Szukaj na tym blogu

środa, 27 stycznia 2016

Niewolnik (ff: Star Wars - Przebudzenie Mocy)

Uprzejmie donoszę, że mój mózg został wczoraj wypalony przez to opowiadanie, w którym Kylo Ren, po zniszczeniu Starkillera, zostaje podarowany w prezencie jako niewolnik pewnemu ciemnemu typkowi i musi znosić wszelkie cierpienia i upokorzenia, aby ochronić w ten sposób swego ukochanego - Generała Huxa.
Poczułam, że muszę napisać własną wersję tej opowieści...
Indżojcie!

****************

Niewolnik


Kylo Ren cały się trząsł. Trochę ze strachu, bardziej z upokorzenia, ale najbardziej to jednak z zimna.
Stał, nagi, na środku wielkiej, słabo oświetlonej sali. Gdzieś daleko przed nim majaczył tron Snoke’a. Dookoła amfiteatralnie wznosiły się rzędy siedzeń, słyszał stamtąd szum rozmów i przyciszone śmiechy; czuł na sobie spojrzenia wszystkich zgromadzonych, ludzi i nieludzi. Och, gdybyż mógł jeszcze władać Mocą! Niestety, obroża, którą założono mu na szyję, skutecznie blokowała nawet najdrobniejsze jej drgnienia. Do obroży przyczepiony był gruby łańcuch, którego koniec trzymał jeden ze szturmowców.
Jeszcze nigdy w życiu Kylo nie czuł się tak bezsilny.
“Och, Hux” – pomyślał z tęsknotą – “och, ukochany, gdzie jesteś? Nawet nie wiem, czy jeszcze żyjesz…”. Łzy zalśniły w oczach Kyla; opuścił głowę, by je ukryć. Na myśl o cierpieniach, jakie musi znosić Hux – o ile żyje – uwięziony, torturowany, biorący na siebie całą potęgę gniewu Snoke’a, serce rwało mu się na strzępki.
Gniew Snoke’a był straszny. Kiedy szturmowcy przywlekli ich obu przed jego oblicze – tym razem prawdziwe, nie hologram – zdawało się, że spopieli ich w jednym, niekontrolowanym wybuchu wściekłości. Kylo nigdy nie sądził, że będzie tak trząść portkami przed istotą o wzroście pół metra. Snoke powstrzymał się jednak. Szykował dla nich okrutniejszą zemstę. Huxa gdzieś zabrano, Kylowi nałożono tę upokarzającą obrożę z łańcuchem i zamknięto w celi, skąd pozwolono mu wyjść dopiero dzisiaj.
– Podejdź tu! – zagrzmiał głos Najwyższego Wodza. Kylo z wahaniem ruszył przed siebie. W miarę jak się zbliżał, coraz wyraźniej widział TO COŚ, co spoczywało na olbrzymiej, jaskrawozielonej sofie ustawionej tuż obok tronu.
Tar’ahtowie byli rasą daleko spokrewnioną z Huttami. Z wyglądu przypominali ogromne ślimaki, a z charakteru… nie było większych sukinkotów w całej Galaktyce. Ten tutaj zwał się Grabba i był wyjątkowym sukinkotem nawet jak na standardy swej rasy.
A przy tym bogatym sukinkotem, który pożyczył swego czasu Snoke’owi grube miliardy kredytów na budowę Starkillera. Mówiąc oględnie – nie był zbyt zadowolony z fajerwerku, do którego doszło dzięki nieudolności Huxa i Kyla. Snoke wytłumaczył im to swego czasu dobitnie. Bardzo dobitnie.
– Drogi Grabbo – zagaił Snoke – przyjmij ten drobny podarunek jako znak mojej wdzięczności! – Wziął koniec łańcucha z rąk szturmowca i przekazał go w… hm… dłonie? … raczej krótkie, skórzaste wypustki wyrastające z odwłoka Grabby. Jedno z oczu kosmity wysunęło się na swej długiej szypułce i uważnie zlustrowało Kyla.
– Co my tu mamy? – zahuczał Tar’aht. Jego mowa była zrozumiała dzięki translatorowi zawieszonemu na szyi.
– To Kylo Ren! – objaśnił Snoke. – Na pewno o nim słyszałeś…
– Kylo Ren? – zdziwił się Grabba. – A on nie powinien mieć tej, wiesz…?
– Odebrałem mu maskę, gdyż nie jest jej godny! – zagrzmiał Snoke. – A teraz ofiaruję ci go, możesz robić z nim co zechcesz. Zapewniam, że ma wiele talentów, choć o to lepiej byłoby zapytać jego dawnego kochanka… A ty, Kylo, masz być posłuszny swemu nowemu panu, bo inaczej twój piękny generał zapłaci za to! Zrozumiałeś?!
