Szukaj na tym blogu

piątek, 10 sierpnia 2018

Westworld II, czyli rozczarowanie sezonu

Jestem stworzeniem mało serialowym. Trudno mi się wciągnąć i wytrwać do końca, nawet interesujące mnie pozycje porzucam nieraz na całe tygodnie a nawet miesiące i wracam, kiedy już nie bardzo pamiętam, kto jest kim i o co generalnie chodziło. Obejrzenie w krótkim czasie kilku sezonów czegoś przekracza moje możliwości. Niemniej, Westworldem byłam zachwycona i - co nie zdarzyło mi się od czasów Sherlocka - z prawdziwą niecierpliwością czekałam na drugi sezon, a nawet specjalnie w celu jego obejrzenia założyłam sobie HBO GO.



Jak pamiętamy, sezon pierwszy zakończył się wielkim KABOOM, kiedy to zbuntowane hosty, pod wodzą Dolores, urządziły masakrę na przyjęciu wydanym przez Forda, zabijając jego samego i mnóstwo gości. Sezon drugi startuje mniej więcej dwa tygodnie po tym wydarzeniu, kiedy na miejscu ekipy komandosów próbują zaprowadzić porządek, a potem cofamy się nieco w czasie i, podobnie jak w jedynce, serial pokazuje wydarzenia z dwóch linii czasowych (a nawet trzech, jeśli doliczyć retrospekcje z okresu, kiedy park dopiero startował). Pierwszy odcinek był mocny i zostawił mnie z dużymi oczekiwaniami, ale potem... im dalej w las, tym było gorzej.



Jak pisałam poprzednio, dużą zaletą pierwszej części było dla mnie ukazanie nie tylko wydarzeń w rozrywkowej części parku, ale również tego, co stoi za jego kulisami, całego świata obsługi technicznej. Tu tego nie ma, no, poniekąd jest to zrozumiałe - obsługa i goście w tym momencie nie żyją albo walczą o życie. Obecność nowych postaci została sprowadzona do "my strzelamy do hostów, a hosty do nas". Uwaga zatem skupia się głównie na postaciach zbuntowanych hostów oraz na Williamie, który znów próbuje odkryć ostateczną tajemnicę parku.



I tu, muszę przyznać, że całość wypada dużo gorzej niż w pierwszej części. Choćby Dolores. Była swego czasu postacią niepokojąco niejednoznaczną - słodką, optymistyczną córką farmera, która jednak posiadała mroczne tajemnice i wreszcie ukazała swą drugą, groźną twarz. Tu pozostało tylko jedno jej wcielenie - krwawej mścicielki, która najwyraźniej chce zniszczyć wszystko na swej drodze. Tymczasem Maeve, moja ulubiona postać z jedynki, przemierza park wszerz i wzdłuż w poszukiwaniu swej córki, a po drodze dostaje tyle supermocy, że jej marysuizm wysadza skalę. 


Najciekawszy, ale i najbardziej poplątany, jest chyba wątek Bernarda, rozdartego pomiędzy dwiema lojalnościami - do hostów i do ludzi - i próbującego wybrać najlepszą ścieżkę, i uratować, co się da. Doceniam natomiast ostatni, gorzki żart Forda z Williama - informację, że skonstruował fabułę specjalnie dla niego, przez co ten ostatni zaczyna popadać w paranoję, we wszystkim, co go spotyka, widząc przejaw woli Forda i realizację jego scenariusza. A poza tym mam wrażenie, że jedyną postacią, która w tej serii ma jakiś rozwój, jest Lee, zapijaczony scenarzysta z jedynki.

W drugiej serii wszyscy nieustannie czegoś szukają - Maeve córki, Charlotte Hale superważnego modułu ukrytego w głowie Petera Abernathy'ego, który zaginął gdzieś wraz z całym Abernathym (w ogóle, genialny pomysł, umieszczać jakiś MacGuffin w głowie hosta - jak pamiętamy, ulubioną rozrywką gości było strzelanie do tychże, ryzyko uszkodzenia modułu było raczej spore), wszyscy pozostali miejsca zwanego Kołyską, gdzie ma się kryć tajemnica parku oraz innego, znanego jako Dolina na Drugim Brzegu, które z kolei symbolizuje uwolnienie.




Scenarzyści obiecali nam rozszerzenie świata przedstawionego i rzeczywiście - okazuje się, że oprócz Świata Dzikiego Zachodu mamy jeszcze Świat Radżów i Świat Samurajów, obydwa ogarnięte tym samym buntem. Ze Świata Radżów ucieka, ratując życie, córka Williama, do Świata Samurajów natomiast trafia Maeve, poszukująca swojej córki (ciekawostka: o ile w tym pierwszym przypadku światy były oddzielone wyraźną granicą, a głos z megafonów oznajmiał "opuszczasz swoją przygodę, wróć", to w drugim oba światy przechodzą płynnie jeden w drugi). Niestety, wątek Świata Samurajów został wprowadzony chyba tylko po to, by pokazać jeszcze więcej krwi i przemocy; poza tym nie widzę jego sensu - nic nie zmieniał, w żaden sposób nie wzbogacał bohaterów, nie uzyskali tam żadnych istotnych wskazówek - ot, ozdobnik na trzy odcinki. 



Serial miał swoje dobre pomysły - choćby pokazanie "drugiego dna" parku i prawdziwego celu stojącego za jego utworzeniem. Niestety, zostało to przyprawione takimi ilościami guembokiego pitu pitu, że stało się niestrawne. Nie wspominając już o wątkach, które służyły tylko za zapychacze - choćby odcinek ósmy, w całości poświęcony losom mieszkającego w parku indiańskiego plemienia. Odcinek niby służący wyjaśnieniu pewnych tajemnic jeszcze z pierwszej serii, np. czym był Labirynt, lecz nudny w cholerę. 



Cóż, zakończenie pokazuje wyraźnie, że trzeci sezon nieuchronnie nadejdzie, a jego akcja będzie rozgrywać się już nie w parku, a w prawdziwym świecie. Mimo wszystko czekam.

