musi to zrobić. Musi. Inaczej jego rodzina nigdy nie zazna spokoju. 
Wstał, wyprostował się, rozciągnął ramiona aż zatrzeszczały kości. Zoe patrzyła na niego z miłością; wiedział, że jego suche, żylaste ciało, poznaczone setkami blizn, wciąż jeszcze podoba się kobietom. A może chodziło o otaczającą go sławę? Odgarnął z czoła kosmyk szpakowatych włosów. 
- Kochana, muszę wyjechać. Ostatni raz. Obiecuję. 

*** 

Tym razem droga była znacznie, znacznie dłuższa; ciemny strój poszarzał od kurzu, pas od czarnego futerału nieznośnie wrzynał się w ramię. W mijanych miasteczkach ludzie patrzyli nań ze współczuciem, podziwem i lękiem. Znów idzie po zemstę, mówiono. 
- Nie - odpowiadał. - Idę raz wreszcie zrobić z tym porządek. Na zawsze. 
- To niemożliwe - kręcili głowami. - Tak było, jest i będzie. Tak toczy się świat. - Ale nie próbowali go zatrzymywać. 

Dotarł w końcu na miejsce i aż się zdziwił, że wyglądało tak zwyczajnie. Dom jak setki innych, jasny, jednopiętrowy, z małym ogródkiem. Wzruszył ramionami - czego się spodziewał, twierdzy? - i wszedł na schody. Zatrzeszczały pod jego ciężkimi butami, po chwili rozległ się mocniejszy trzask - to drzwi wypadły z zawiasów. 
Znalazł go w ostatnim pokoju. Blady, tłustawy mężczyzna siedział w obrotowym fotelu, za jego plecami polśniewał słabo ekran komputera. Po czole typka spływały krople potu, drżące ręce z ledwością mogły utrzymać pistolet. 
Nie spiesząc się, zdjął z ramienia futerał, otworzył go i wydobył zawartość. Oczy przeciwnika rozszerzyły się w zdumieniu pomieszanym z jeszcze większym - jeśli to możliwe - przerażeniem. Dostrzegł to i zaśmiał się chrapliwie. 
- Nie spodziewałeś się, że dotrę aż tu? 
Krótka seria z automatu spuentowała to zdanie. Kolejna rozpruła komputer. Tym razem nie było kurzu i piachu; ciało Scenarzysty osunęło się powoli i upadło na podłogę, krew rozlała się ciemną kałużą po wypolerowanych deskach parkietu. 

El Mariachi odetchnął z ulgą, odwrócił się i odszedł. Jego czarna sylwetka stawała się coraz mniejsza i mniejsza, aż wchłonęło ją całkiem zachodzące słońce.

czwartek, 9 maja 2013

Wilcze zęby, oczy siwe

Ten tekst napisałam swego czasu na pojedynek na Mirriel (nierozstrzygnięty, gdyż przeciwniczka tekstu nie dosłała). Tematem był cytat z dowolnej piosenki Jacka Kaczmarskiego - a zatem przy tej okazji opracowałam temat, który siedział mi w głowie od bardzo, bardzo dawna.

***

(Jacek Kaczmarski: Pan Kmicic)

