Szukaj na tym blogu

piątek, 30 czerwca 2017

Sherlock Holmes – autystyczny geniusz, czy zwykły buc?

Ze wszystkich Sherlocków najbardziej lubię tego oryginalnego, Conan-Doyle’owskiego. Chłodny dżentelmen, po angielsku powściągliwy, którego emocje objawiają się co najwyżej lekkim rumieńcem na bladej zwykle twarzy i żywszym błyskiem w oku, który jest doskonale świadomy swej wyższości umysłowej nad większością ludzi, lecz to nie zwalnia go z obowiązku uprzejmego wobec nich zachowania. Nawet narkotyzuje się z klasą. 



Ostatnio obejrzana „Gra cieni” z Robertem Downeyem Juniorem tylko mnie utwierdziła w tym przekonaniu. Sherlock RDJ-a wygląda, jakby urwał się z kiepskiego fanfika, w którym wszystkie postaci są out of character, a on najbardziej. Brudny, nieogolony, miotający się jak w gorączce, ubrany w jakieś szmaty albo półnagi, pomiatający Watsonem... Sorry, ale nie. Wizjo reżyserska, nie zgadzasz się z moją totalnie, odejdź i daj się zapomnieć.


Ale nie o tym chciałam. Sherlock RDJ-a zdecydowanie nie jest też autystycznym geniuszem; do tego określenia pasuje kto inny – Sherlock BBC.
Autyzm, mam wrażenie, zrobił się modny w popkulturze. Co najmniej od czasów Rain Mana funkcjonuje topos właśnie autystycznego geniusza, który co prawda nie rozumie emocji i ludzkich zachowań, po wieloma względami jest osobą upośledzoną umysłowo, ale za to jego mózg w jednej, wybranej dziedzinie wystrzela w kosmos pozostawiając wszystkich daleko za sobą (dodajmy - jest to topos zakłamujący obraz autyzmu i gloryfikujący zaburzenia, które w realnym świecie wcale nie są cool - uwaga dzięki Kindze Goodwin). Tym tropem idą też twórcy Sherlocka BBC. On, oczywiście, nie jest Rain Manem, jego umysł we wszystkich dziedzinach funkcjonuje sprawnie, umożliwiając mu normalne życie wśród ludzi, jednak pewne zachowania zdają się wskazywać na zaburzenia ze spektrum autyzmu (najpewniej zespół Aspergera bądź autyzm wysokofunkcjonujący), oczywiście w takim złagodzonym, a jednocześnie efektownym wydaniu, w jakim widzi je popkultura.
(Zaznaczę w tym miejscu, że używając w notce terminów odnoszących się do tych zaburzeń, będę miała na myśli właśnie popkulturowy ich obraz, nie definicję medyczną, z którą obraz ten może się po części przynajmniej pokrywać, ale nie musi.)
Kiedy poznajemy Sherlocka, wydaje się on aroganckim typem, który zawsze wie lepiej i nie omieszka głośno poinformować wszystkich zainteresowanych, że policja się myli, a tylko on zna prawidłowe rozwiązanie. No co za cham, można by powiedzieć. Ale zaraz... właściwie to prawda! Policja się myli, a Sherlock wie! A skoro wie – to dlaczego miałby o tym nie mówić głośno? Autyk czy aspergeryk nie rozumie ludzkich emocji i ma kłopot z zachowaniami społecznymi; ergo – wali prawdę prosto z mostu, nie zważając na odczucia innych. Taki właśnie jest Sherlock...
(Tu należałoby się zastanowić, czy osoba, która nie rozumie ludzkich emocji, ma kłopoty z ich odczytywaniem, mogłaby zostać genialnym detektywem, czy też raczej uniemożliwiałby jej to brak wiedzy o kierujących ludźmi motywacjach. Niemniej, popkultura wybiera sobie z obrazu choroby co chce, i tak Sherlock odgórnie zostaje wyposażony w doskonałą znajomość natury ludzkiej, która pozwala mu między innymi czytać jak z książki biografie zupełnie obcych, widzianych pierwszy raz w życiu osób.)