Aha, scena po napisach w ostatnim odcinku sprawiła, że syknęłam głośne i pełne satysfakcji "Yessss!" :)


czwartek, 9 sierpnia 2018

Kosmiczne starocia


Koleżanka pozbywała się ostatnio części książek ze swojej biblioteczki. Przejrzałam ofertę i wyłowiłam parę sztuk dla siebie, choć rozsądek mi mówił, żebym zamiast nabywać nowe raczej sama pozbyła się części swoich. Serio, układam je już w stosikach pod ścianami, może Kindle byłby jakimś rozwiązaniem, ale jakoś wciąż nie mogę się na niego szarpnąć.
No ale do rzeczy; książki, które zdobyłam, są właśnie „kosmicznymi starociami”, czyli fantastyką z lat 60 i 70. Miałam ochotę na coś oldskulowego…

1.             John Boyd Ostatni statek z planety Ziemia
 
Powieść wydana w roku 1968 (w Polsce 1979) przedstawia alternatywny świat, w którym postęp techniczny poszedł daleko do przodu w porównaniu z naszym (przywoływany we wstępie Abraham Lincoln mówi o wykorzystaniu laserów w wojnie – jak sądzę, wciąż chodzi o wojnę secesyjną). Jednocześnie system społeczny jest sztywny i skostniały; ludzkość dzieli się na kasty, a mieszanie się tychże jest surowo wzbronione i karane zesłaniem na więzienną planetę zwaną Piekło. Co ciekawe, podział na kasty przebiega według… zdolności intelektualnych, to jest mamy Matematyków, Socjologów, Artystów i kogo tam jeszcze… I owszem, matematykowi wolno się ożenić tylko z matematyczką, aby ich dziecko odziedziczyło i spotęgowało zdolności. Tu po raz pierwszy coś mi zgrzytnęło: chyba każdy z życia codziennego wie, że to tak nie działa, dziecko humanistów może być ścisłowcem i odwrotnie.
Pytanie: co może pójść źle, kiedy chłopak z kasty Matematyków spotka piękną dziewczynę z kasty Poetów?
Z niejakim zdziwieniem dowiedziałam się, że powieść była bardzo ceniona ta przez Roberta A. Heinleina i porównywana z Rokiem 1984. No nie wiem… Owszem, w obu powieściach mamy opresyjny reżim, który dławi wszelkie przejawy samodzielności jednostki (z tym, że u Orwella był to reżim Partii, u Boyda – Kościoła), w obu mamy uprzywilejowaną warstwę tu – intelektualistów, tam – partyjnych, oraz proli, o których nikt nie dba, w obu miłość ściąga bohaterom na głowę poważne kłopoty, ale… Świat Ostatniego statku to bardzo wygładzona i polukrowana wersja Roku 1984. Pamiętamy, jaką udręką było życie codzienne Winstona Smitha; tu mamy Haldana IV, którego właściwie nic specjalnie nie uwiera; będąc nie tylko członkiem uprzywilejowanej warstwy, ale i synem ważnej szychy, żyje sobie jak pączek w maśle – oczywiście do chwili, kiedy okazuje się, że system nie pozwala mu ożenić się z ukochaną dziewczyną. W sumie byłby to niezły start: pokazać reżim z punktu widzenia kogoś, kto początkowo nie zdaje sobie sprawy ani z własnego przywileju, ani opresji wobec innych – póki system jemu samemu nie nadepnie na odcisk. Reżim nie okazuje się zresztą szczególnie krwiożerczy – uwięziony za swą zbrodnię Haldan traktowany jest łagodnie i oprócz tego, że kolejne postaci zagadują go niemal na śmierć, to żadna szczególna krzywda mu się nie dzieje, nikt nie zabiera go do pokoju 101…
Ciekawą kwestią jest alternatywność tego świata; wygląda na to, że nogawki spodni czasu rozeszły się tam już dość dawno – w jednym miejscu pada migawkowa wzmianka, że Jezus w tym świecie dożył siedemdziesiątki i zginął od strzały z kuszy w trakcie szturmu na Rzym (hm, inspiracja dla Piekary?). Jednocześnie w tym świecie, który od dwóch tysięcy lat idzie inną ścieżką, w XVIII wieku działali ci sami angielscy poeci romantyczni, którzy pisali to samo i dokładnie tymi samymi słowami, co w naszym świecie. No, jakoś to dla mnie mało prawdopodobne.
Jak można się było spodziewać po powieści z lat 60., postaci kobiece reprezentowane są tam nader skąpo, a w zasadzie jest tylko jedna: Helisa, ukochana Haldana, której rolą jest jedynie wzbudzenie uczuć w bohaterze i skłonienie go  w ten sposób do działania. Typowe, acz irytujące. Przy okazji: to ona oczywiście jest poetką, a on matematykiem, nie odwrotnie, a kiedy Haldan rozmyśla o swej przyszłej żonie według prawa, okazuje się, że wszystkie matematyczki są brzydkie. No paczcież państwo, bo matematyka jest taka niekobieca. Mamy tu też urocze podwójne standardy: niezamężne dziewczyny mają obowiązek pozostać dziewicami, w przypadku mężczyzn obowiązkowe są natomiast wizyty w domach uciech - dla zdrowia, nieprawdaż.

Zakończenie natomiast jest... z zupełnie innej bajki, w dodatku całkiem interesujące wątki zostają pobieżnie streszczone na niewielu stronach. Trochę szkoda.