Przebrzmiały ostatnie dźwięki organów i naród zaczął wysypywać się z kościoła. Najpierw szli Butrymowie, rośli, chudzi i ponurzy, za nimi Gasztowtowie z Pacunel, których panny za najpiękniejsze w całym powiecie uchodziły, potem Stakjanowie, Domaszewicze i reszta Laudy. Kościół w Wołmontowiczach świecił jasnymi bierwionami ścian, jeszcze nie zdążył pociemnieć od dżdżu i niepogody. Wystawił go był całkiem niedawno temu starosta upicki, pan Andrzej Kmicic, jako wotum dziękczynne za szczęśliwy powrót z wojen szwedzkich. Stary kościółek spalony został czasu tejże zawieruchy, nowy pysznił się nie tylko miedzianym hełmem wieńczącym dzwonnicę, ale i obrazami cudnymi, które ku chwale Najświętszej Panienki pan starosta w samym Wilnie obstalował, grosza nie szczędząc.
Oddawszy tedy Panu Bogu, co boskie, szlachta tłumnie ruszyła do karczmy, by również uciechy zaznać przy niedzieli. Siwy arendarz czekał już w progu, zapraszając szerokim gestem do izby świeżo umiecionej i przyszykowanej. Weszli przeto hurmem, rozsiedli się za długimi, drewnianymi stołami, wołając o miód i piwo. W kącie przycupnął Szmul ze skrzypicą, gotów zagrać, jeśliby tylko przyszła komu ochota na tańce.
Jeden głos się wybijał wśród ogólnego gwaru, jedna postać przykuwała uwagę wszystkich. Gruby szlachcic z bielmem na oku i pokaźną blizną na wyłysiałej głowie perorował zawzięcie, podkreślając co trzecie zdanie uderzeniem pięści w stół. Słuchali go z zaciekawieniem, boć o wojennych przygodach prawił, a tych ludowi temu, od dziecka w żołnierskim rzemiośle ćwiczonemu, nigdy dosyć nie było.
- Znam ci ja dobrze waszego pana starostę – opowiadał szlachcic – i powiem waszmościom, że bardziej wojennego pana w całej Rzeczypospolitej nie uświadczysz. No, chyba że mój przyjaciel, pan Michał Wołodyjowski... – zastanowił się. – Ten ci mały jest, lecz zacięty jak osa i swego nie daruje, a szabla to najpierwsza w kraju. Wiem, bo sam go arkanów niektórych uczyłem, które on z kolei panu Jędrzejowi przekazał.
- A prawda to, że pan Kmicic samego księcia Bogusława porwał? – z wypiekami na twarzy spytał któryś z wyrostków.
- Prawda, jako żywo! – huknął starzec. – Porwał go i do króla chciał zdrajcę wszetecznego doprowadzić, lecz temu znać diabeł sprzyjał, bo z rąk panakmicicowych uszedłszy, hańbę i osławę mu zgotował taką, że nie było w Rzeczypospolitej człowieka, który inaczej by wymawiał jego nazwisko, jak spluwając.
Pokiwali zgodnie głowami. Doskonale pamiętali te czasy, gdy na słowo „Kmicic” każda uczciwa dusza wzdrygała się ze wstrętem, a matki dzieci nim straszyły, jak czartem jakowymś. Aż wierzyć się nie chciało w nawrócenie takiego grzesznika i tak wielką fortuny odmianę. Co prawda jednak, to prawda. List królewski, oczyszczający dawnego chorążego orszańskiego z win wszelkich, co więcej – ogłaszający, że to on był wysławianym pod niebiosa Babiniczem, wywołał wielki szum w całej Litwie. Jak dawniej ze zgrozą opowiadano o zbrodniach straszliwego Kmicica, tak teraz nie mogli się wręcz nasłuchać historii o jego wojennych przewagach, a w szczególności o obronie Częstochowy. Dlatego też wielką estymą cieszył się pan Zagłoba, Kmicicowy przyjaciel i towarzysz, a przy tym gawędziarz niezrównany. Co prawda niektórzy przebąkiwali, że gdzie jak gdzie, ale w Częstochowie to go z pewnością nie było – lecz sceptyczne głosy milkły szybko, uciszane przez tych, co chłonęli z zapałem kolejną barwną opowieść starego szlachcica.