Sherlock zraża więc ludzi do siebie swą arogancją, oznajmia wszem i wobec, że jest mądrzejszy, klientów spławia, mówiąc wprost, że go nudzą, wyraźnie gardzi tymi, którzy są od niego mniej inteligentni. No, buc, książę Buc-i-cham po prostu. Ale znowu: on inaczej nie umie. Ci, którzy znają go dobrze, wiedzą o tym, i są w stanie kochać go mimo wszystko. Sherlock ma grono wrogów, ale ma też i oddanych przyjaciół, których nie zdobyłby, gdyby był po prostu bucem, choćby i genialnym. Jeśli ich rani czy obraża, nie robi tego z intencją zranienia. Nawet kiedy wywinął ten paskudny numer Gregowi w drugim odcinku trzeciej serii, nie zrobił tego celowo – po prostu nie przyszło mu do głowy, zaprzątniętej najważniejszym w tej chwili dla niego problemem, jak Lestrade odczyta jego wołanie o pomoc. Co więcej, nawet ten Sherlock, na miarę swych ograniczonych możliwości, potrafi nieraz zdobyć się na empatię. Doceniamy te wysiłki.
I tak było aż do niesławnej czwartej serii, gdzie w pierwszym odcinku mamy scenę z kolejnym nudnym klientem przychodzącym ze swoją nudną sprawą – żona go porzuciła. Sherlock zalewa go potokiem słów, wyrzucanych z prędkością karabinu maszynowego; buduje przed jego zdumionymi oczami siedmiopiętrową intrygę szpiegowską, w której jakoby uczestniczy wspomniana żona, by na koniec oznajmić: „Żartowałem, to wszystko nieprawda, rzuciła cię, bo ci śmierdzą nogi” (nie pamiętam dokładnie, jaki był powód rzucenia, ale sens wypowiedzi SH był właśnie taki).
Widzicie, co tu się dzieje? Sherlock celowo poniża i upokarza Bogu ducha winnego człowieka, który przyszedł do niego po pomoc.
O żesz ty, chujku bociani, tak się nie robi. I nie na Sherlocka tu patrzę, tylko na scenarzystę, któremu w pogoni za wątpliwej jakości dowcipem peron odjechał daleeeeko. Daleko w stronę kompletnego zepsucia postaci, bo nie dość, że SH wywija chamski numer, którego tym razem nie można tłumaczyć domniemanym autyzmem, to jeszcze w końcówce najwyraźniej nie docenia przeciwniczki, a wręcz sam ją prowokuje (znów za pomocą pełnej pogardy przemowy!) do ostrej reakcji. No cóż, można powiedzieć, że spotkała go za to kara, szkoda tylko, że sam nie oberwał...
Ale na czwarty sezon spuśćmy zasłonę milczenia. Nie było czegoś takiego.



Ergo, jaka jest moja odpowiedź na pytanie zadane w tytule? No cóż, stawiam jednak na autystycznego geniusza. Chamskie zachowanie Sherlocka nie jest celowe; nie rozumiejąc konwenansów społecznych, nie odczytując prawidłowo uczuć i emocji, Sherlock nie zauważa, że rani innych. Przecież to, że jest genialny, a inni w porównaniu z nim – tępi, to sama prawda, czyż nie? A skoro to prawda, dlaczego ma ją przemilczać? Wie, że Molly go kocha, ale nie rozumie, co to znaczy i nie odczuwa potrzeby delikatności wobec zranionych uczuć; dlaczego miałby udawać, że ona dla niego coś znaczy, skoro tak nie jest?
(Btw, jestem zdania, że nie tylko Molly jest zakochana w Sherlocku, ale i Lestrade. Tylko miłość może dać tyle cierpliwości do takiego człowieka, jak on ;) )




Z drugiej strony – możliwe, że go po prostu usprawiedliwiam. Możliwe, że wszystkie jego zachowania nie biorą się z autyzmu, że jest on po prostu wygodną przykrywką do rozdętego do granic ego. Możliwe, że dla Sherlocka liczy się tylko on sam i owszem, uczucia innych zauważa, ale absolutnie nie jest to coś, z czym należy się liczyć.

