Gruby, szorstki sznurek boleśnie wrzynał się w poparzone nadgarstki Jonesa. Deja vu - pomyślał archeolog. Po raz drugi znaleźli się w kwaterze Bieriezowa, skrępowani, pilnowani przez uzbrojoną eskortę. Tym razem komisarz nie zamierzał ryzykować ich ponownej ucieczki.
- Doktorze Jones, opuścił nas pan doprawdy zbyt pośpiesznie - odezwał się Rosjanin z ironicznym uśmiechem. - Tymczasem zostało tyle interesujących spraw do omówienia! Chciałem właśnie zaproponować panu współpracę z naszym głównym ekspertem od Bliskiego Wschodu - skinął ręką, z cienia wynurzył się wysoki, posiwiały mężczyzna z blizną na policzku. - Profesor Grigorij Kaawalidze, nasz nieoceniony znawca starożytnych języków, badacz cywilizacji Sumerów, odkrywca Tablic Isz-szaha-ela. Proszę się nie dziwić jego wyglądem. Ta blizna to pamiątka po bagnecie kontrrewolucjonisty. Profesor nie szczędził swego życia i krwi, wprowadzając u boku Żelaznego Feliksa jedynie słuszny porządek społeczny w naszej drogiej ojczyźnie. Jest równie dobrym naukowcem, co żołnierzem, w pełni oddanym sprawie. Niewiele mówi, woli bezpośrednie działania. Taak. Teraz, gdy już was sobie przedstawiłem, radziłbym panu, doktorze Jones, szczerą i wyczerpującą dyskusję z towarzyszem Kaawalidze. Nie wątpię, że zna pan odpowiedź na zasadnicze pytanie: gdzie ukryta została broń Sumerów?
Indiana przyjrzał się uważnie profesorowi. Znał skądś tę twarz... w pamięci wyświetlił mu się obraz mężczyzny piszącego coś pilnie obgryzionym ołówkiem przy świetle świecy. No proszę, więc to zapewne jest mózg całej tej wyprawy. Może z nim uda się sensownie porozmawiać. Może on rozjaśni nieco ciemności, w jakich wciąż błądził.
- Tablice Isz-szaha-ela? - spojrzał na Rosjan pytająco. - Nigdy o nich nie słyszałem.
- Nie dziwię się - ochrypłym, świszczącym głosem odezwał się milczący dotąd Gruzin. - Nasze odkrycia naukowe nie zawsze wypływają poza granice ojczyzny. Zwłaszcza te o znaczeniu strategicznym.
- Jakie znaczenie strategiczne mogą mieć starożytne tablice? - Jones z premedytacją przybrał ton lekko drwiący. Oczy Gruzina błysnęły.
- Zdziwiłby się pan, jak duże - stwierdził. - Isz-szaha-el był wielkim kapłanem i magiem, z czasów wczesnego Babilonu. Znał tajemnicę potężnej, ognistej broni, tej, która zniszczyła Sodomę i Gomorę... tej, o której mówi jeszcze epos o Gilgameszu! - Kaawalidze przymknął oczy i niskim, przejmującym głosem zaczął recytować:
Przyjacielu, trzeci sen zobaczyłem i widziany przeze mnie sen cały straszny, w drżenie wprawiający!
Niebo krzyczało, ziemia grzmiała, dzień zamarł i nastała ciemność,
lśniła błyskawica i promień tryskał,
chmury były gęste, śmierć z nich siekła ulewą.
Wygasł ogień, pioruny pogasły,
z walącej się góry pozostał popiół.
- Teraz pan rozumie, doktorze Jones? - oczy Gruzina wpatrywały się weń hipnotyzująco.
- Taaak... - wolno powiedział Indiana. - Lecz przecież dawno stwierdzono, że teksty te są niczym więcej, jak poetycką metaforą. Starożytni lubili przesadę, ich wojny zawsze były totalne, królowie kąpali się w krwi przeciwników - nawet jeśli w rzeczywistości mieli tylko drobne utarczki z sąsiednimi plemionami!
- I tu się pan myli - zachrypiał Gruzin. - Mamy podstawy sądzić, że epos przekazuje prawdziwe informacje o potężnej sile, jaką dysponowali dawni Sumerowie. Skąd pochodziła - któż to wie, może nawet z Atlantydy?
Indiana nie mógł się powstrzymać od krótkiego parsknięcia.
- Niech pan tego nie lekceważy - w czarnych oczach profesora znów pojawiły się groźne błyski. -Jak ustaliliśmy, Isz-szaha-el, kapłan - renegat, wygnany ze swej ojczyzny, zawędrował aż na Kaukaz, gdzie zmarł, zostawiając jednakże część swej wiedzy zapisanej na glinianych tablicach. Wspomina w nich również o zuchwalcach, którzy wykradli swego czasu święte tajemnice i uwieźli je do jednego z miast w dolinie Siddim. Oraz o strasznej karze, jaka ich spotkała. Przyzna pan, że skojarzenie jest oczywiste? Jak wspomniałem, odnaleźliśmy te tablice. Wiele trudu kosztowało nas odczytanie ich, konieczne było nawet sprowadzenie ze Szwajcarii Siemionowa. Nie chwaląc się, miałem w tym spory udział. Niestety, jego wskazówki, gdzie szukać ukrytej broni, okazały się zbyt enigmatyczne. Zmarnowaliśmy mnóstwo czasu tutaj, zanim komisarz zgodził się ze mną, że tabliczki, które pan wiózł ze sobą, również przedstawiają pewną wartość...