Tak było i teraz. Któryś z Domaszewiczów skoczył po kolejny dzban miodu, gdy tylko pan Zagłoba dał znać, że w gardle mu zaschło i skupili się znów wokół niego, pokrzykując z zapałem, w miarę jak opowieść zmierzała ku co bardziej dramatycznym momentom. Szlachcianki siąkać jęły nosami, słuchając o męce okrutnej, jaką panu Andrzejowi zgotował zdrajca Kuklinowski, przypalając mu bok żywym ogniem. Niejedna, wspomniawszy te oczy siwe a błyszczące, chętnie by zawołała „Ran twoich niegodnam całować!”, jak niegdyś panna Billewiczówna...
- A i Wołmontowicze ocalił, pamiętacie waszmościowie? – wyrwał się któryś z młodszych Butrymów, co to czasu wojny pod panem miecznikiem rosieńskim służyli.
- Pamiętamy! – pokiwali głowami, a duma napełniła ich serca. Istotnie, zaścianek był o krok od zagłady i gdyby nie szybka odsiecz oddziału Babinicza, zapewne śladu ni popiołu by z niego nie zostało. Zaczęli przekrzykiwać się nawzajem, wspominając tę sławetną obronę wsi, w której każdy z nich niemal miał swój chwalebny udział. Gwar podnosił się coraz mocniejszy, oczy szlachty płonęły zapałem. Gdyby ktoś teraz krzyknął „Na wroga!” – pognaliby za nim, ani patrząc, dokąd.
Nagle hałas jakiś przerwał te opowieści. Ktoś z trzaskiem odrzucił ciężki, drewniany zydel, wstając od stołu. Wszystkie oczy skierowały się ku temu, kto śmiał im przeszkodzić - i dziwna rzecz, towarzystwo jakoś nagle przycichło, zmarkotniało, każdy pochylił się nad swym kuflem, pilnie wypatrując czegoś na jego dnie. Jedynie pan Zagłoba, mrużąc swe zdrowe oko, przyglądał się z zaciekawieniem wysokiej, chudej sylwetce starszego wiekiem szlachciury, zmierzającego z ponurą miną ku ich stołowi. Szary żupan nieznajomego był mocno wytarty, barankowa czapka wyliniała, znać było, że dostatku raczej w życiu swym nie zaznał. Podszedł ku nim sztywnym krokiem i pochylił się nieco, wpatrując się przenikliwie wprost w pana Zagłobę.
Tfu, zgiń, przepadnij! - pomyślał ten, wzdrygając się lekko pod zimnym spojrzeniem bladoniebieskich, jakby wypłowiałych oczu starca. - Charakternik jaki, czy co? Urok jeszcze rzuci, jak mi Bóg miły!
- Siadajże waszmość z nami! - odezwał się jednak serdecznie, jako że człek był zeń mężny. - Miodu się napijesz, pogwarzymy, czasy wojny powspominamy! - Dopiero teraz zauważył jeszcze jedną rzecz: pusty rękaw żupana zatknięty za pas.
Pobrużdżona twarz nieznajomego ściągnęła się na te słowa w dziwnym grymasie, krzaczaste brwi nastroszyły jeszcze bardziej. Wściekłość to, czy raczej ból malowały się na obliczu starca? Nie wiedział tego ani pan Zagłoba, ani nikt ze zgromadzonych, gdy ten, nie odrzekłszy ni słowa, zaczął przepychać się ku wyjściu.
- A któż to był, waszmościowie? - spytał zdumiony pan Onufry, kiedy drzwi już trzasnęły za nieznajomym. - Cóż to za puszczyk jakiś ponury? Nigdym go nie widział!
- Maciej Butrym - wymamrotał niechętnie jeden z biesiadników. - On do karczmy rzadko zachodzi. W żałobie wciąż żyje po synu.
- Na wojnie zginął? - pokiwał domyślnie głową pan Zagłoba i zdumiał się znów, widząc, jak wzrok jego towarzyszy ucieka gdzieś w kąty izby. Zapał ulotnił się ani wiedzieć gdzie, zapadło ciężkie milczenie. Po chwili podniósł się któryś ze Stakjanów, za nim dwaj Domaszewicze... Pan Zagłoba wzruszył ramionami i przypiął się znów do swej szklenicy, nie zamierzając porzucać jej, nawet jeśli wszyscy współbiesiadnicy go opuszczą.