2. Bob Shaw, Milion nowych dni

Powieść z roku 1970, u nas wydana w 1987. Tu z kolei przenosimy się w przyszłość, mamy wiek XXII, a ludzkość wreszcie rozwiązała raz na zawsze problem chorób i śmierci. Wstrzykując sobie środek zwany biostatem można się mianowicie „utrwalić” – organizm potraktowany w ten sposób przestaje się zmieniać, a więc i starzeć. Zabieg jest tak łatwy, że można go wykonać w warunkach domowych; cały cywilizowany świat masowo poddaje się więc utrwalaniu, najpóźniej po czterdziestce (pozostanie dłużej w stanie nieutrwalonym jest źle postrzegane), i jedynie gdzieś w głuszach Afryki (no bo gdzieżby indziej, nieprawdaż) żyją grupki „naturystów”, którzy z tego dobrodziejstwa nie chcą korzystać. Na naturystów zresztą urządzane są polowania, podczas których utrwala się ich przymusowo.
A dlaczego właściwie ludzie utrwalają się dopiero w wieku dojrzałym, a nie jako nasto- czy dwudziestoparolatkowie? Ano, jest jeden szkopuł. Utrwalenie nazywa się też „ostudzeniem”, a to dlatego, że osobnik potraktowany biostatem na zawsze i całkowicie traci popęd płciowy. Dziwnym trafem dotyczy to tylko mężczyzn, kobiety zachowują nie tylko popęd, ale i płodność – cokolwiek bez sensu, ale skoro Imperatyw Narracyjny tak zarządził, któż mu się przeciwstawi? Mamy więc sytuację, w której na bardzo wiele kobiet (domyślnie - wszystkie są heteroseksualne) przypada niewielu sprawnych seksualnie mężczyzn. Siłą rzeczy, model społeczeństwa ulega całkowitej reorganizacji, powraca wielożeństwo, a nieutrwaleni mężczyźni mogą sobie żyć wygodnie z samego zaspokajania kobiet albo z posagów swoich żon. I spoko, totalnie widzę jak w tej sytuacji zdrowi i sprawni mężczyźni po czterdziestce pokornie idą się utrwalać, bo tak.
Bohater, Bill Carewe, dostaje interesującą propozycję: może zostać królikiem doświadczalnym, testującym na sobie nowy środek do utrwalania, który pozbawiony jest tego przykrego skutku ubocznego. Przyjmuje to z niekłamaną radością – no ja myślę – ale z czasem okazuje się, że rzeczywistość nie jest taka różowa, a intencje jego „dobroczyńców” nie tak czyste, jak mógł się spodziewać.
Czego mi brakuje w tej powieści (oprócz postaci kobiecych – żona Carewe’a ma tam jeszcze mniej do roboty niż Helisa w Ostatnim statku), to szerszego ukazania społeczeństwa i jego przemiany jaka zaszła po upowszechnieniu się utrwalaczy. Autor raczej nam o tym opowiada niż pokazuje – zmiany nie są widoczne nawet w życiu prywatnym bohatera, bo choć wielożeństwo jest powszechne, to cóż za przypadek, akurat on jest tym wyjątkowym płateczkiem śniegu, który żyje w małżeństwie monogamicznym i jest wierny żonie. Społeczeństwo wraz z utratą testosteronu generalnie łagodnieje (pojawiają się określenia „babskie społeczeństwo”, khęęęę), ale znów – czytamy o tym, a nie widzimy konkretów, a nawet wręcz przeciwnie: ponieważ autor postawił na wątek sensacyjno-kryminalny, dostajemy całkiem sporą dawkę przemocy. Zakończenie natomiast wywołało mój zgrzyt, ponieważ – jakby to powiedzieć, nie spoilerując – przechodzi się w nim do porządku dziennego nad pewną kwestią, nad którą absolutnie nie powinno się przejść.

Taki dopisek, bo mi właśnie przyszło do głowy: w zasadzie w świecie, w którym zdecydowana większość mężczyzn jest impotentami (czy nawet aseksami, choć tego terminu autor nie używa), kobiety mogłyby przestać wreszcie być postrzegane wyłącznie przez pryzmat swej seksualności. Aha, akurat. Praktycznie nie ma wzmianki o kobietach, w której autor jednym tchem nie napomykałby o ich niezaspokojeniu. No jak się nie obrócisz, dupa z tyłu... a raczej wszystko kręci się wkoło dupy. 

3. Ludvik Souček, Tajemnica ślepych ptaków, Znak jeźdźca, Jezioro słoneczne

Na tę trylogię zwróciłam uwagę głównie przez nazwisko autora – czeskiej fantastyki, mam wrażenie, jeszcze chyba nigdy nie czytałam, w każdym razie nie jestem w stanie sobie nic przypomnieć. Powieści wyszły w Czechosłowacji w latach 1966-1970, u nas stosunkowo szybko zostały przetłumaczone i wydane w dwa lata po swoich premierach.
Pisane są w formie paradokumentu: autor przedstawia w nich samego siebie jako dziennikarza tworzącego serię reportaży o przygodach bohaterów oraz przeprowadzającego z nimi wywiady.

Tajemnica ślepych ptaków jest moim zdaniem najlepszą częścią trylogii. Uroczo oldskulowa, mocno nawiązująca do Verne’a (zresztą jak najbardziej świadomie i celowo – przewodnikiem dla bohaterów jest jego powieść Podróż do wnętrza ziemi) przedstawia grupkę zwykłych ludzi, którymi są  Czesi: doktor Jiři Kamenik i fotografka Alena Kralówna oraz Islandczycy: dr Gudmundur Bjelke i przewodnik górski Leif Thorgunn (tak, autor nie umie w islandzkie nazwiska) i ich wyprawę w głąb jaskiń Sneffels, gdzie dokonują niezwykłego odkrycia, a mianowicie znajdują ślady pobytu przybyszów z Kosmosu.
Mimo że narracja prowadzona jest z punktu widzenia tychże właśnie zwykłych ludzi, autor stara się pokazać szerszą, międzynarodową perspektywę i skutki tego odkrycia. Nie obeszło się bez znaku czasów – źli Amerykanie próbują położyć na nim łapę i wykorzystać je militarnie, ale z pomocą miejscowych (islandzkich) komunistów udaje się temu zapobiec i udostępnić tę wiedzę całemu światu, co skutkuje powstaniem pokojowego, międzynarodowego projektu badawczego. Trzeba zaznaczyć, że peany na cześć komunizmu, jakie pojawiają się w Tajemnicy ślepych ptaków, są jedynymi takimi; później obywa się bez wtrętów ideologicznych (cesarz widać dostał, co cesarskie, i się odczepił).
Na pochwałę zasługuje fakt, że choć znowu mamy tu całą jedną postać kobiecą, to tym razem nie jest ona wyłącznie ukochaną bohatera, a pełnoprawną uczestniczką ekspedycji, mającą swój fach i swoją rolę do odegrania, a także swój własny głos w narracji.

Znak jeźdźca cierpi na przypadłość znaną wielu drugim częściom trylogii – jest w sumie takim pomostem pomiędzy częścią pierwszą a trzecią, a właściwie nawet prequelem, zapowiadającym tę ostatnią. Znów obserwujemy ekspedycję, tym razem w brazylijskie puszcze, gdzie bohaterowie odkrywają… ślady wikińskiego plemienia oraz ponownie trop wskazujący na pobyt przybyszów z Kosmosu. Ta część od połowy przynajmniej jest mocno przegadana, bardzo dużo miejsca poświęca się wyjaśnieniu hipotez dotyczących kosmitów, ich pochodzenia i celów pobytu na ziemi, a także powiązania z Wikingami – wszystko w stylu, którego nie powstydziłby się Daeniken.