Niemniej, ze względu na sympatię, jaką żywię do oryginalnego Sherlocka, wolę pozostać przy wersji z autyzmem. Inaczej musiałabym przyznać, że zmarnowałam kilka lat i sporo entuzjazmu na oglądanie przygód przykrego typa, któremu należałby się głównie kopniak w tyłek...  

poniedziałek, 5 czerwca 2017

San Andreas, czyli odhaczamy bingo

Lubię oglądać filmy katastroficzne. W zależności od nastroju - niskobudżetowe, gdzie można pośmiać się z kiepskiego CGI, drewnianej gry i Ale Głupiej Fabuły albo wysokobudżetowe, gdzie gra też nieraz jest drewniana, fabuła durna jak wiadro, ale przynajmniej efekty specjalne zapierają dech w piersiach. "2012" jest tutaj najlepszym przykładem; osobiście polecam dostępne na jutubku kompilacje wszystkich scen zniszczenia - naprawdę nie ma potrzeby tracić czasu na resztę filmu. 
Dodatkową zabawą podczas oglądania filmów katastroficznych jest odhaczanie bingo. Bohater - rozwodnik i jego skomplikowane relacje z dziećmi? Nowy facet jego byłej żony, który okazuje się dupkiem? Naukowiec, Którego Nikt Nie Słucha? Bez tych elementów nie może się obejść żaden szanujący się film katastroficzny. 
Ostatnio przypomniałam sobie o istnieniu takiego filmu jak "San Andreas". Postanowiłam obejrzeć, oczywiście z pełną świadomością, że na frapującą fabułę czy postacie będące czymś więcej niż dekoracją z dykty, nie mam co liczyć, ale przynajmniej z nadzieją na tę efektownie pękającą ziemię czy walące się budynki. 
Zaczyna się standardowo. Jak wiadomo, na początku każdego filmu katastroficznego musi zginąć jakiś random, bądź apokalipsa musi spaść na jakąś miejscowość na obrzeżach cywilizowanego świata (a w każdym razie daleko od jego pępka, tj. Ameryki). Tu obserwujemy piękną młodą blondynkę, która nie spodziewając się niczego jedzie samochodem po krętej górskiej drodze. Nagle wtem! z góry zaczynają spadać kamienie, samochód wylatuje z drogi i spada po pionowej skale wprost w głąb uskoku San Andreas. Na szczęście po drodze nadziewa się na jakieś drzewko i zawisa nad nim, tak, że dziewczyna chwilowo jest ocalona (tak samo jak ocalał ten pasterz w "Morcie" Pratchetta, kiedy Mort schwytał tuż nad ziemią klepsydrę z jego życiem ;)). 
Na ratunek leci Bardzo Dzielna Ekipa ratowników w śmigłowcu, którymi dowodzi wielki jak góra i równie wyrazisty pod względem mimiki Ray (Dwayne Johnson). Dokonując cudów zręczności ratują dziewczynę, co filmuje zabrana na akcję dziennikarka. Potem bohater zostaje nam przedstawiony - oczywiście jest w trakcie rozwodu, oczywiście ma córkę, którą właśnie obiecał odwieźć gdzieś tam, na studia. Podejrzewamy, że to mu się nie uda. Poznajemy też Nowego Faceta Byłej Żony, który, o dziwo, na ten moment wydaje się całkiem w porządku. 
W międzyczasie widzimy kolejny element bingo - Naukowca, Którego Nikt Nie Słucha. Znaczy, póki co, słucha go cała sala studentów, ale to się nie liczy. Doktor Lawrence wraz ze swym kolegą Kimem właśnie odkryli superprosty sposób na przepowiadanie trzęsień ziemi i wybierają się w okolice Tamy Hoovera, bo tam jak na zawołanie pojawiły się mikrowstrząsy. 