Kylo zdrętwiał. Miał być niewolnikiem tego… tu… bo jeśli nie, Snoke zemści się na Huksie? Och, nie! Tylko nie to! Błagam!
– Zrozumiałeś, Kylo? – powtórzył Snoke, a uśmiech pełen satysfakcji wykrzywił mu twarz.
“Dla ciebie zniosę wszystko, Hux”. Kylo przełknął ślinę i pokornie skinął głową.
– To miły podarunek – łaskawie przyznał Grabba. – Z pewnością będzie przydatny. A póki co, liczę na niezakłócone dostawy pierwiastków z pańskich kopalni!
Oficjalne pożegnania trwały wystarczająco długo, by wszyscy zdążyli śmiertelnie się znudzić. Wreszcie jednak skończyły się, a Kylo znalazł się na pokładzie statku, lecącego na rodzinną planetę Grabby.
Gdy tylko wystartowali, ten wezwał go przed swoje oblicze.
– No i co ja mam z tobą zrobić? – burknął, podczas gdy sześcioro oczu na długich wypustkach krążyło wokół Kyla, oglądając go z każdej możliwej strony. – Snoke mówił, że masz wiele talentów… To prawda?
Kylo nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ostatnie słowa wymówione zostały z jakimś obleśnym mlaśnięciem. Ale może to tylko translator się psuł.
– Ja… eee… ja…
Grabba westchnął. A przynajmniej tak Kylo zinterpretował nagły, falujący ruch fałd jego ciała.
– Myślę, że jasno zrozumiałem intencje twojego poprzedniego pana – wyjaśnił kosmita. Kylo zacisnął zęby, upokorzony. Jego pan! Nakazał jednak sam sobie uspokoić się. “To dla ciebie, Hux”.
– Zasugerował dość jasno, że daje mi ciebie jako nałożnicę – kontynuował Grabba. – Że nie mógł wymyśleć dla ciebie gorszego losu… Hm. To chyba powinno mnie obrażać – czy on sądzi, że jestem aż tak kiepskim kochankiem? – mruknął sam do siebie. – No dobra, wszystko pięknie, tylko powiedz mi, chłopcze, JAK miałbym to z tobą zrobić?!
Kylo zdrętwiał. Na wszelki wypadek wolał nie odzywać się… a nawet nie oddychać.
– Wy, humanoidzi! – sapnął Grabba. – Wydaje wam się, że WSZYSCY mają tak samo, jak wy? Te jakieś wypustki – oko kosmity zatrzymało się na wysokości wypustki Kyla i mrugnęło z zastanowieniem – i te jakieś otwory?! A nie przyszło wam do głowy, że MY kochamy się przytykając całą swoją płaszczyznę do drugiej płaszczyzny?
Fałdy ciała Grabby rozchyliły się, odsłaniając miękkie, białe, połyskujące perłowo podbrzusze. Kylo poczuł, że robi mu się niedobrze.
– Ty nawet nie masz tyle powierzchni, żeby było się do czego przypłaszczyć! – prychnął z pogardą Grabba. – Co prawda… miałem kiedyś ludzkiego kochanka. Z nim był ten sam problem, ale daliśmy sobie radę, otworzyłem go i rozciągnąłem nieco… Ale nie miałem z tego żadnej przyjemności, był strasznie mokry i miał w środku jakieś ostre kawałki. W dodatku nie dało się go potem pozszywać. Jednorazowy!
Kylo poczuł, że zaraz zemdleje.
– No więc, masz jakieś inne talenty? Śpiewasz, może tańczysz? Opowiadasz historie? A może gotujesz? Nie? No to zostaje mi tylko wyrzucić cię w próżnię. Jesteś bezużyteczny.
– Błagam, nie! – załkał Kylo. – Ja… zrobię wszystko… Hux… błagam…
– Przestań mokrzyć – upomniał go Grabba. – No dobra, nie wyrzucę cię, ale tylko dlatego, że mam dziś dobry humor, zawarłem z twoim dawnym panem niesłychanie korzystną umowę… Myślę, że prędko odzyskam włożone w Starkillera pieniądze, o ile znowu jacyś rebelianci czegoś nie rozwalą. A jeśli rozwalą… to Snoke mnie popamięta.
Kylo stał przed nim, nagi, drżący i zasmarkany.
– Dobra, zabierzcie go zanim się zdenerwuję! – huknął Grabba. – Dajcie mu jakieś ubranie i niech idzie do kuchni, tam zawsze się przyda pomoc. Tylko niech zejdzie mi wreszcie z oczu!