***

Maciej Butrym powolnym, sztywnym krokiem sunął w stronę kościoła. W takie dni jak dziś, gdy pierwsze jesienne chłody czuć już było w powietrzu, stare rany odzywały się jakby mocniej. Spojrzał z niechęcią na jasne, świecące nowością ściany budowli. On go wystawił. On, starosta upicki, zasługę sobie u Pana Boga kupując.
Skrzypnęła zardzewiała furtka i oto znalazł się na przykościelnym cmentarzu. Ogarnął go chłód i cichy poszum brzozowych liści, wiotkie gałęzie trzepotały za najmniejszym powiewem wiatru. Przeszedł jeszcze parę kroków, stękając z powodu sztywnego kolana i zatrzymał się przed jedną z mogił. Po ostatnim deszczu krzyż znowu przechylił się lekko, trzeba by go poprawić... Niezgrabnie sięgnął ku niemu zdrową ręką. Deszczułka z wypalonym imieniem wypłowiała i zatarła się nieco, czas już ją wymienić. Westchnął ciężko i przysiadł na kamieniu u stóp mogiły.
Jednego go mieli, pomyślał, a głucha złość wezbrała mu w piersi. Jednego się dochowali z nieboszczką, miał być podporą ich starości, jedyną radością, nadzieją na lepszy los. Pamiętał dumę, jaka go rozpierała, gdy patrzył jak synek, mały jeszcze, macha drewnianą szabelką. Sam by go uczył, wszak niegdyś pierwszy był z niego praktyk w powiecie - i dalej byłby, gdyby nie to, że w jakiejś burdzie rękę mu aż po łokieć odrąbali. Patrzył jak dorasta, jak rwie się w świat i obiecywał sobie, że zgłosi go pod komendę jakiego sławnego żołnierza - choćby i tego pana Wołodyjowskiego, co swego czasu zaciągi czynił tu, na Laudzie. Wrócił myślą do tamtej zimy...
Zaciągi skończyły się właśnie, wsie opustoszały, kto żyw pociągnął do Birż, gdzie pan hetman Janusz Radziwiłł wojsko zbierał. Na Szweda, jak wówczas mówiono. Po zaściankach niewiasty jeno zostały, młodziki niedorosłe, starcy i kalecy, jak on. Wtenczas też wieść gruchnęła, że chorąży orszański, któremu pan Herakliusz Billewicz, zmarły ich dobrodziej, majętność i wnuczkę w testamencie zapisał - do Lubicza zjechał i urządzać się tam zamierza.
Ciekawi byli niezwyczajnie, to trzeba przyznać. Za młodym panem Andrzejem ciągnęła się sława wielkiego wojownika, który wrogom Rzeczypospolitej wiele krwi napsuł, choć i dla swoich był ciężki. Grzechów miał też wiele na sumieniu, wyroki sądów lekce sobie ważył i szalał ze swymi kompanionami nie bacząc na nic. Zebrali się nawet laudańscy pod przewodem Józwy Butryma, patriarchy wsi, radząc, czy aby na pewno pannę Oleńkę można takiemu wartogłowowi oddawać. Panna jednakże swoją wolę miała i nie zważała na ich przestrogi. Zauroczyły ją widać siwe oczy pana chorążego, a może wierzyła, jak to niewiasta, że go na dobrą drogę sprowadzi...
Tak wyglądały sprawy aż do tego dnia, gdy to kmicicowi kompanionowie burdę w karczmie urządziwszy, wreszcie sprawiedliwej kary doczekali.
Wieczór był cichy i mroźny, gwiazdy lśniły na czystym niebie jak ćwieki stalowe, Wołmontowicze do snu się szykowały. Wtem tętent się rozległ na drodze, krzyki a wrzaski potężne i wnet płomienie wykwitły na strzesze pierwszej z brzegu chałupy. To pan Kmicic wtargnął ze swymi ludźmi, mścić się za śmierć przyjaciół. Wylegli jak kto stał, starcy i chłopięta, nawet i niewiasty co niektóre do szabli się brały, lecz gdzież im było stawać przeciw takiej przewadze. Bronili się jednak dzielnie, choć ogień już pół wsi ogarnął - i niejeden z panakmicicowych zbójów dał gardło tu, na majdanie.
Wyskoczył i Maciej, choć niewielki z niego w bitwie byłby pożytek - a za nim syn jego, otrok, któremu na piętnasty rok ledwie szło, damascenkę po dziadku w biegu ze ściany zrywając. Nie zdążył i dwóch kroków za próg dać, gdy tamten wyłonił się spośród pożogi, czarny od dymu, krwią ludzką umazany, istny diabeł. Ledwie zdążył uskoczyć Maciej przed ciosem szabli. Oczy tamtego lśniły szaleńczym blaskiem, wykrzywione wargi odsłaniały zęby, ostre, jakby wilcze. Patrzył osłupiały, nie mogąc się ruszyć, jak srebrny błysk spada na jasną głowę chłopca, jak ten osuwa się na kolana, ze zdumieniem zastygłym na twarzy... Obejrzał się - tamtego już nie było. Runął na ziemię obok ciepłego jeszcze ciała, wyjąc jak zwierz zraniony, wzywając pomsty, czy to Boga, czy szatana - wszystko jedno!
Nie umiał wybaczyć, nie potrafił zapomnieć. Wiedział, że nijak jemu, szaraczkowi, możnych panów ścigać, więc przynajmniej co wieczór modlił się żarliwie, aby Kmicicowa dusza, gdy już czas na nią przyjdzie, z piekła całą wieczność nie wyjrzała. Bluźnisz! - strofował go proboszcz i grzechów odpuścić nie chciał, póki się myśli o pomście nie wyrzeknie - lecz za nic miał zbawienie własne, byle tylko tamtego też w otchłani oglądać. I zdawało mu się wpierw, że Bóg jego modłów wysłuchał. Oto w coraz większą hańbę brnął chorąży orszański, sprzymierzając się ze zdrajcą Radziwiłłem, własne oddziały mordując, wreszcie podnosząc świętokradczą dłoń na króla samego. Obyś zginął w smrodzie grzechów swoich! - mamrotał Maciej i czekał dalszych wieści.
I wieści przyszły. Na przedwiośniu to było, wojna się skończyła, przegnano Szweda za morze a wojska laudańskie wróciły do domu w chwale. Wybrał się był jako i wszyscy na mszę dziękczynną do Upity. Nie podejrzewał nic, gdy po skończonej mszy wyszedł ksiądz jeszcze na ambonę, by list królewski publicznie odczytać.
Słuchał - i z każdym słowem ciemno mu się przed oczami robiło. Oto od wszelkich win uwolniony został ten, którego dotąd za największego zdrajcę uważano i niemalże diabła wcielonego. Obrońcą wiary i ojczyzny się okazał, za Najświętszą Panienkę własną krew przelewał, przyjacielem królewskim został. Starostwo upickie mu dano, zaszczyty, przywileje... A pomsta? - wołało głucho serce Macieja. A inne zbrodnie jego? Wszystko przebaczone, wszystko odkupione? A mój syn?
Nie wiedział, co zrobić ze sobą. Jakże miał teraz prosić o męki piekielne dla tego, kto największym obrońcą wiary ogłoszony został? Zaciął się przeto w milczeniu, od ludzi stronił, coraz częściej tylko nawiedzał cmentarz... Ot, dziś go złe podkusiło, by do karczmy wstąpić - i stare rany znów się rozdarły, gdy ten gruby szlachciura o przewagach kmicicowych opowiadał...
Westchnął głęboko i poprawił przekrzywioną nieco tabliczkę na krzyżu. Nową trzeba zrobić, ta już się zatarła. Wypali ją pięknie, jak zwykle, imię wypisane wielkimi, prostymi literami...