Wiecie, co najbardziej lubię w dobrze zrobionych filmach katastroficznych? Stopniowe budowanie napięcia poprzez pokazywanie drobnych wydarzeń, które są zapowiedzią katastrofy, ale jeszcze nikt o tym nie wie i nie rozpoznaje niebezpieczeństwa. Tak na przykład w "Wulkanie" z 1997 - tu buchnie para z kratki ściekowej, tam zaczyna bulgotać woda w parkowym stawie... A jak to zostało zrobione w "San Andreas"? 
Ano tak, że mamy wieeeelką, wieeeelką tamę... Stoi niewzruszona, ani kamyczek nie drgnie, ani strużka wody się nie przesączy; po jej szczycie spacerują turyści.  Tymczasem w jakimś kanale doktor Kim robi pomiary, radośnie nadaje do doktora Lawrence'a że tak jak się spodziewali, czynnik x wzrasta (aktywność magnetyczna, czy cuś, nie pamiętam). Lawrence pieje ze szczęścia, że mają niezawodną metodę przepowiadania trzęsień ziemi. Aż tu wtem!!! czynnik x wzrasta tysiąckrotnie, ziemia zaczyna się trząść, "Uciekaj! Uciekaj!" wrzeszczy Lawrence do Kima, tama pęka... i w minutę osiem wszystko wali się w gruzy, jednak ci, którym udało się uciec poza takie słupki wysuwane z jezdni - ocaleli. Tak. A Kura siedzi z opadniętą szczęką i zastanawia się, co właściwie widziała.
Wspominałam, że doktor Lawrence jest Naukowcem, Którego Nikt Nie Słucha? Otóż na przykładzie tej postaci widać, jak bardzo scenarzysta odhaczał bingo. O tym, że nikt go nie słucha, dowiadujemy się wyłącznie z własnych słów tegoż; nie mamy ani pół sceny, w której próbowałby kogoś przekonać, a ten go spławiał. Zresztą, widzimy, że przychodzi do niego nakręcić wywiad ta sama dziennikarka, która wcześniej robiła reportaż o dzielnej ekipie ratowniczej, więc chyba jednak nie jest tak bardzo ignorowany.
Ale wróćmy do naszego Raya. Tak jak przewidywałam, z odwiezienia córki na studia nici, bo po trzęsieniu ziemi w Nevadzie wszyscy zostali pilnie wezwani do pracy. Ale na szczęście na miejscu jest Nowy Chłopak Byłej Żony, który oferuje się, że podrzuci ją (córkę) do San Francisco. Nowy Chłopak nazywa się Daniel Riddick i jest obłędnie sławnym i bogatym architektem, podczas lotu prywatnym samolotem pokazuje pasierbicy projekt swego nowego wieżowca. Aha, coś jest na rzeczy - węszy obcykany ze schematami widz; pewnie jak w "Płonącym wieżowcu" budynek miał być najbezpieczniejszy na świecie, ekstremalnie odporny na wstrząsy, ale z powodu skąpstwa wykonawcy nie zastosowano najtrwalszych materiałów itd. Ano, zobaczymy.
A zatem była żona bohatera (Emma) jest w Los Angeles, jego córka (Blake) w San Francisco, a sam bohater leci do Nevady swoim ratowniczym śmigłowcem. Tymczasem doktor Lawrence udziela wywiadu, w trakcie którego wtem! błyska mu myśl, że tylko patrzeć, jak San Andreas się ruszy, wywołując piekło na całym wybrzeżu. No i patrzcie, prorok czy co, jak nie huknie!
I teraz, widzicie to? Jedna ukochana kobieta bohatera jest w mieście na jednym końcu uskoku, a druga na drugim, obie są zagrożone! Jednak Ray ma bliżej do LA, więc zawraca swój dzielny śmigłowiec i leci ratować żonę. Przy okazji, zastanawiałam się, czemu leci sam i gdzie wcięło załogę - teraz jest to oczywiste, musi lecieć sam, bo gdyby ktoś z nim był, to powiedziałby "ej, sorry, współczuję, że twoja żona i córka są w niebezpieczeństwie, ale nie one jedne, a my mamy zadanie do