W Jeziorze Słonecznym, zdaje się, autor znów nabiera rozmachu. Już opis na okładce zapowiada, że będzie grubo – „autor prowadzi swoich bohaterów na Marsa, gdzie spotykają się z potomkami Wikingów, żyjących na Czerwonej Planecie od tysiąca lat”. A zatem ludzkość wspólnym wysiłkiem buduje rakietę, zebrana zostaje międzynarodowa ekipa i rozpoczyna się misja. Wiąże się ona oczywiście z wieloma niebezpieczeństwami… i tu wychodzi, że autor jakoś nie do końca radzi sobie z budowaniem napięcia. Dość wcześnie zdradza, kto przeżył, kto zginął i czy misja w ogóle się powiodła, pozbawiając w ten sposób fabułę elementu zaskoczenia, a i później, gdy zaczynamy jednak wciągać się w akcję, nagle przerywa ją, wprowadzając głos innej postaci, dywagujący na jakiś zupełnie inny temat (wciąż trzyma się formuły reportażo-wywiadu).
Zastanawiam się teraz poważnie, czy „marsjańską” część powieści uznać za sztampową, czy przeciwnie, wybitnie oryginalną. Spodziewałam się bowiem pewnego schematu… ale zupełnie innego. Spodziewałam się kontaktu z Nieznanym albo przynajmniej z wysoko rozwiniętą cywilizacją, wobec której my, Ziemianie, będziemy jak dzieci. Dostałam natomiast również doskonale znany schemat – kontaktu białego, cywilizowanego człowieka z plemieniem dzikusów. Włącznie z obowiązkowymi dla tego schematu figurami kacyka i czarownika, którzy są źli i knują przeciwko naszym bohaterom, bojąc się, że Dobre Mzimu odbierze im władzę. Serio serio, i naprawdę nie wiem, czy potraktować to jak irytującą, zalatującą kolonializmem sztampę, czy właśnie jako bardzo oryginalne ujęcie tematu kontaktu z Obcymi, właściwie – wywrócenie go do góry nogami. Nieznane zostało tu ograniczone do marsjańskich zwierząt, owszem, groźnych, ale nie tak, aby ziemska broń nie dała im rady – i śladowej obecności prawdziwie obcej rasy, która wśród owych marsjańskich Wikingów uchodzi za bogów.

Mimo wszystko, lektura wszystkich trzech części była całkiem sympatyczna. Czytając, odnosiłam wrażenie obecności jakiegoś takiego typowo czeskiego klimatu – zwyczajności, codzienności, specyficznego poczucia humoru. Bohaterowie spokojnie mogliby się odnaleźć w którymś z czeskich seriali lat 70., a fakt, że dokonali epokowych odkryć i wyruszyli w podróż na inną planetę, nie narusza w żaden sposób ich skromności i poczciwości. Zdecydowanie dają się polubić.  
 