- Skończcie te wywody, towarzyszu - syknął Bieriezow ze złością. - Dla naszej sprawy są one kompletnie nieistotne. Ważniejsze jest to, czy doktor Jones zrozumiał już, że jego współpraca jest absolutnie niezbędna - odwrócił się ponownie w stronę Jonesa - czy też potrzebuje jeszcze jakiejś drobnej zachęty.
- Sądzi pan, profesorze, że Lot wykradł ze świątyni nie berło, lecz tajemnicę broni? - Jones świadomie omijał wzrokiem komisarza. Kaawalidze powoli skinął głową. - To bardzo ryzykowna hipoteza...
- Skończcie te pogaduszki! - ryknął wyprowadzony z równowagi Bieriezow. - Doktorze Jones, jak widzę, sądzi pan, że nic panu nie grozi, z powodu użytecznych informacji, jakie pan posiada. Poniekąd słusznie. Ale proszę nie zapominać o tym, co powiedziałem wcześniej. Jest mi pan potrzebny żywy, lecz niekoniecznie w pełnym zdrowiu.
Wyciągnął rękę, jeden z pomocników podał mu krótką, drewnianą pałkę.
- Ciało ludzkie ma wiele wrażliwych punktów, doktorze Jones. Na przykład kolano - zamachnął się i uderzył błyskawicznie. Indiana szarpnął się, pałka minęła jego nogę o włos. - Odpowiednio wymierzony cios sprawia, że nie tylko zwija się pan z bólu, ale również do końca życia chodzi na sztywnej nodze.
Indiana przełknął ślinę.
- To byłby duży błąd, komisarzu - mruknął, wpatrując się w Bieriezowa zmrużonymi oczami. - Chyba pan zapomniał, czego szukamy. Starożytnego grobowca, zbudowanego według sztuki z Ur. Zapewne pan wie, a jeśli nie, to profesor panu opowie, jak często takie grobowce wyposażone są w śmiertelne pułapki na tych, co zakłócają ich spokój. Tylko człowiek doświadczony, posiadający odpowiednią wiedzę, jest w stanie je pokonać. Jeśli mnie pan... uszkodzi - cóż, będzie musiał pan ryzykować życiem własnych ludzi. I patrzeć, jak giną, jeden po drugim. Wątpię, czy zbierze pan za to ordery po powrocie do kraju - skrzywił się ironicznie.
- Na wszystko masz odpowiedź, Jones - głos Bieriezowa wibrował stłumioną wściekłością. - Jednak radzę ci dobrze, zacznij mówić zanim... - szczęknął odwiedziony kurek - zanim ona zginie! - gwałtownym ruchem przyłożył lufę naganta do skroni Kate.
W śmiertelnej ciszy Jones i Bieriezow mierzyli się wzrokiem.
- Proszę bardzo, zabij ją, Bieriezow - syknął Indiana.
Kate jęknęła krótko, Rosjanin spojrzał na niego z niebotycznym zdumieniem.
- Stracisz w ten sposób swój jedyny atut - dokończył archeolog. - Jeśli to zrobisz, nie powiem nic - wyszczerzył zęby w parodii uśmiechu.
- A twoje własne życie? Czy nic dla ciebie nie znaczy, Jones? - Bieriezow wpatrywał się w niego intensywnie.
- Niewiele - przyznał Indiana. - Gram ryzykownie... lecz wiem, gdy ktoś blefuje.
Bieriezow powoli, niezwykle powoli opuścił broń i starannie schował ją do kabury.
- Ma pan rację, doktorze Jones - stwierdził. - Blefuję.
Indiana pozwolił sobie na małe westchnienie ulgi.
Za wcześnie.
- Oczywiście, że blefuję - Bieriezow zbliżył się do Kate, dwoma palcami ujął jej podbródek. Dziewczyna szarpnęła głową, przytrzymujący ją za ramiona Rosjanin wzmocnił chwyt. - Nie mam w zwyczaju zabijać pięknych kobiet. A pani jest piękną kobietą, doktor Bertram - długie, wąskie palce komisarza przesunęły się po policzku Kate, po jej szyi, zjechały w wycięcie bluzki. Dziewczyna szarpnęła się znowu, Bieriezow uśmiechnął się drapieżnie. - Myślę, że moi chłopcy zgodzą się ze mną w całej pełni, prawda rebiata? - rzucił kilka słów po rosyjsku, odpowiedział mu chóralny rechot. - Choć dla nich w zasadzie każda kobieta będzie piękna, tyle czasu nie widzieli żadnej - mrugnął do Jonesa. - Zabierzcie ją! - machnął ręką na swych ludzi.
- Zostawcie ją, skurwysyny! - ryknął Jones rozpaczliwie, szamocząc się w niedźwiedzim uścisku swego dozorcy. Kate była już przy drzwiach, mimo oporu, jaki usiłowała stawiać ciągnącemu ją Rosjaninowi. Krzyczała coś niezrozumiale, wysokim, ostrym głosem. Bieriezow przyglądał się całemu zamieszaniu z ironicznym uśmiechem. Znów dał znak ręką.
- A zatem, doktorze Jones, czy teraz będzie pan skłonny z nami współpracować?
- Zostawcie... ją... w spokoju - wysapał Indiana, mierząc komisarza wściekłym wzrokiem.
- Oczywiście - Rosjanin uśmiechnął się szeroko. - Jeśli tylko zechce pan nam powiedzieć wszystko, co wie.
Indiana skinął głową, zrezygnowany.
- Nie usłyszałem, doktorze Jones!