I tak oto Kylo Ren trafił do kuchni na statku Grabby. Minęło wprawdzie sporo czasu zanim przyzwyczaił się do smrodu zupy z planktonu – standardowego pożywienia Tar’ahtów – i przestał rzygać po kątach, ale w końcu przywykł. Dzień w dzień mieszał ciężką chochlą maź w ogromnym kotle, a nocami, zwinięty na swym posłaniu, rozpaczliwie tęsknił za Huxem. “To dla ciebie” – powtarzał w duchu. – “Zniosę wszystko. Wytrzymam wszystko”.
Odrobinę jednak doskwierała mu myśl, że – choć gotów był na otchłanie bólu i najmroczniejsze głębie upokorzenia – najgorsze, co musi znosić, to obecność kucharza w formie wielkiej stonogi (Kylo zawsze bał się owadów) i opowiadane w kółko przez niego te same stare dowcipy.


Tak upadają wielcy tego świata.


P.S.
Tymczasem Prezydent Internetu Q stworzył krótki i niezwykle celny sequel, ukazujący, co działo się z Huxem w czasie, kiedy Kylo robił za kuchcika u Grabby. 

Indżojcie!


Snoke może był kosmicznym sukinkotem, ale nie był głupi. 
Doskonale wiedział, że ostatnią porażkę zawdzięcza głównie totalnej bezużyteczności Kylo Rena. Ren miał jedno zadanie: złapać droida. Jedno, proste i zrozumiałe zadanie, no upośledzony Gungan by zrozumiał. Ale nie Kylo. 
- A nie mówiłem, fuhrerze Snoke... - westchnął Hux. 
Snoke popatrzył na swojego generała. On przynajmniej miał na swoim koncie jakiekolwiek sukcesy - co by nie mówić, Hux był wręcz niezwykle skuteczny, jeśli chodziło o niszczenie rebelianckich planet. Teraz jednak wyglądał trochę na zmęczonego, trochę na znudzonego. 
- Idź już - warknął Snoke. - Muszę załatwić sprawę z Renem. 


Kilka godzin później Hux dostał telefon od żony. 
Z jakiegoś powodu nigdy nie wspomniał Kylo, że jest żonaty. Może dlatego, że podejrzewał, że kiedyś w napadzie bólu istnienia Ren w końcu zniszczy panele odpowiedzialne za podtrzymywanie życia na Starkillerze i wszystko dramatycznie pójdzie w pizdu. Może dlatego, że było coś żałosno-rozczulającego w obserwowaniu tego szczeniaka i jego rojeń o wielkim, ukrywanym przed wszystkimi romansie. 
Oczywiście, każdy wiedział. Wiedziała żona Huxa, a jako że nie żywiła do zaślubionego już w dzieciństwie męża żadnych uczuć prócz przywiązania, skomentowała to jedynie krótkim "baw się dobrze". Wiedział jego ojciec, który po tym, jak jego młodszy syn uciekł z Gunganką, byłby szczęśliwy z każdego rozwiązania, które nie wiązałoby się z szansą na wnuki z oczami osadzonymi na szypułkach. Wiedziała Phasma. Nawet szturmowcy wiedzieli, bo czasami nocne dobijanie się Kylo do prywatnych kwater generała było naprawdę głośne... 
- Przesłałam do twojego sekretarza plany - mówiła Arana Hux rzeczowo. - Na razie są oznaczone jako "Starkiller 2.0", ale porozmawiam z ministrem, niech oddeleguje kogoś od propagandy, zapewne wymyślą lepszą nazwę. 
Hux poczuł dreszcz podniecenia na myśl o kolejnej bazie śmierci. Większej. Bardziej destrukcyjnej. Z potężniejszym działem i bez ciągłych problemów z próżniowymi toaletami. 
Podziękował krótko i rozłączył się. Było już późno. 
Po powrocie do sypialni zaskoczyło go, jak jest cicho. Nikt nie wrzeszczał, nie maltretował szturmowców, nie rozwalał jego drogich paneli. Nie dobijał się do drzwi, aby posmęcić gówniarsko na temat Mocy, desperacko domagając się uwagi. Nie zawracał dupy miłosnymi wyznaniami, na które zawsze był czas koło trzeciej nad ranem, kiedy Hux bardzo, bardzo chciał spać. 
Pewnie kiedyś, w jakiś sposób, zacznie tęsknić za Renem. Jakby nie patrzeć, spędził z nim również miłe chwile. 
Ale ten moment zdecydowanie jeszcze nie nadszedł.



sobota, 16 stycznia 2016

Demony da Vinci, czyli jak Leonardo odkrył Amerykę

"Demony da Vinci" to amerykański serial, w którym grupa brytyjskich aktorów radośnie chędoży włoską historię.
A właściwie to historię w ogóle, wszak Leonardo da Vinci jest dobrem wspólnym całej ludzkości, czyż nie?