sobota, 4 sierpnia 2018

Rocznica



Kiedy wyskakuję z tramwaju, chłopaki już czekają. Krystian ma nową koszulkę - biały orzeł dumnie pręży skrzydła, opleciony biało-czerwoną wstęgą. Andrzej ma kotwicę wyłaniającą się ze strzaskanego muru, u Kuby szczerzy zęby wilk Wyklętych. Ja też mam kotwicę i powstańczą opaskę na ramieniu, chłopaki kiwają głowami z aprobatą.
- Masz race? - pyta Krystian.
Wymownie klepię się po wypchanym plecaku; zrobimy lepszą oprawę niż na najważniejszym nawet meczu. W końcu należy im się, naszym powstańcom. Cześć i chwała bohaterom!
Idziemy wolno w stronę placu, tłum wokół nas gęstnieje. Widzę znajome twarze, ściskam dłonie, poklepuję ziomków po plecach. Doskakuje do nas Adrian, wygląda jakby urwał się z jakiejś parady wojskowej - mundurowa koszula, czarny krawat, na ramieniu zielona opaska.
- Potrzebnych kilku do flag - mówi. - Poniesiecie?
Patrzę na Krystiana, ten powoli kręci głową.
- Nie dzisiaj, ziom. Dzisiaj mamy to! - Sięga do mojej torby i wyciąga racę. Adrian wycofuje się, szukać innych frajerów.
Stoimy i czekamy, słońce praży, do godziny W jeszcze w chuj czasu. Myślę o naszych dzielnych orłach, jak biegli tymi ulicami, z tygrysami na visy... Żałuję, że nie kupiłem sobie tej drugiej koszulki, z krwawą plamą na piersi. Ale by wyglądało.
- Nie uwierzycie, kurwa, co się wczoraj stało - mówi Kuba. Grzebie po kieszeniach szukając papierosów, wreszcie wyciąga zmiętą paczkę ukraińskich. - Ankę brzuch bolał, coraz bardziej, myśleliśmy że to wyrostek...
- A może w ciąży jest? - rzuca Andrzej i wybuchamy śmiechem. Kuba krzywi się ze złością.
- Zamknijcie ryje. Przestraszyłem się, bo to kurwa nie wiadomo, wezwałem karetkę. Przyjeżdża, ja patrzę, a tu nam się czarna małpa do mieszkania ładuje. Jakiś doktor Abdul coś tam.
- Ja jebię - mówi Andrzej. - I co?
- Mówię mu: spierdalaj brudasie, nie będziesz mojej laski macał. Wracaj do swoich, do Afryki. A on mi na to, że jest z Żoliborza!
Ryczymy śmiechem aż kilka spłoszonych gołębi wzbija się do lotu.
- I co? - Krystian pierwszy przestaje się śmiać. - Pozwoliłeś mu ją dotknąć?
- A chuja tam pozwoliłem. – Kuba wzrusza ramionami. - Powiedziałem, że ma się wynosić, bo w ryj. Anka też nie chciała, powiedziała, że już jej tak nie boli i weźmie apap. Coś tam jeszcze próbował dziamgać, ale jak mu strzeliłem lewego, to się zabrał. Mówił tylko, że psy wezwie.
- Dobrze zrobiłeś. - Krystian z uznaniem klepie go po ramieniu. - A psiarnią się nie przejmuj. Śmierć wrogom ojczyzny!
- Śmierć wrogom ojczyzny! - podchwytujemy.
- Niech wracają do siebie, kozojeby - burczy Kuba. - Coraz ich tu więcej i więcej.
- No! - mówię. - A u mnie na klatce to mieszka taka jedna loszka...
- Czarna? - z błyskiem w oku pyta Andrzej.
- Nie no, biała. Tylko gówniaka ma czarnego, taki z pięć lat.
- Sama?
- No, sama, czarny tatuś widać spierdolił - mówię. Zastanawiam się, co by chłopaki powiedzieli, jakbym się przyznał, że lubię Ewelinę. Spotykamy się czasem w sklepie, nieraz pomagałem jej wnosić siatki. Głupia była, że się tak puściła, ale ten jej Alanek też nawet fajny. Bystry dzieciak i dobrze po polsku mówi, całkiem jak nasze.
- Zdrajczyni krwi - warczy Krystian. Spoglądam na niego ze zdumieniem.
- Lubi czarne kutasy? - syczy Andrzej. - Powinna spróbować białego!
- Przez takie kurwy Europa nam umiera - rzuca Kuba.
Krystian odwraca się do mnie i uważnie wpatruje.
- To co, Rafi? Idziemy dziś wieczorem do ciebie? Pokażesz nam, gdzie mieszka...
Przełykam ślinę.
- Nie no, weźcie. To normalna laska - mówię. - Raz się puściła, zdarza się...
- Ale z czarnym - mówi powoli Krystian. - Jest skażona. Już na zawsze. Każdy jej bachor będzie już trochę czarny – dodaje, a ja wytrzeszczam oczy. Nie miałem pojęcia, że to tak działa.
- Co jej tak bronisz? - pyta Andrzej. – Rwiesz do niej, sam tam zamoczyłeś?
- Głupi jesteś. - Krystian pobłażliwie potrząsa głową. - Ona już nie dla ciebie. Ty ją będziesz posuwać, a ona będzie sobie wyobrażać, że to tamten ją pieprzy. Po czarnuchu już nigdy loszki nie zaspokoisz, oni mają kutasy jak moja ręka! - Krystian podsuwa mi pod nos zaciśniętą pięść, wielką i twardą. Jego przedramię jest żylaste i spalone słońcem, w nagłym błysku widzę je pomiędzy białymi, pulchnymi udami Eweliny. Kwaśna ślina podchodzi mi do ust. Potrząsam głową, wzbiera we mnie gniew. Nigdy tak o tym nie myślałem, ale Krystian ma rację. Ewelina jest zdrajczynią, takie jak ona powinno się wyrzucać z Polski bez prawa powrotu. Głupia szmata z jej bachorem brudasem.
- Dobra, to przyjdźcie - mówię.
Przed oczami przelatują mi obrazy - ciemna klatka schodowa (żarówki wiecznie się psują), tupot ciężkich butów na schodach, łomotanie pięściami w drzwi. Tylko ją postraszą, mówię sobie, przecież nic innego nie zrobią. Ale niech wie, co my z takimi, za okupacji golono takim głowy...
- Zamknąć ryje! - komenderuje Krystian. - Zaczyna się!
Faktycznie, gdzieś z oddali zaczyna dobiegać dźwięk syren. Najpierw słaby, narasta z każdą chwilą coraz bardziej, kołuje nad naszymi głowami. Zamieramy w bezruchu.
- Dawaj race! - syczy Kuba. Ja jednak nie jestem w stanie się ruszyć. Wpatruję się ze zdumieniem w koszulkę Krystiana, pod którą wyraźnie coś się kotłuje.
- Ej, co ty, kota ze sobą wziąłeś? - pytam i wskazuję na wybrzuszający się materiał. Krystian rozdziawia usta, jakby chciał bluznąć, ale po chwili i jego zatyka. Patrzymy w szoku aż do chwili, gdy jedno srebrne skrzydło potężnym machnięciem odrywa się od materiału koszulki.
- O, kurwa... - szepcze Kuba. Drugie skrzydło odrywa się w ślad za pierwszym, potem głowa i tułów, tylko szpony tkwią jeszcze w splotach materiału.
- Nasz orzeł! Nasz orzeł biały! - woła Krystian. Wszyscy nieruchomieją i gapią się na cud.
- Jaki piękny! - wzdycha Andrzej.
Krystian łapie koszulkę i ściąga przez głowę, pomagając szponom ptaka się uwolnić. Patrzymy jak wzbija się do lotu, wspaniały, majestatyczny, w kłębach dymu i czerwonym blasku rac. Czuję, jak łzy napływają mi do oczu, a serce rozpiera duma.
I nagle powietrze przecina świst, a po nim wrzask. Biała błyskawica spada prosto na Krystiana.
- Moje oczy! - wyje chłopak. - Kurwa, moje oczy!
Strugi krwi płyną z oczodołów, tam, gdzie wbijają się w nie szpony orła. Krystian miota się, potrząsa głową, usiłując zrzucić z siebie ptaszysko, a jego ryk zdaje się zagłuszać syreny. Nim zdążę w jakikolwiek sposób zareagować, wrzask wybucha i za mną. Odwracam się, inny orzeł atakuje napakowanego zioma z tatuażem Małego Powstańca na bicepsie. A za nim jeszcze jeden... i jeszcze...
- Rafi, nie gap się, kurwa! Spierdalamy stąd! - Andrzej szarpie mnie za ramię.
- Kuba! Gdzie jest Kuba? - Rozglądam się z przerażeniem, unikając jak mogę ciosów skrzydeł i szponów. Orły przewróciły już kilku chłopaków na ziemię, siedzą na nich, szarpiąc potężnymi dziobami. Ich skrzeczenie wwierca się w uszy, niemal tak głośne jak wycie powalonych.
- Zostaw go, mówiłem, spier... - Andrzej urywa nagle, z ust bucha mu krew. Odskakuję z krzykiem, rozglądam się za atakującym ptakiem, ale nic nie widzę. Andrzej z wyrazem osłupienia na twarzy patrzy w dół, gdzie na piersi wykwita mu powoli czerwona plama. Próbuje jeszcze coś powiedzieć, ale chwieje się i pada na bruk. Wtedy dopiero dostrzegam, że z pleców sterczy mu wielka, metalowa kotwica Polski Walczącej; jej ramiona są czarne, jakby osmalone ogniem. Robi mi się zimno. W przerażeniu zrywam z siebie koszulkę i zaczynam uciekać, roztrącając tłum, ślizgając się po coraz bardziej mokrym bruku. W głowie tłucze mi się natrętnie: Co jest, kurwa? Co się stało? Dlaczego? Biegnę, odpychając od siebie innych, ignorując rozpaczliwe wrzaski o pomoc. Plac się zaraz skończy, jeszcze chwila, jeszcze...
Nagle coś podcina mi nogi, padam na ziemię. Próbuję wstać, ale coś mnie trzyma, coś pęta stopy coraz mocniej. Udaje mi się odwrócić i spojrzeć, i przerażenie odbiera mi oddech: nogi mam skrępowane w kostkach powstańczą opaską. Sięgam ku niej, szarpię, próbuję rozwiązać, ale ta zaciska się coraz bardziej, aż zaczynam wyć z bólu. Kątem oka widzę białe błyski - to suną następne, ściągają ze wszystkich stron, wspinają się na moje ciało jak żarłoczne gąsienice. Miotam się, próbując je zrzucić, krzyczę, ale nikt nie zwraca na mnie uwagi. Ktoś pada obok mnie - to Adrian, koszulę ma w strzępach, pół twarzy wyżarte, mruga rozpaczliwie jedynym okiem. Odwracam głowę i wymiotuję.