- Powiem wam wszystko - warknął. - Skurwysyny.
- Doktorze Jones - westchnął Bieriezow - jak to dobrze, że wreszcie się dogadaliśmy. Przyznam się panu, że mnie, jako człowieka wykształconego, brzydzą podobne metody. Niestety, czasami są konieczne... - pokręcił głową z udawanym smutkiem. - Puśćcie ją - zakomenderował.
Kate upadła na ziemię. Jones widział, że resztką sił powstrzymuje się od płaczu.
- Rozwiążcie nas - mruknął. - Nie uciekniemy. Co dokładnie chcecie wiedzieć?
Szukaj na tym blogu
środa, 30 kwietnia 2008
sobota, 26 kwietnia 2008
Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.15
Księżyc w pierwszej kwadrze zalewał słabym, mdłym blaskiem wąską ścieżkę, prowadzącą dnem wąwozu nieco na południowy wschód. Szli powoli, jak w męczącym śnie, co chwila to ginąc w cieniu rzucanym przez skały, to wynurzając się z niego, jak dwie milczące zjawy. Jones prowadził, orientując się według gwiazd z doświadczeniem wyniesionym jeszcze ze swych czasów skautowskich. Kate sunęła za nim, coraz bardziej zmęczona i senna. Mieli za sobą naprawdę długi dzień... tymczasem wydawało się, że jej towarzysz jest w stanie iść wciąż przed siebie jak maszyna, bez jakichkolwiek oznak wyczerpania. Zacisnęła zęby. Nie będzie się skarżyć ani prosić o odpoczynek.
Chwilę później była zmuszona zmienić zdanie, gdy luźne kamienie usunęły jej się spod stóp i runęła jak długa na ścieżkę. Jones obejrzał się, zaskoczony.
- Może jednak staniemy na chwilę, co? - warknęła Kate przez zęby.
Zgodził się nadspodziewanie chętnie. Może i on ma dość, pomyślała, tylko udaje twardziela.
Usiedli pod skalną ścianą. Dochodziła czwarta, najzimniejsza pora nocy. Ziemia już dawno oddała całe ciepło, jakie pobrała za dnia, przenikliwy chłód otaczał ich zewsząd. Do świtu mieli jeszcze jakieś trzy godziny. Jones odchrząknął i powoli, jakby niezdecydowanie, objął Kate ramieniem.
- Będzie cieplej - mruknął.
- Aha - wymamrotała, przysuwając się bliżej, opierając głowę na jego piersi.
- Nie śpij. Zjedzmy coś - zaproponował.
Napoczęli zapasy, wypili trochę wody.
- Jak myślisz, ile mamy jeszcze czasu? - spytała sennie Kate.
- Zanim zaczną nas szukać? Trudno powiedzieć. Pewnie już się zorientowali, że uciekliśmy.
- Ale może najpierw będą nas szukać na drodze - ziewnęła.
- Może. Nie śpij. Patrz, wzeszła Wenus - wskazał jasne, migoczące światło nad krawędzią wąwozu. - Astarte. Inanna.
Kate drgnęła, senność nagle ją opuściła.
- Indiana... - zaczęła z widocznym wahaniem.
- Tak?
- Nie powiedziałam ci wszystkiego.
- To znaczy? - przez głowę przeleciało mu błyskawicznie mnóstwo domysłów.
- Wiem, kim jest królowa Ninsi - rzuciła.
- Mów! - schwycił ją za ramiona, oczy mu płonęły.
- Ninsi, albo Ninsianna. Inanna, czczona pod postacią pod postacią wschodzącej planety Wenus.
- Jedna z najważniejszych bogiń - mruknął.
- Właśnie. Miała swe święto w Babilonie, gdy w dzień równonocy jesiennej Wenus wchodziła w znak Panny. Bardzo uroczyste święto. Odbywało się w ośmioletnim cyklu, zgodnie z ruchami planety po niebie. Kapłani wypatrywali pojawienia się Wenus na szczycie zigguratu, po czym rozpoczynali składanie ofiar... Jak właściwie brzmiał tekst z tabliczek?
- Czytałem tłumaczenie tyle razy, że znam to już niemal na pamięć. Gdy na dłoni proroka królowa Ninsi zatańczy, ujrzysz oblicze Lota, męża sprawiedliwego - zacytował.
- Królowa zatańczy... to niemal na pewno aluzja do święta. Odprawiano wówczas rytualne tańce - zachichotała nagle na wspomnienie lady Cecilii.
- Czyli, przekładając to na nasze warunki... - myślał na głos Indiana - królowa na dłoni proroka... Wenus na szczycie skały. Jak na szczycie zigguratu. Co nam to daje?
- Nie wiem... wskazówki są ukryte na czubku skały? Jakieś znaki? Relief?
- Jeśli nawet, to po czterech tysiącach lat niewiele z niego zostało. Erozja zrobiła swoje.
- A może chodzi o coś innego... Może... nie, to głupie.
- Mów, mów - zachęcił ją.
- W świątyni Ra w Abu-Simbel jest komnata, do której tylko dwa razy w roku wpada promień słońca, oświetlając wizerunki bóstw. Właśnie w dniach równonocy, wiosennej i jesiennej. Podobne zjawisko występuje w grobowcu w Newgrange... Mówiłam, że to nie ma sensu, w końcu nie chodzi nam o słońce.
- Ale coś w tym jest - zastanowił się. - Chaldejczycy byli świetnymi astronomami. Wskazówki oparte na ruchu gwiazd... to możliwe. Odpowiednia kombinacja położenia świętej planety i innych czynników...