Synkowi Jędrzej było. Jako i panu staroście.


***
Krzyż, Ojczyzna, Bóg, prywata,
warchoł w oczach zmienia skórę.
Wierny jest jak topór kata
i podobną ma naturę,
więc za słuszną sprawność ręki,
będzie ręka i Oleńki.
Łaska króla, dworek, dzieci,
szlachcic, co przykładem świeci.

Hej, kto szlachta, za Kmicicem!
Hajda na Wołmontowicze!

środa, 1 maja 2013

Poziom Zero


   Coś, co miało być początkiem czegoś większego... ale nie jest.


   Piąty poziom, może siódmy - ocenił smarkacza Rand, przyglądając się kątem oka, jak chłopak steruje z kuflem piwa w stronę stolika w kącie. Bar u Zgorzelca był niemal pusty, ludzie nie zdążyli jeszcze zejść z pierwszej zmiany, tylko paru stałych bywalców, jak on, sączyło swoje trunki pod ścianami. Obserwował, jak smarkacz zajmuje miejsce, przecierając rękawem brudny blat i starając się wyglądać na zblazowanego twardziela. Taaa, jasne. Trzeba przyznać, że włożył nieco wysiłku w charakteryzację, aby wyglądać jak ktoś z Dołu. Czarne włosy sterczały nastroszone nad kolorową bandanką, skórzana kurtka połyskiwała matowo, ciężkie buty miały obowiązkowo wzmocnione metalem czubki i prawdopodobnie magnetyczne podeszwy. Tyle, że chłopaki z Dołu nie nosili kurtek z drogiej ekoskóry typu lamb, miękko dopasowującej się do ruchów ciała, lecz ordynarną, sztywną skaję, popękaną i wytartą. Włosy też mieli zwyczajnie niemyte, a nie potraktowane specjalnym żelem, a co do butów na magnetycznej podeszwie... cóż, stanowiły one dobro bardzo poszukiwane i Rand gotów był założyć się, że smarkacz długo swoich nie ponosi.
     Swoją drogą, niezły był, skoro dotarł aż tu, na Zero. Turystom zwykle wystarczała Trójka, żądne wrażeń szczeniaki zapuszczały się do Jedynki, na Zero docierali jedynie najbardziej zdeterminowani. Albo ciekawscy, co w sumie na jedno wychodziło. Tyle, że na Zerze nie było nic do oglądania. Ciemność, zaduch i syf, i znużeni życiem robole. Nawet Czarni i Czerwoni, których strefy wpływów obejmowały cały Dół, tu zaglądali jedynie z rzadka i symbolicznie. Ot, żeby robole nie zapomniały, kto tu rządzi. Rand wstał powoli i od niechcenia skierował się w stronę stolika w kącie. Skoro już diabli przywiali tutaj tego bogatego gówniarza, niech przynajmniej ktoś coś z tego ma.
     - Czego? - warknął młody, widząc jak zwalisty mężczyzna zajmuje miejsce naprzeciwko niego. W szarych oczach błysnął przez chwilę strach, lecz twarz smarkacza momentalnie przybrała wyraz butny i zawadiacki. Rand stłumił rozbawienie. Oni wszyscy są tacy sami. Wydaje im się, że przeżyją przygodę swojego życia, że wrócą do swych kumpli na Górze, chwaląc się prawdziwym survivalem... No cóż, niektórzy wracają. Inni kończą w kompostowniku, a ich nagie ciała, obdarte ze wszystkiego co nadaje się do recyklingu, wraz z innymi odpadkami przerobione zostają na nawóz użyźniający hydroponiczne pola żywiące Miasto. Ostatni z obowiązkowych Aktów Altruizmu; cóż z tego, że w niektórych przypadkach wymuszony.
     - Grzeczniej, gówniarzu - syknął, wzmacniając wypowiedź uśmieszkiem, od którego paskudna, jaskrawoczerwona blizna biegnąca od nosa po lewy kącik ust, skręciła się jak żywe stworzenie. Młody przełknął ślinę; Rand jeszcze chwilę przyglądał mu się nieruchomym wzrokiem, pozwalając, by strach rozpełzł się po całym ciele smarkacza i owładnął nim aż po czubki palców. Delikatnych, nieskalanych robotą palców o czystych, przyciętych krótko paznokciach. I kogo chcesz oszukać, pieprzony turysto?
     - Przejdźmy do rzeczy - mruknął Rand, uznając, że chłopak jest już wystarczająco przygotowany. - Chcesz zwiedzić Dół, prawda? Oprowadzę cię, pokażę co chcesz i bezpiecznie dostarczę do szybu. Cena do uzgodnienia.
     - Nie, dzięki - odparł smarkacz, wprawiając Randa w osłupienie. - Czekam na kogoś - dodał z naciskiem.
     - Skoro masz już przewodnika, nie ma sprawy. - Mężczyzna wzruszył ramionami z pozorną obojętnością. - Nie wiem, z kim się umówiłeś, ale... Spytaj jego, kto tu zna wszystkie nory i zapadłe kąty - skinął głową w stronę barmana. Zgorzelec chyba usłyszał, że o nim mówią, bo odwrócił w ich stronę swą paskudną, przeżartą chorobą gębę i wyszczerzył metalowe zęby w czymś w rodzaju uśmiechu. Smarkacz wzdrygnął się lekko; wszyscy nowi tak reagowali. Zgorzelec był poczciwiną - oczywiście na specyficzny, Dołowy sposób - ale należało się do niego przyzwyczaić.