Unieruchomiony, skrępowany opaskami, leżę i patrzę w niebo. Nie mogę nawet krzyczeć, bo jedna wcisnęła mi się do ust, odbierając oddech. Smakuje krwią, którą nasiąknęła pełznąc po bruku... a może jeszcze tamtą, z dawnych lat? Dymy rac się rozwiały, niebo jest błękitne, bez śladu chmurki, jak wtedy, w sierpniowe dni...
I wtedy nadciąga ona, sunąc powoli przez znieruchomiałe powietrze. Groźnie lśni zrudziały od ognia metal, połyskują ostre jak brzytwy ramiona. Niezdarnie próbuję się odtoczyć, wyję głucho przez rozpychający mi usta knebel, zostaw mnie, błagam w myślach, za co, przecież zawsze cię… Zawisa nade mną przez chwilę, jakby się wahała, a potem opada wprost na moje obnażone gardło.
Ostatnią rzeczą, jaką widzę, jest lśnienie białych piór umykających wprost w słońce.

piątek, 3 sierpnia 2018

365 dni, czyli rzyg wszech czasów




365 dni
Blanka Lipińska
Wydawnictwo: Edipresse Książki

















Jest taki mem: "Gdyby Christian Grey mieszkał w przyczepie kempingowej, mielibyśmy nie romans, a odcinek Zabójczych umysłów".
Dokładnie tak samo jest z tą książką. Jestem pewna, że gdyby zwykły Seba z osiedla zachowywał się tak jak bohater tej powieści, autorka nie miałaby żadnych problemów z rozpoznaniem tego jako przemocy, a bohaterka już dzwoniłaby na policję. No ale superprzystojnemu multimilionerowi, który zabiera swoją wybrankę na zakupy do najdroższych butików, najwyraźniej wolno więcej.

Nawiązuję do Greya nieprzypadkowo: książka lansowana jest jako „polski Grey”, takie określenie pojawia się w tytule wywiadu z autorką, który pojawił się na gazeta.pl. Autorka zachwala książkę jako opowieść o gorącym, ostrym i zakazanym seksie, o jakim skrycie marzy wiele kobiet, bojąc się przyznać. Jakie więc jest to nowe objawienie literatury erotycznej?

Na początku poznajemy niejakiego Massima Torricellego, głowę sycylijskiej rodziny mafijnej, młodego, przystojnego i obłędnie bogatego. Kilka lat wcześniej Massimo został ciężko postrzelony przez konkurencję i gdy leżał w śpiączce, miał wizję pięknej, nieznajomej kobiety. Od tej pory ma na jej punkcie obsesję, każe malować jej portrety według swoich wskazówek, poszukuje po całym świecie i w myślach nazywa swoją Panią. Oczywiście w żaden sposób nie przeszkadza mu to w braniu sobie innych kobiet, co to, to nie.

Książka zaczyna się od obrzydliwego opisu gwałtu oralnego na stewardessie w prywatnym samolocie Massima. Dla formalności, on niby ją pyta ("zerżnę cię w usta, chcesz?"), ona odpowiada "tak", co zdaniem autorki już świadczy o tym, że nie było gwałtu (co więcej, autorka w wywiadzie twierdzi, że „między wierszami ukryła pewne sugestie świadczące, że ona tego chce”). Jasssne, spróbowałaby odpowiedzieć "nie" sama przeciwko silniejszemu od niej mężczyźnie (w dodatku w towarzystwie ochroniarzy), który przed chwilą ją dusił oraz, last but not least, jest jej pracodawcą i ma nad nią władzę. Wyjaśnienia, że ona "prowokuje głównego bohatera, by zachował się tak, a nie inaczej" są po prostu obrzydliwe. (Dla jasności: scenę oglądamy z punktu widzenia Massima, więc wszelkie "uśmiechała się zalotnie" są najpewniej jedynie jego wyobrażeniami; otwartym tekstem natomiast dostajemy informacje o przerażeniu dziewczyny i brutalnym zachowaniu Massima).

Jak nietrudno się domyślić, kobieta ze snów Massima rzeczywiście istnieje – to Polka, Laura Biel, która akurat wraz ze swym chłopakiem Martinem oraz dwójką przyjaciół przylatuje na wakacje na Sycylię. Massimo widzi ją na lotnisku, rozpoznaje jako swoją Panią i dostaje małpiego rozumu, nakazując ochroniarzom natychmiast dowiedzieć się o niej wszystkiego, co możliwe.

No cóż, nasz bohater spotyka kobietę ze swych snów, o której marzył od lat i w jaki sposób próbuje ją zdobyć? Porywa i więzi, dając ultimatum: albo będziesz mi posłuszna, albo twoją rodzinę w Polsce spotka krzywda. Najwyższy poziom romantyzmu, nieprawdaż? Manipulując, doprowadza też do jej zerwania z aktualnym chłopakiem, ale ojtam, chrzanić chłopaka, i tak nie był dobry w łóżku!
(Nawiasem mówiąc, intryga prowadząca do zerwania Laury z chłopakiem jest jedynym momentem w tej książce, przy którym obśmiałam się jak norka. Nie ze względu na jego rzeczywistą zabawność, ale na to, jak bardzo był opkowy).

Następnie nasz mafiozo zawiera układ, o którym mowa w tytule: przez rok Laura będzie z nim, przez ten czas niech spróbuje go pokochać, a jeśli się nie uda, rozstaną się w zgodzie. („To nie jest propozycja, tylko informacja, ja nie daję ci wyboru, tylko mówię, jak będzie.”) Owszem, przez ten rok praktycznie będzie uwięziona, ale co tam, przecież klatka jest złota i wypchana po sufit najdroższymi kreacjami, perfumami i biżuterią, więc o co chodzi?
(Spoiler: tak, oczywiście że ona się w nim zakochuje, jakże mogłoby być inaczej?)
Oczywiście, obiecuje jej, że przez ten czas nie zrobi nic wbrew jej woli (psst, uwięzienie najwyraźniej się nie liczy). „Nie dotknę cię, nie zrobię niczego, czego nie będziesz chciała, nie zmuszę cię do niczego, nie zgwałcę cię, jeśli się tego boisz...”.