- Kombinacja pojawiająca się tylko w określonych warunkach, w konkretnym terminie...
- To ma sens! - stwierdził z zadowoleniem.
- Z drugiej strony... - Kate potrząsnęła głową - coś mi się tu nie zgadza. Nie wiem, co. Coś mnie uderzyło, gdy oglądałam twoje tabliczki... a teraz nie mogę sobie przypomnieć.
- Cóż, teraz ich już nie odzyskamy - stwierdził Jones filozoficznie. - Musimy polegać na własnej pamięci. Ukradli mi je - wyjaśnił, widząc zdumione spojrzenie dziewczyny. - Teraz wszystkie dane ma tylko Bieriezow.
- Więc będziesz mógł się ponownie wykazać słynną intuicją Indiany Jonesa - spojrzała na niego kątem oka.
- Ciekaw jestem, czego właściwie szukamy - mruknął. - Cutterdale mówił o berle, Bieriezow najwyraźniej uważa, że to jakaś potężna broń.
- Ja odczytałam te znaki jako wiedzę - przypomniała.
- Cokolwiek to zatem jest, lepiej znajdźmy to pierwsi. Potem będziemy się zastanawiać.
- Hm, to chyba twoja ulubiona metoda - uśmiechnęła się złośliwie. - Najpierw działać, a potem się zastanawiać.
- Bardzo skuteczna metoda - stwierdził niewinnym tonem. - Sprawdza się nie tylko w nauce...
- Tylko czasami nie wychodzi ci na zdrowie - dokończyła.
- Wróćmy do tematu - mruknął nieco zmieszany. - A zatem, jeśli w dniu święta Inanny, przy odpowiednim układzie gwiazd, znajdziemy się przy Dłoni Proroka...
- I staniemy tak, aby Wenus widniała na samym czubku skały...
- Przedłużenie tej linii wskaże nam wejście do grobowca! - dokończył z entuzjazmem. Zaraz jednak zgasł. - Równonoc jesienna! No to mamy sprawę z głowy, trzeba czekać do przyszłego roku...
- Niekoniecznie - stwierdziła tajemniczo. - Minęły prawie cztery tysiące lat, gwiazdozbiory nieco się przesunęły wobec, eee... płaszczyzny ekliptyki. Derek mi wszystko wytłumaczył.
- Więc kiedy? - zapytał niecierpliwie.
- Dwudziestego ósmego października. Jutro.
Indiana gwizdnął przez zęby.
- Kate, czy ja ci już mówiłem, że jesteś genialna?
- W zasadzie tak... ale nie obrażę się, jeśli powtórzysz to jeszcze parę razy - uśmiechnęła się zwycięsko.
Przyciągnął ją do siebie, poszukał wargami jej ust. Zaplotła ręce na jego szyi, oddawała pocałunek z żarliwością, o jaką nie posądzałby Angielki. Przepełniała ich radość, poczucie triumfu, świadomość, że rozwiązanie tajemnicy jest o wyciągnięcie ręki. Nawet wisząca nad nimi groźba ze strony Bieriezowa nie była w stanie tego przytłumić.
- Musimy iść dalej - mruknął Indiana po dłuższej chwili.
- Musimy - zgodziła się Kate. - Zaraz.
- Nie śpij.
- Wcale nie śpię - wymamrotała z zamkniętymi oczami.
- Mamy jeszcze kawał drogi - jemu też zamykały się powieki. Głowa Kate spoczywała na jego ramieniu, machinalnie błądził palcami w jej włosach.
- Tak - ziewnęła. - Już wstaję.
Pomyślał, że skała za plecami jest co prawda cholernie twarda, ale przynajmniej jest mu ciepło.
Zaraz... dlaczego właściwie było mu ciepło?
Otworzył oczy i zaklął. Słońce wyglądało sponad krawędzi skał. Kate spała, oparta o niego, poświstując lekko przez nos.
- Obudź się - potrząsnął nią delikatnie.
- Nie śpię - mruknęła niewyraźnie. - O jasna cholera!
- No właśnie. Zmarnowaliśmy mnóstwo czasu. Bieriezow może być tuż tuż.
Oszczędnie napili się wody, zjedli parę kęsów. Niestety, noc spędzona pod gołym niebem, na twardych głazach, nie najlepiej wpłynęła na ich kondycję. Indiana czuł, że całe ciało ma zesztywniałe, a wczorajsze siniaki zaczynały właśnie nabierać bardzo interesujących kolorów. Zbyt krótki sen nie przyniósł im odpoczynku, nie pozwolił zregenerować sił. Ruszyli jednak dalej, wciąż na południowy wschód. Indiana rozglądał się niespokojnie. Niedługo będą musieli odbić z powrotem na zachód, w stronę morza. Jeśli nie znajdą jakiejś odnogi wąwozu, wiodącej we właściwym kierunku, czeka ich wspinaczka na przełaj. Co więcej, nie miał pojęcia ile właściwie przeszli w nocy, jak daleko znajdują się zarówno od swych prześladowców, jak i od własnego obozu. Intuicja. Niech diabli wezmą intuicję, przydałby mu się porządny kompas.