     - To jak? - Rand pociągnął łyk ze swego kufla. Chłopak zmarszczył brwi, chyba się zastanawiał. Rand lustrował go spod zmrużonych powiek. W słabym świetle kiepskich jarzeniówek twarz szczeniaka przybrała niezdrowy, szary odcień, lecz nawet i teraz na pierwszy rzut oka odróżniał się od pozostałych gości baru, którzy słońca nie widzieli nigdy na oczy, a lampy z pełnym spektrum może raz w życiu. Może zresztą nie chodziło o kolor skóry. Może raczej o ogólne wrażenie zdrowia i dobrego odżywienia, jakie zeń promieniowało mimo wątłej sylwetki. Może po prostu... Cóż, ci z wyższych poziomów byli inni i tyle.
     - Dobra! - zdecydował się chłopak. Rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu, jakby spodziewając się, że ktoś jednak podejdzie, lecz nikt nie zwracał na nich uwagi. Niezależnie, z kim się umówił, nikt nie zaryzykuje odbicia Randowi frajera. - Ile?
     - Pięćset. - Rand był przekonany, że chłopak będzie się targować, lecz ku jego zdumieniu, ten bez oporów sięgnął do kieszeni.
     - Odbiło ci, gówniarzu? - Ledwie zdążył schwytać go za rękę. - Nie teraz i nie tutaj. Pokaż, że masz większą gotówkę, a obaj będziemy musieli spierdzielać jak szczury ze spalarni.
     - Tu są szczury? - oczy chłopaka zabłysły. Rand skrzywił się ironicznie; no tak, jedną z podstawowych atrakcji survivalu było spotkanie z Dzikim Zwierzęciem. - Dopłacę dwieście - zniżył głos do szeptu - jeśli mnie do nich zaprowadzisz.
     Nich! Rand zaklął pod nosem. Zapomniał, że na Górze słowo "szczury" ma zupełnie inne znaczenie. Ech, głupi gnojek. Nasłuchał się opowieści o wyrzutkach, odpadkach systemu, o wolnym życiu buntowników i czort nie wie czym jeszcze. Niestety, musiał go rozczarować.
     - Co, chciałbyś pewnie dostać się na Minusy? - spytał, starając się przybrać ton możliwie najbardziej sarkastyczny. Chłopak gorliwie pokiwał głową. Maska zblazowania opadła zeń zupełnie, teraz był po prostu naiwnym, żądnym przygód szczeniakiem. Nie może polecieć w przestrzeń, to przynajmniej zwiedzi Minusy, taaaa. I co jeszcze, może weźmie autograf od samego Rostowa, czy kto tam ostatnio był uważany za przywódcę podziemnych band. - Nic z tego, niestety.
     - Trzysta! - chłopak podbił stawkę. Rand uśmiechnął się sceptycznie. - Pięćset? Więcej nie mam, ale mogę wyciągnąć z karty... - urwał, uświadomiwszy sobie, że palnął głupotę. Bardzo nieostrożną głupotę.
     - Nic z tego. I nie dlatego, że za mało płacisz. Wbij sobie do głowy, że nie ma żadnych Minusów, żadnych Szczurów. Jesteś na Zerze, najniżej jak się da. Jeśli tak ci zależy, mogę załatwić spotkanie z Czerwonymi, ale obawiam się, że będziesz tego żałował - mężczyzna wykrzywił się złośliwie, widząc jak twarz chłopaka przybiera wyraz rozczarowania.
     - Jak to nie ma? - syknął. - Przecież...
     - No, fizycznie istnieją - mruknął Rand. - Ale są niedostępne. I niezamieszkałe.
     - Dlaczego? Słyszałem, że...
     - Gówno słyszałeś - Rand był już naprawdę zniecierpliwiony. - Dlatego, kretynie, że tam już nie ma systemu podtrzymywania życia. Nikt nie tłoczy powietrza, nikt nie dostarcza wody ani światła. I nie odkaża. Już tutaj ledwie możesz oddychać, prawda? Tam nie wytrzymałbyś dziesięciu minut. Tam pracują tylko maszyny, a jeśli cholerstwo się zepsuje, chłopaki zjeżdżają na dół w kombinezonach i z zapasem tlenu. Jeśli naprawdę tam się wybierasz tak jak teraz - obrzucił strój szczeniaka pogardliwym spojrzeniem - to równie dobrze możesz od razu wskoczyć do kompostownika i nie zawracać ludziom głowy.
     Odczekał chwilę, aż ta informacja dotrze do mózgu szczeniaka i na dobre się w nim zakotwiczy. Wyglądało na to, że spotkanie z mitycznymi Szczurami było zasadniczym celem jego wyprawy, bo oczy mu zgasły, oklapł cały i sprawiał wrażenie, jakby zwiedzanie Dołu nic a nic go już nie obchodziło. Niemniej jednak Rand nie zamierzał rezygnować z obiecanych pięciuset kredytów.
     - Dopij i rusz się - szturchnął smarkacza w ramię. - Bar u Zgorzelca zaliczyłeś, teraz pójdziemy do Mamy Burnes. Tylko pilnuj kieszeni, bo dziewczynki chętnie oskubią cię ze wszystkiego. - Zachichotał złośliwie, widząc wyraz przerażenia zmieszanego z fascynacją, jaki przemknął przez twarz chłopaka. - Chciałeś zobaczyć Dół? Nie ma sprawy, wycieczka właśnie rusza!
***