No to zobaczmy, jak wypełnia swoją obietnicę. Otóż, wyłącznie przez dwa dni od czasu jej złożenia:
- nieustannie próbuje jej dotykać (khę, „nie dotknę cię”),
- szarpie ją i przytrzymuje za ręce,
- kładzie się na niej i przygniata swoim ciężarem,
- całuje i obmacuje nie pytając o zgodę, a nawet wbrew wyraźnemu sprzeciwowi,
- nieustannie napomyka, żeby go nie prowokowała, bo się nie powstrzyma,
- włazi do jej sypialni, kiedy ona śpi i kładzie się obok niej, obejmując ręką,
- wchodzi do łazienki, kiedy ona bierze prysznic, pakuje się pod ten prysznic i dotyka jej swoim wzwiedzionym członkiem,
- bez przerwy rzuca suche jak wióry w nieczynnym tartaku teksty w stylu "musisz być mi posłuszna, nie toleruję nieposłuszeństwa" oraz "ja cię nie pytam, tylko informuję".
(Wskazuję na dwa dni nie dlatego, że później było lepiej, tylko by pokazać, jak bardzo poważał sobie tę obietnicę).

Lećmy dalej. Massimo zabiera Laurę w podróż. Laura boi się latać samolotem; w większych daje sobie jakoś radę, ale w małych czarterowych panikuje. Lecą prywatnym samolotem Massima, który jest jeszcze mniejszy, więc ona wpada w regularną panikę z wrzaskiem, szarpaniem się i omdleniem na końcu (dodatkowe info: Laura jest chora na serce, koleś o tym wie). Jak reaguje on? Hurr durrr, jesteś nieposłuszna, nie toleruję nieposłuszeństwa, muszę cię ukarać!
Generalnie, podczas tej jednej podróży trzykrotnie ją wiąże i dobiera się do niej na różne sposoby, ale ponieważ nie było penetracji, to nie było gwałtu, co nie? (dla jasności: wiąże nie w ramach erotycznej zabawy, ale żeby ją unieruchomić i uniemożliwić ucieczkę). No ale oczywiście wszystko jest w porządku, bo jest taki przystojny, seksowny, a pani jest napalona na niego jak kotka w rui. Aha, jeszcze grozi jej, poddusza ją...
No po prostu romans wszech czasów.
Jak można się było spodziewać, w końcu dochodzi pomiędzy nimi do stosunku – bez zabezpieczenia. Oczywiście wbrew protestom dziewczyny, która nie chce w ten sposób (kwestia, czy to przypadkiem nie gwałt, w ogóle nie przychodzi jej do głowy). Laura martwi się, że zajdzie w ciążę, a Massimo na to "spoko, kiedy spałaś [po porwaniu i podaniu środków nasennych], kazałem ci wszczepić implant antykoncepcyjny". Ale co się okazuje! Okłamał ją, zamiast implantu ma wszczepiony nadajnik, żeby mu nie uciekła, i specjalnie uprawiał z nią seks bez zabezpieczenia, żeby złapać ją na dziecko...
Khę, to tyle w temacie "nie zrobię nic bez twojej zgody, a już na pewno cię nie zgwałcę".

*przerwa na rzyg*

Poza tymi wszystkimi obrzydliwościami, książka jest po prostu opkiem: najwięcej miejsca zajmują opisy strojów bohaterki, jej makijażu, zakupów i apartamentów, w których mieszka. Akcja jest szczątkowa i sprowadza się głównie do tego, że bohaterka jedzie tu, jedzie tam, robi zakupy, mizia się z Massimem albo „doprowadza go do szału”. To już w „Mistrzu” Michalak przynajmniej coś się działo, mieliśmy jakąś, nieudolną bo nieudolną, ale próbę poprowadzenia kryminalnej intrygi... Językowo – również poziom opka, z najróżniejszymi niezręcznościami (bohaterka „zmarszczyła oczy”) a nawet ortografami („zwierzęce rządze”). A i tak najlepsze z tego wszystkiego jest zakończenie: książka urywa się niemalże w pół zdania – a w każdym razie w połowie dialogu, tak jakby autorce nagle się odechciało i stwierdziła, że tyle wystarczy. Serio serio, to nawet nie jest cliffhanger, to wygląda jak „właśnie pisałam, kiedy zadzwonił telefon”.

Autorce najwyraźniej – co wynika z wywiadu – podobają się mężczyźni silni i stanowczy, „z jajami” (które w dzisiejszych czasach wielu facetów, jej zdaniem, odczepiło sobie, żeby wcisnąć tyłki w legginsy – wtf? – a kobiety znalazły te porzucone jajka i przyczepiły sobie. Nie wnikam...). Fajnie by było jednakże, gdyby nauczyła się odróżniać takich od przemocowych buców. Podpowiedź: nie odróżnia się ich po zawartości portfela.

Promowanie tego czegoś przez Gazetę jest natomiast tym bardziej szkodliwe, że wzorzec „stalkuje bo kocha” i tak w popkulturze trzyma się mocno (Zmierzch, Grey, pojawił się nawet w „Ciotce Zgryzotce” Musierowicz, też w żaden sposób nie potępiony), tu natomiast oprócz stalkingu dostajemy jeszcze zwykłą, prostą przemoc: seksualną, fizyczną (szarpanie, ciągnięcie za włosy, przytrzymywanie) i psychiczną (groźby, szantaż). Kurwa, nie. To nie jest opowieść o ostrym, gorącym, zakazanym seksie, jak chciałaby autorka – tak samo jak „Lolita” nie jest opowieścią o miłości.

(Wisienka na torcie: na Lubimy Czytać jakaś laska ma to dzieło na półce zatytułowanej "Facet cudo - oddałabym prawą nerkę za niego".)

Wywiad:

Książka:




niedziela, 15 kwietnia 2018

Z półmiesięcznym opóźnieniem ;)

...czyli przeczytane w marcu. 

W marcu, tak się złożyło, obejrzałam pewne filmy, a następnie przeczytałam ich książkowe pierwowzory, tak więc będzie to poniekąd notka poświęcona porównaniom.