Szli w milczeniu, słońce wznosiło się coraz wyżej. Okolica wyglądała na zupełne pustkowie, nie zapędzali się tu nawet pasterze ze swymi mizernymi stadami. Indiana wypatrzył wreszcie wąziutką ścieżkę na zboczu wzgórza, wiodącą - jak się zdawało - we właściwym kierunku. Skręcili na nią. Ścieżka wydeptana raczej przez kozy niż ludzi, prowadziła ostro pod górę. Zmęczeni, zasapani zatrzymali się tuż przed szczytem pagórka. Jones ostrożnie wyjrzał zza skał, kryjąc się przed potencjalnymi obserwatorami. Otaczał go monotonny, suchy, spalony słońcem krajobraz, zrudziałe wzgórza ciągnęły się niemal po horyzont. Dopiero gdzieś w oddali można było dostrzec pasmo śnieżnej bieli - sól pokrywającą brzeg Morza Martwego. Daleko, stwierdził z niechęcią. W nocy najwyraźniej odbili na wschód bardziej niż się spodziewał. No, nic. Teraz przynajmniej idą we właściwym kierunku. Zszedł parę kroków i usiadł obok Kate w cieniu głazu. Podała mu manierkę z resztą wody. Co prawda pogody nie można było już nazwać morderczym upałem, lecz słońce nadal potrafiło dać się nieźle we znaki. Wysączył ostatnie krople. Na szczęście, mieli jeszcze drugą.
Ruszyli dalej. Było trudniej, szli właściwie na przełaj, wspinając się i ostrożnie schodząc w dół. Monotonia krajobrazu sprawiała wrażenie, jakby kręcili się w kółko. Dochodziło południe, ciszę przerywało tylko brzęczenie owadów. Zatrzymali się ponownie, siadając pod jakimś wyschłym krzakiem. Kate oblizała spieczone wargi.
- Trzeba było jednak ukraść samochód - wychrypiała.
- W najbliższej wiosce ukradnę osła - obiecał Indiana i sięgnął po manierkę. Odkręcił korek...
Przenikliwy zapach uniósł się w powietrzu. Z niedowierzaniem przybliżył nos do wylotu naczynia.
- Cholerni Ruscy! - jęknął z rozpaczą. - Kate, nie mamy wody.
- Jak to? - odwróciła się przerażona.
- Spróbuj - podał jej manierkę. - Wódka.
Milczała przez chwilę, jej twarz była śmiertelnie blada.
- Kiedyś w Tell Uruk straciliśmy całe zapasy wody - szepnęła. - Trzęsienie ziemi zniszczyło cysternę i zasypało studnię. Zanim ją odkopaliśmy... - wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
- Damy radę - objął ją, pocałował w czoło. - Zobaczysz, znajdziemy po drodze jakiś strumień.
Przywarła do niego całym ciałem, jakby chcąc zaczerpnąć nieco tej siły woli, jaka go wypełniała.
- Nigdy się nie poddajesz?
- Nigdy - mruknął. - Ty przecież także nie.
Westchnęła głęboko, niechętnie wysuwając się z ramion Jonesa.
- Idźmy.
Im dalej, tym było gorzej. Siły powoli ich opuszczały, krótkie chwile odpoczynku nie przynosiły ulgi. Nadzieja na znalezienie jakiegoś strumyka okazała się płonna - jedyne co napotkali, to wyschłe, kamieniste koryto. Coraz ciężej przychodziło im wspinanie się na kolejne wzgórza. Potykali się i powłóczyli nogami, ale szli uparcie nadal. Stracili rachubę czasu. Indiana starał się nie myśleć o wodzie - jednak wbrew jego woli, umysł wciąż podsuwał mu obrazy szemrzących strumyków, cienistych jezior, czy choćby chłodnych, glinianych dzbanów. Język wysechł mu na wiór, przed oczami zaczęły latać czarne plamy. Idąca przed nim Kate zatoczyła się nagle i upadła na ziemię jak bezwładny worek.
- Już niedaleko - wychrypiał, pomagając jej wstać. Podniósł głowę i bezmyślnie, bez odrobiny niepokoju przyglądał się kilku wyłaniającym się zza skał postaciom. Wydały mu się dziwnie znajome...
- Znów się spotykamy, doktorze Jones - usłyszał głos Bieriezowa, dobiegający jakby z ogromnej dali.
- Pić - wykrztusił z trudem. Było mu wszystko jedno. Drżącymi rękami chwycił podaną mu manierkę. Woda była ciepława i jakby nieco stęchła, lecz nie zauważał tego, pijąc z rozkoszą, oblewając się cały.
Co za ironia losu, pomyślał kwadrans później, trzęsąc się w sowieckiej furgonetce. Dotarli prawie na miejsce. Bieriezow w zasadzie wcale nie musiał ich szukać... wystarczyło wystawić czujki wokół wioski i poczekać, aż sami wpadną w ich ręce.
Przynajmniej dostali wodę i coś do zjedzenia.
Chwilę później była zmuszona zmienić zdanie, gdy luźne kamienie usunęły jej się spod stóp i runęła jak długa na ścieżkę. Jones obejrzał się, zaskoczony.
- Może jednak staniemy na chwilę, co? - warknęła Kate przez zęby.
Zgodził się nadspodziewanie chętnie. Może i on ma dość, pomyślała, tylko udaje twardziela.
Usiedli pod skalną ścianą. Dochodziła czwarta, najzimniejsza pora nocy. Ziemia już dawno oddała całe ciepło, jakie pobrała za dnia, przenikliwy chłód otaczał ich zewsząd. Do świtu mieli jeszcze jakieś trzy godziny. Jones odchrząknął i powoli, jakby niezdecydowanie, objął Kate ramieniem.
- Będzie cieplej - mruknął.
- Aha - wymamrotała, przysuwając się bliżej, opierając głowę na jego piersi.