     - Odpierdoliło ci? - Rostow swoim zwyczajem nie przebierał w słowach. - Ściągnij nam na łeb tych skurwysynów z Kontroli, a osobiście urwę ci jaja!
     - Wyluzuj, Rostow. - Rand niedbale przebierał palcami w cienkich blaszkach kredytowych banknotów, ciesząc się ich lekko fosforyzującym blaskiem i delikatnym iskrzeniem na krawędziach. - Co ci przeszkadza, że naopowiadałem gówniarzowi bajek i zarobiłem przy tym trochę? Masz swoją dolę - odliczył część pieniędzy i podał szefowi, ten wcisnął je do kieszeni, nie patrząc. - Dziewczynki Mamy Burnes tak go zresztą zajęły, że zapomniał kompletnie, po co tu przyjechał.
     - Myślisz, że to agent? - głos Rostowa nadal był niespokojny. Stali naprzeciwko siebie; ciężki, zwalisty Rand o zeszpeconej blizną twarzy kryminalisty i wyschnięty jak szczapa Rostow o szlachetnych rysach starożytnej ikony; a jednak z nich obu ten drugi był groźniejszy.
     - Tylko głupi smarkacz, któremu zachciało się przygód. Bez obaw, sprawdziłem go. Gdyby coś... - Rand wzruszył ramionami. Mimowolnie obaj spojrzeli w dół, gdzie, dziesięć pięter pod nimi, ziała czarna paszcza kompostownika, jednego z setek identycznych w systemie. Nawet tutaj dolatywały słodkawe, mdłe opary i słychać było obrzydliwy bulgot. Plątanina rur nad zbiornikiem nieustanie rzygała strumieniem przemielonych odpadków, śmieci, gówna i trupów, wszystkiego, co wydaliły trzewia miliardowego Miasta.
     Tu jest jego serce, uświadomił sobie Rand. Nie wśród lśniących wieżowców Dziewiątego Poziomu, nie na Tarasach, gdzie docierało prawdziwe światło słoneczne, nie w Pałacu, gdzie zasiadał Rząd. Nawet nie w Centrum, o którym mówiono tylko szeptem, a skąd wyrajały się tysiące milczących Agentów Kontroli, badających najdrobniejszy aspekt życia mieszkańców; sprawdzających, czy wszyscy należycie wypełniają nakazane i dobrowolne Akty Altruizmu. Nie, prawdziwe serce Miasta biło tu, na cuchnących Minusach, gdzie zbiegały się jego najważniejsze arterie. Tędy potężne rurociągi tłoczyły na powierzchnię wodę z zamkniętego obiegu (na niższe poziomy) i z głębinowych źródeł (na wyższe), tu pozyskiwano energię wprost z wnętrza Ziemi, a w szybach komunikacyjnych nieprzerwanie śmigały wagony wypełnione wszelkimi towarami, jakie tylko były potrzebne mieszkańcom. To było królestwo maszyn; huku, zgrzytu i swądu smarów - lecz i tutaj człowiek wykroił sobie swe małe, nielegalne księstwo.