1. Anihilacja Alexa Garlanda oraz trylogia Southern Reach Jeffa VanderMeera (Unicestwienie, Ujarzmienie, Ukojenie).

Southern Reach opowiada o tajemniczej Strefie X, która pewnego dnia pojawiła się gdzieś na wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Jej istnienie utrzymywane jest w ścisłym sekrecie, a do jej zbadania powołany został właśnie instytut Southern Reach. Pierwsza część, Unicestwienie (Annihilation), przedstawia historię ekspedycji wyruszającej w głąb strefy. Ekspedycja składa się z czterech kobiet, nazywanych wyłącznie od ich zawodów (biolożka, psycholożka, geodetka i antropolożka). Narracja prowadzona jest z punktu widzenia biolożki; bierze ona udział w wyprawie poniekąd ze względu na swego męża, który uczestniczył w poprzedniej. 
Strefa X jest tajemniczym miejscem, które zmienia - w mniej lub bardziej subtelny sposób - wszystkich, którzy tam trafią. Ten motyw kojarzy mi się z Innymi pieśniami Dukaja, choć oczywiście autor Dukaja nie znał. Mamy tu próby zmierzenia się z niewyjaśnionym, z obcym i nieodgadnionym. Bohaterki błądzą jak dzieci we mgle; choć poprzedni badacze przynieśli jakieś informacje o strefie, to każda z nich może być myląca. 

Druga część, Ujarzmienie (Authority), pokazuje próbę rozwikłania tajemnic Strefy przez nowego dyrektora Southern Reach, przysłanego w miejsce zaginionej dyrektorki. Ten lubi nazywać się Kontrolerem, co jest dość ironiczne, zważywszy, jak bardzo nie ma kontroli nad tym, co się dzieje. W instytucie też mnożą się niewyjaśnione zdarzenia, a poczucie osaczenia narasta ze strony na stronę.

Część trzecia, Ukojenie (Acceptation), rozgrywa się w dwóch planach czasowych. W jednym poznajemy początki Strefy, w drugim, współczesnym, wyprawę w jej głąb podjętą przez kilkoro bohaterów poprzednich części oraz zaginioną dyrektorkę. Jest to moim zdaniem najciekawsza z wszystkich trzech części. Pewne tajemnice zostają wyjaśnione, za to na ich miejsce pojawiają się inne... Mnie dodatkowo absolutnie chwycił za serce wątek z puchaczem. 


Anihilacja jest ekranizacją pierwszej części trylogii, jednak z pewnymi wątkami i scenami zapożyczonymi z pozostałych dwóch. Film obejrzałam przed książką, w dodatku nieświadoma powstałego wokół niego szumu (ponoć dystrybutorzy uznali go za zbyt skomplikowany, żeby puścić go w kinach i dlatego trafił od razu na Netflix), co, przypuszczam, sprawiło, że odebrałam go znacznie pozytywniej niż całe grono znajomych (przez mojego fejsa przetoczył się wielki jęk rozczarowania). Nie, nie uznaję go w całości za słaby; trochę zgrzytam zębami na zakończenie, które a. obok książki nawet nie leżało, b. jest dość mocno łopatologiczne, co jednak razi w kontekście tego, że jest to opowieść o tajemnicy. 
Biolożkę gra Natalie Portman, jej męża Oscar Isaac. Za Portman nie przepadam szczególnie, ale nie raziła mnie tutaj, zaś obecność Isaaca była w ogóle powodem, dla którego zwróciłam uwagę na ten film ;) (choć za wiele do grania nie dostał). Charakter bohaterki i jej relacje z mężem dość mocno zmieniono - w książce biolożka była zamkniętą w sobie, wycofaną, raczej aspołeczną osobą. Mąż nazywa ją Ptasim Duchem, a niemożność dotarcia do niej staje się źródłem frustracji, która sprawia, że decyduje się wziąć udział w wyprawie do Strefy X. W filmie ich relacje są bardziej serdeczne (aaaleeee...). Zresztą, prawdę mówiąc, w filmie nie poznajemy bohaterów jakoś dogłębnie, uwaga jest skupiona raczej na dziwności Strefy X, która, trzeba przyznać, pokazana jest bardzo malowniczo. No i na straszeniu widza - groza książkowa czai się bardziej w umysłach bohaterów, w filmie idziemy raczej w stronę standardowego horroru. 

Podsumowując: film jest całkiem przyzwoitą rozrywką, ale książki uznałam za olśniewające.
(+ film posiada wartość dodaną w postaci Oscara Isaaca bez koszulki :P Wiem, jestem płytka jak kałuża.)

2. Modyfikowany węgiel Richarda Morgana oraz serial pod tym samym tytułem na Netfliksie. 

Akcja Węgla rozgrywa się w dalekiej przyszłości, w której po pierwsze, skolonizowano Wszechświat, a po drugie - ludzkie marzenia o nieśmiertelności wreszcie się urzeczywistniły. Świadomość człowieka zapisywana jest w tzw. stosie korowym, wszczepianym w ciało tuż po urodzeniu; po śmierci ciała można go wszczepić w następne. Można też transferować świadomość do "ciała do wynajęcia" - syntetycznego, bądź należącego do przestępcy skazanego na "przechowalnię". Dopiero zniszczenie stosu powoduje Prawdziwą Śmierć, ale bogacze mają sposób i na to: po prostu robią backupy, w razie czego ich świadomość zostanie wgrana specjalnie na taką okoliczność wyhodowanym klonom. Bohater, Takeshi Kovacs, zostaje wezwany do rozwikłania zagadki takiej właśnie śmierci: jego zleceniodawcy ktoś odstrzelił głowę. Teraz oczywiście zleceniodawca żyje (w ciele kolejnego klona), ale nie pamięta nic od czasu ostatniego backupu i stanowczo odrzuca możliwość, którą wszyscy uznają za najbardziej prawdopodobną, tj. że popełnił samobójstwo. Przy okazji Kovacs musi rozwikłać parę innych zagadek; między innymi, do kogo należy aktualnie używane przez niego ciało i dlaczego wszyscy przestępcy w mieście zdają się mieć do niego jakieś pretensje...

Serial, początkowo wierny książce, im dalej w las, tym bardziej zaczyna mieszać motywy i dopisywać własne wątki. Niektóre z nich są całkiem udane, np. wątek życia prywatnego policjantki Kristin Ortegi, inne - zdecydowanie nie (wątek siostry bohatera i w ogóle jego wspomnień z dzieciństwa. Aaargh, motyw odnalezienia się i rozpoznania po latach rozdzielonego rodzeństwa wali taką XIX-wieczną kliszą...). Ostateczne rozwiazanie zagadki różni się dość znacząco od książkowego, co jest o tyle dobre, że znając książkę można nadal z zaciekawieniem oglądać serial i odwrotnie. 

Sądzę, że warto jedno i drugie (chociaż książkę bardziej).