Zaczęłam to oglądać zachęcona treściwą recenzją znajomej: "W Demonach Da Vinci połowa scen to półnagi bohater przywiązany do czegoś. A zazwyczaj nawet półnagi, sponiewierany bohater przywiązany do czegoś." A ponieważ poszukiwałam akurat czegoś lekkiego, łatwego i przyjemnego pod szydełkową dłubaninę, postanowiłam spróbować. I nie rozczarowałam się - zaiste, pod względem obecności półnagich klat na klatkę filmu, jest to dzieło nad wyraz satysfakcjonujące. A pod innymi względami...
Jest to niewątpliwie film z gatunku, jaki powinien omijać szerokim łukiem pewien mój dawny kolega z liceum, który niegdyś z wielkim oburzeniem wskazywał, że w filmie "Excalibur" rycerze noszą anachroniczne zbroje. Po "Demonach" zapewne dostałby ciężkiej migreny (słysząc na przykład, jak swobodnie da Vinci posługuje się systematyką Linneusza). Tak jak wspominałam - historia jest tu traktowana nad wyraz swobodnie i pretekstowo, a całość intrygi koncentruje się na genialnym Leonardzie i jego poszukiwaniach tajemniczej, mistycznej Księgi Liści, ukrytej niegdyś przez tajne bractwo czcicieli Mitry. Leoś jest tu dwudziestopięcioletnim młodzieńcem, zatrudnionym przez Wawrzyńca Medyceusza - najpierw, by namalował portret jego kochanki, potem, by projektował broń, a potem to już w ogóle, aby ratował Florencję i resztę świata przed knuciem złych złoli. Złole pragną obalić Medyceuszy i zagarnąć ich bogactwa, a ich bossem i capo di tutti capi jest papież Sykstus IV (tu akurat mamy wątek historyczny, gdyż papież rzeczywiście popierał spiskujący przeciw Medyceuszom ród Pazzich, co doprowadziło do wybuchu krwawego konfliktu - widzimy to w końcówce pierwszej serii). Prawą ręką bossa jest natomiast hrabia Girolamo Riario, mrrrau, taki piękny i taki zepsuty...
A w środku tego wszystkiego tkwi nasz genialny Leoś, co odcinek wynajdujący nowe, genialne wynalazki. A czegóż to on nie odkrył! Broń masowego rażenia i projektor filmowy, lampę luminescencyjną i fotografię, kostium do nurkowania oraz transfuzje krwi...
Oraz Amerykę. I teorię dryfu kontynentów, kiedy próbował domyślić się, gdzie może leżeć ten nowy, nieznany ląd, którego zarys ujrzał na bardzo tajnej mapie znalezionej w bardzo tajnej księdze.

Zastanawiałam się nad mechanizmem, który pozwala widzowi zawiesić w tym momencie niewiarę i radośnie przyjąć, że tak, Leonardo to wszystko odkrył i wynalazł, a nawet zdołał zastosować praktycznie. Otóż Leonardo mówi nam to, co sami doskonale wiemy, pomijając przy tym kłopotliwe szczegóły. Da Vinci ma w filmie zasób wiedzy równający się mniej więcej potocznej wiedzy współczesnego widza. Ponieważ wiemy, że to, co robi, jest możliwe - nie zastanawiamy się, czy było możliwe w warunkach piętnastowiecznych (znaczy, w większości przypadków wiemy, że nie, ale ojtam ojtam). To nasza wiedza uwiarygadnia poczynania Leonarda.

Swoją drogą, oglądając niektóre odcinki miałam nieodparte wrażenie, że to ekranizacja jakiejś gry przygodowej - zdobądź materiał A i substancję B, a wykonasz z nich przedmiot C, który pomoże ci się wydostać z trudnej sytuacji ;) (to samo wrażenie zresztą miałam, czytając "Kod Leonarda da Vinci" - przypadkowa zbieżność?).

To wszystko nie udałoby się, gdyby nie galeria naprawdę krwistych i interesujących postaci, granych przez grupę dobrych aktorów (Brytole górą!). W szczególności plusy u mnie zbierają Wawrzyniec Medyceusz (Elliot Cowan) i jego żona Klarysa (Lara Pulver - to mówi samo za siebie), a także Girolamo Riario (Blake Ritson) i król wszystkich złoli, papież Sykstus (James Faulkner).

No cóż, z rozbudzonymi nadziejami zabieram się do drugiej serii, w której nasi bohaterowie odkryją Amerykę już rzeczywiście, a nie tylko na starej mapie. Bardzo jestem ciekawa, jak to potem wytłumaczą Kolumbowi... ;)