     - Co mu powiedziałeś? - zainteresował się Rostow.
     - To co zawsze. Że tu nie działa system podtrzymywania życia.
     Roześmieli się obaj, szef Szczurów i jego prawa ręka. Banici, wyrzutki społeczeństwa, odpadki systemu. Ostatni wolni w świecie totalnej kontroli.

wtorek, 30 kwietnia 2013

Zanim

Miniaturka starwarsowa


     Upał. Większe słońce zaszło już, lecz suche powietrze wciąż drga nad pustynią, zacierając kontury rudych skał w oddali. Pył, wszędobylski pył. Czepia się wszystkiego, wciska w najdrobniejsze szczeliny, zgrzyta w delikatnym mechanizmie skraplaczy. Trzeba je sprawdzać co dzień, konserwować z troską, zbierać każdą kroplę cennej rosy. I znowu, i znowu. Mniejsze słońce wisi nisko nad horyzontem, cienie są długie i ostre. Jasnowłosy chłopak znużonym krokiem idzie w stronę ślizgacza, wzrok nieuważnie omiata dalekie wydmy, myśl krąży już wokół kolacji. Za nim, zgrzytając, sunie stary, wysłużony droid. Pogięta blacha, rdza i zacieki, nieznośny swąd przepalonych kabli. Długo już nie wytrzyma, myśli chłopak i zastanawia się, czy wuj zdecyduje się wreszcie wyskrobać parę groszy na nowego. Jawowie mają czasem roboty ze statków, w ich pancerzach - wydaje się - trwa jeszcze chłód przestrzeni...
     Ślizgacz rusza gładko i Luke czuje prawdziwą dumę, gdy tak pędzi w świście powietrza, ścigając własny cień. Jest najszybszy i wie o tym. Mógłby tak gnać bez końca, do samego Mos i dalej, gdzie oczy poniosą... Potrząsa głową, euforia nagle opada. Cóż z tego? Nie wyrwie się, nie opuści pustyni, ubogiej farmy pośród rudych skał, gdzie czai się groza Tuskenów. W Mos Eisley żołnierze piją z przemytnikami, z Mos Eisley odlatują statki - nie wsiądzie na żaden z nich. Jego miejsce jest tu, powtarza co dzień wuj. Tu, gdzie może żyć spokojnie, w nic się nie mieszać, nie tak jak... - wuj milknie w pół zdania, ciotka zaciska wargi. Cisza gęstnieje, otula ich szczelnym kokonem; Luke patrzy jak poruszają niemo ustami, niczym drapieżna paszcza sarlacca. Wychowaliśmy cię. Opiekowaliśmy się tobą. Jesteś nam to winien.
     Jest taki moment, około północy, gdy gaśnie wreszcie łuna obu słońc. Na granatowe niebo wypełzają gwiazdy, monotonnie buczy generator. Luke leży w ciemności, otwarte szeroko oczy, zaciśnięte pięści.
     Może za rok, powiedział wuj. Może.

     Odlicza dni.



Witam z powrotem ;)

Jak widać, opowiadanie o Indianie Jonesie zdechło, już chyba bezpowrotnie. Ale dlaczego ma się marnować taki dobry blog? Mam przecież mnóstwo różnych drobiazgów rozsianych a to po forach, a to po pingerze... Równie dobrze mogę je tutaj zebrać wszystkie razem do kupy.

A zatem - zapraszam ponownie!