- Nie śpij. Zjedzmy coś - zaproponował.
Napoczęli zapasy, wypili trochę wody.
- Jak myślisz, ile mamy jeszcze czasu? - spytała sennie Kate.
- Zanim zaczną nas szukać? Trudno powiedzieć. Pewnie już się zorientowali, że uciekliśmy.
- Ale może najpierw będą nas szukać na drodze - ziewnęła.
- Może. Nie śpij. Patrz, wzeszła Wenus - wskazał jasne, migoczące światło nad krawędzią wąwozu. - Astarte. Inanna.
Kate drgnęła, senność nagle ją opuściła.
- Indiana... - zaczęła z widocznym wahaniem.
- Tak?
- Nie powiedziałam ci wszystkiego.
- To znaczy? - przez głowę przeleciało mu błyskawicznie mnóstwo domysłów.
- Wiem, kim jest królowa Ninsi - rzuciła.
- Mów! - schwycił ją za ramiona, oczy mu płonęły.
- Ninsi, albo Ninsianna. Inanna, czczona pod postacią pod postacią wschodzącej planety Wenus.
- Jedna z najważniejszych bogiń - mruknął.
- Właśnie. Miała swe święto w Babilonie, gdy w dzień równonocy jesiennej Wenus wchodziła w znak Panny. Bardzo uroczyste święto. Odbywało się w ośmioletnim cyklu, zgodnie z ruchami planety po niebie. Kapłani wypatrywali pojawienia się Wenus na szczycie zigguratu, po czym rozpoczynali składanie ofiar... Jak właściwie brzmiał tekst z tabliczek?
- Czytałem tłumaczenie tyle razy, że znam to już niemal na pamięć. Gdy na dłoni proroka królowa Ninsi zatańczy, ujrzysz oblicze Lota, męża sprawiedliwego - zacytował.
- Królowa zatańczy... to niemal na pewno aluzja do święta. Odprawiano wówczas rytualne tańce - zachichotała nagle na wspomnienie lady Cecilii.
- Czyli, przekładając to na nasze warunki... - myślał na głos Indiana - królowa na dłoni proroka... Wenus na szczycie skały. Jak na szczycie zigguratu. Co nam to daje?
- Nie wiem... wskazówki są ukryte na czubku skały? Jakieś znaki? Relief?
- Jeśli nawet, to po czterech tysiącach lat niewiele z niego zostało. Erozja zrobiła swoje.
- A może chodzi o coś innego... Może... nie, to głupie.
- Mów, mów - zachęcił ją.
- W świątyni Ra w Abu-Simbel jest komnata, do której tylko dwa razy w roku wpada promień słońca, oświetlając wizerunki bóstw. Właśnie w dniach równonocy, wiosennej i jesiennej. Podobne zjawisko występuje w grobowcu w Newgrange... Mówiłam, że to nie ma sensu, w końcu nie chodzi nam o słońce.
- Ale coś w tym jest - zastanowił się. - Chaldejczycy byli świetnymi astronomami. Wskazówki oparte na ruchu gwiazd... to możliwe. Odpowiednia kombinacja położenia świętej planety i innych czynników...
- Kombinacja pojawiająca się tylko w określonych warunkach, w konkretnym terminie...
- To ma sens! - stwierdził z zadowoleniem.
- Z drugiej strony... - Kate potrząsnęła głową - coś mi się tu nie zgadza. Nie wiem, co. Coś mnie uderzyło, gdy oglądałam twoje tabliczki... a teraz nie mogę sobie przypomnieć.
- Cóż, teraz ich już nie odzyskamy - stwierdził Jones filozoficznie. - Musimy polegać na własnej pamięci. Ukradli mi je - wyjaśnił, widząc zdumione spojrzenie dziewczyny. - Teraz wszystkie dane ma tylko Bieriezow.
- Więc będziesz mógł się ponownie wykazać słynną intuicją Indiany Jonesa - spojrzała na niego kątem oka.
- Ciekaw jestem, czego właściwie szukamy - mruknął. - Cutterdale mówił o berle, Bieriezow najwyraźniej uważa, że to jakaś potężna broń.
- Ja odczytałam te znaki jako wiedzę - przypomniała.
- Cokolwiek to zatem jest, lepiej znajdźmy to pierwsi. Potem będziemy się zastanawiać.
- Hm, to chyba twoja ulubiona metoda - uśmiechnęła się złośliwie. - Najpierw działać, a potem się zastanawiać.
- Bardzo skuteczna metoda - stwierdził niewinnym tonem. - Sprawdza się nie tylko w nauce...
- Tylko czasami nie wychodzi ci na zdrowie - dokończyła.
- Wróćmy do tematu - mruknął nieco zmieszany. - A zatem, jeśli w dniu święta Inanny, przy odpowiednim układzie gwiazd, znajdziemy się przy Dłoni Proroka...
- I staniemy tak, aby Wenus widniała na samym czubku skały...
- Przedłużenie tej linii wskaże nam wejście do grobowca! - dokończył z entuzjazmem. Zaraz jednak zgasł. - Równonoc jesienna! No to mamy sprawę z głowy, trzeba czekać do przyszłego roku...
- Niekoniecznie - stwierdziła tajemniczo. - Minęły prawie cztery tysiące lat, gwiazdozbiory nieco się przesunęły wobec, eee... płaszczyzny ekliptyki. Derek mi wszystko wytłumaczył.
- Więc kiedy? - zapytał niecierpliwie.
- Dwudziestego ósmego października. Jutro.