wykonania!". Tymczasem córka zostaje uwięziona na podziemnym parkingu walącego się budynku... i tu jest ten moment, w którym scenarzysta znów odhaczał bingo, bo przypomniał sobie, że przecież Nowy Chłopak Byłej Żony musi być dupkiem. Daniel więc zostawia Blake i ucieka... ale, ale, woła widz, wcale nie uciekł, poszedł po pomoc, a później oberwał czymś w głowę i może stracił pamięć? - Nie, jest dupkiem! Megadupkiem! - przekonuje scenarzysta i na dowód daje scenkę, w której tenże Daniel, w momencie, gdy ziemia znów zaczyna się trząść a budynki walić, wyrzuca jakiegoś człowieka z bezpiecznej kryjówki i sam się tam chowa. A żeby już postawić kropkę nad i, na Daniela czeka Komiczna Śmierć Dupka, a mianowicie spada na niego kontener. Plask.
W każdym razie Blake zostaje uratowana przez chłopaczka, którego poznała godzinę wcześniej, a który odhacza jeszcze jeden punkt w bingo, to znaczy ma ze sobą dziecko, konkretnie młodszego brata. Bo dziecko w filmie katastroficznym musi być. Najlepiej jeszcze chore na astmę lub cukrzycę...
Bla bla, ziemia się trzęsie, budynki się walą, Blake z chłopakiem i jego braciszkiem przedzierają się przez miasto, dzielny tatuś wraz z ocaloną mamusią lecą na ratunek (przy okazji omawiając Traumę Sprzed Lat, przez którą się rozstali [odhaczyć] - a mianowicie śmierć drugiej córki). Blake jako córka strażaka wie wszystko o ratowaniu się w mieście ogarniętym chaosem ("Komórki nie działają, ale jak włamiemy się do sklepu z elektroniką, to na pewno znajdziemy jakiś telefon stacjonarny!" - ach, ta wiara w moc kabla, który na pewno w czasie trzęsienia ziemi nie zostanie zerwany). Tymczasem do miasta zbliża się tsunami. "Musimy schronić się gdzieś wyżej!" - woła Blake i nie wiedzieć czemu, wpada na pomysł, że najlepszy do tego będzie wieżowiec Daniela. Zastanawiam się nad sensem włażenia do jakiegokolwiek budynku w chwili, gdy wszystkie w mieście walą się jak domki z kart, a ten nawet nie jest ukończony, więc jeszcze mniej bezpieczny i stabilny... ale widocznie musi to być jakiś Chłyt Scenariuszowy. Nie, moje przewidywania, że fakt, iż Daniel jest architektem i ten budynek skonstruował, będzie mieć jakieś znaczenie, nie sprawdziły się. Równie dobrze bohaterowie mogli schronić się w dowolnym innym wieżowcu.
Streszczać dalej nie ma sensu, oczywiste jest, że wszyscy się uratują... a na koniec dostajemy jeszcze po oczach łopoczącą amerykańską flagą, żeby było jasne, że nastąpił happy end. Oraz w telewizji wszyscy dziękują naukowcom, którzy ostrzegli... ale jakie ostrzegli? Owszem, doktor Lawrence z pomocą dziennikarki i swoich studentów - hakerów zdołał włamać się na jakiś kanał informacyjny i nadać komunikat, ale w chwili, kiedy to robił, trzęsienie ziemi już trwało i żadne władze i tak nie zdążyłyby przeprowadzić ewakuacji. Zdaje się, że to był kolejny punkt do odhaczenia...

No dobra, ale co z głównym powodem, dla którego obejrzałam film, czyli efektownymi scenami zniszczenia? No cóż, są średnio efektowne. Z 2012 nie ma się co nawet równać, wielka fala w "Pojutrze" też była ciekawsza; tutaj kolejne walące się budynki jakoś nie wzbudzają emocji.

Miało być trzęsienie ziemi, wyszło wzruszenie ramion.