Indiana gwizdnął przez zęby.
- Kate, czy ja ci już mówiłem, że jesteś genialna?
- W zasadzie tak... ale nie obrażę się, jeśli powtórzysz to jeszcze parę razy - uśmiechnęła się zwycięsko.
Przyciągnął ją do siebie, poszukał wargami jej ust. Zaplotła ręce na jego szyi, oddawała pocałunek z żarliwością, o jaką nie posądzałby Angielki. Przepełniała ich radość, poczucie triumfu, świadomość, że rozwiązanie tajemnicy jest o wyciągnięcie ręki. Nawet wisząca nad nimi groźba ze strony Bieriezowa nie była w stanie tego przytłumić.
- Musimy iść dalej - mruknął Indiana po dłuższej chwili.
- Musimy - zgodziła się Kate. - Zaraz.
- Nie śpij.
- Wcale nie śpię - wymamrotała z zamkniętymi oczami.
- Mamy jeszcze kawał drogi - jemu też zamykały się powieki. Głowa Kate spoczywała na jego ramieniu, machinalnie błądził palcami w jej włosach.
- Tak - ziewnęła. - Już wstaję.
Pomyślał, że skała za plecami jest co prawda cholernie twarda, ale przynajmniej jest mu ciepło.
Zaraz... dlaczego właściwie było mu ciepło?
Otworzył oczy i zaklął. Słońce wyglądało sponad krawędzi skał. Kate spała, oparta o niego, poświstując lekko przez nos.
- Obudź się - potrząsnął nią delikatnie.
- Nie śpię - mruknęła niewyraźnie. - O jasna cholera!
- No właśnie. Zmarnowaliśmy mnóstwo czasu. Bieriezow może być tuż tuż.
Oszczędnie napili się wody, zjedli parę kęsów. Niestety, noc spędzona pod gołym niebem, na twardych głazach, nie najlepiej wpłynęła na ich kondycję. Indiana czuł, że całe ciało ma zesztywniałe, a wczorajsze siniaki zaczynały właśnie nabierać bardzo interesujących kolorów. Zbyt krótki sen nie przyniósł im odpoczynku, nie pozwolił zregenerować sił. Ruszyli jednak dalej, wciąż na południowy wschód. Indiana rozglądał się niespokojnie. Niedługo będą musieli odbić z powrotem na zachód, w stronę morza. Jeśli nie znajdą jakiejś odnogi wąwozu, wiodącej we właściwym kierunku, czeka ich wspinaczka na przełaj. Co więcej, nie miał pojęcia ile właściwie przeszli w nocy, jak daleko znajdują się zarówno od swych prześladowców, jak i od własnego obozu. Intuicja. Niech diabli wezmą intuicję, przydałby mu się porządny kompas.
Szli w milczeniu, słońce wznosiło się coraz wyżej. Okolica wyglądała na zupełne pustkowie, nie zapędzali się tu nawet pasterze ze swymi mizernymi stadami. Indiana wypatrzył wreszcie wąziutką ścieżkę na zboczu wzgórza, wiodącą - jak się zdawało - we właściwym kierunku. Skręcili na nią. Ścieżka wydeptana raczej przez kozy niż ludzi, prowadziła ostro pod górę. Zmęczeni, zasapani zatrzymali się tuż przed szczytem pagórka. Jones ostrożnie wyjrzał zza skał, kryjąc się przed potencjalnymi obserwatorami. Otaczał go monotonny, suchy, spalony słońcem krajobraz, zrudziałe wzgórza ciągnęły się niemal po horyzont. Dopiero gdzieś w oddali można było dostrzec pasmo śnieżnej bieli - sól pokrywającą brzeg Morza Martwego. Daleko, stwierdził z niechęcią. W nocy najwyraźniej odbili na wschód bardziej niż się spodziewał. No, nic. Teraz przynajmniej idą we właściwym kierunku. Zszedł parę kroków i usiadł obok Kate w cieniu głazu. Podała mu manierkę z resztą wody. Co prawda pogody nie można było już nazwać morderczym upałem, lecz słońce nadal potrafiło dać się nieźle we znaki. Wysączył ostatnie krople. Na szczęście, mieli jeszcze drugą.
Ruszyli dalej. Było trudniej, szli właściwie na przełaj, wspinając się i ostrożnie schodząc w dół. Monotonia krajobrazu sprawiała wrażenie, jakby kręcili się w kółko. Dochodziło południe, ciszę przerywało tylko brzęczenie owadów. Zatrzymali się ponownie, siadając pod jakimś wyschłym krzakiem. Kate oblizała spieczone wargi.
- Trzeba było jednak ukraść samochód - wychrypiała.
- W najbliższej wiosce ukradnę osła - obiecał Indiana i sięgnął po manierkę. Odkręcił korek...
Przenikliwy zapach uniósł się w powietrzu. Z niedowierzaniem przybliżył nos do wylotu naczynia.
- Cholerni Ruscy! - jęknął z rozpaczą. - Kate, nie mamy wody.
- Jak to? - odwróciła się przerażona.
- Spróbuj - podał jej manierkę. - Wódka.
Milczała przez chwilę, jej twarz była śmiertelnie blada.
- Kiedyś w Tell Uruk straciliśmy całe zapasy wody - szepnęła. - Trzęsienie ziemi zniszczyło cysternę i zasypało studnię. Zanim ją odkopaliśmy... - wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
- Damy radę - objął ją, pocałował w czoło. - Zobaczysz, znajdziemy po drodze jakiś strumień.
Przywarła do niego całym ciałem, jakby chcąc zaczerpnąć nieco tej siły woli, jaka go wypełniała.
- Nigdy się nie poddajesz?
- Nigdy - mruknął. - Ty przecież także nie.
Westchnęła głęboko, niechętnie wysuwając się z ramion Jonesa.
- Idźmy.
Im dalej, tym było gorzej. Siły powoli ich opuszczały, krótkie chwile odpoczynku nie przynosiły ulgi. Nadzieja na znalezienie jakiegoś strumyka okazała się płonna - jedyne co napotkali, to wyschłe, kamieniste koryto. Coraz ciężej przychodziło im wspinanie się na kolejne wzgórza. Potykali się i powłóczyli nogami, ale szli uparcie nadal. Stracili rachubę czasu. Indiana starał się nie myśleć o wodzie - jednak wbrew jego woli, umysł wciąż podsuwał mu obrazy szemrzących strumyków, cienistych jezior, czy choćby chłodnych, glinianych dzbanów. Język wysechł mu na wiór, przed oczami zaczęły latać czarne plamy. Idąca przed nim Kate zatoczyła się nagle i upadła na ziemię jak bezwładny worek.
- Już niedaleko - wychrypiał, pomagając jej wstać. Podniósł głowę i bezmyślnie, bez odrobiny niepokoju przyglądał się kilku wyłaniającym się zza skał postaciom. Wydały mu się dziwnie znajome...
- Znów się spotykamy, doktorze Jones - usłyszał głos Bieriezowa, dobiegający jakby z ogromnej dali.
- Pić - wykrztusił z trudem. Było mu wszystko jedno. Drżącymi rękami chwycił podaną mu manierkę. Woda była ciepława i jakby nieco stęchła, lecz nie zauważał tego, pijąc z rozkoszą, oblewając się cały.
Co za ironia losu, pomyślał kwadrans później, trzęsąc się w sowieckiej furgonetce. Dotarli prawie na miejsce. Bieriezow w zasadzie wcale nie musiał ich szukać... wystarczyło wystawić czujki wokół wioski i poczekać, aż sami wpadną w ich ręce.
Przynajmniej dostali wodę i coś do zjedzenia.
środa, 23 kwietnia 2008
Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.14
Malutka lampka oliwna pełgała słabym, nierównym płomykiem, wyrywając z mroku jakieś dziwaczne, zdeformowane kształty. Jones zamrugał, światło, choć słabe, poraziło go. Szumiało mu w głowie, całe ciało rwało i paliło. Spróbował się poruszyć. Odkrył, że ręce ma wykręcone do tyłu i związane. Również nogi były mocno skrępowane. Leżał na glinianej podłodze, jej chłód przynosił chwilową ulgę. Niestety, każdy ruch wywoływał falę bólu, rozchodzącą się aż po czubki palców. Jęknął.
- Indy... Indiana! - w ciemności rozległ się szept.
Chciał odpowiedzieć, lecz tylko coś zachrypiał.
- Indy, żyjesz! - usłyszał jakieś dziwne szuranie. Za chwilę w jego polu widzenia pojawiła się Kate. Sunęła po podłodze na siedzeniu, ruchem przypominającym gąsienicę, związana podobnie jak on, z tą różnicą, że ręce miała skrępowane z przodu. - Boże! Co oni z tobą zrobili!
- Bywało gorzej - udało mu się wykrztusić.
- Co teraz?
- Musimy uciekać. Zanim się zorientują, że tak naprawdę nic nie wiemy.
- Nic z tego nie rozumiem - poskarżyła się. - Sowieci? Czego, do diabła, szukają tu Sowieci?
- Czegokolwiek, lepiej będzie, jeśli znajdziemy to sami. Musimy uciekać.
- Jak?
Zacisnął zęby, spróbował usiąść, opierając się o ścianę. Kosztowało go to sporo wysiłku.
- Dasz radę wstać? Ja chyba nie bardzo.
Kate jednym zwinnym ruchem przetoczyła się na kolana i wstała, chwiejąc się nieco na skrępowanych nogach.
- Spróbuj przynieść tu tę lampkę. Tylko jej nie zgaś, błagam.
Ruszyła, podskakując, w stronę drewnianego stołu, czubkami palców udało jej się chwycić uszko lampki. Odwróciła się ostrożnie, uważając, by nie wypuścić jej ze zdrętwiałych rąk. Powoli przesunęła się w stronę Indiany, opadła z powrotem na kolana. Płomyk zamigotał, przez chwilę wydawało się, że zgaśnie. Oboje wstrzymali oddech.
- Ok, przepalaj - Indiana nadstawił nadgarstki.
Kate zagryzła wargi, ostrożnie przysunęła płomień do sznura. Przycisnęła łokcie mocno do boków, powstrzymując drżenie rąk. Ogień niechętnie lizał grube, szorstkie postronki. Indiana zaciskał zęby, pot spływał mu po twarzy. Trwało to wieczność. Wreszcie sznurki pękły, Jones poruszył zesztywniałymi palcami, czując, jak z powrotem napływa do nich krew. Niezgrabnie rozsupłał węzły na dłoniach Kate. Uwolnienie nóg było już tylko kwestią chwili. Spojrzeli na siebie, uśmiechając się z satysfakcją. Co prawda, nadal byli zamknięci, nadal tkwili pomiędzy wrogami, lecz zrobili pierwszy krok ku wolności.
- Indy, wyglądasz okropnie - Kate delikatnie, czubkami palców przesunęła po twarzy Jonesa, dotknęła jego rozciętej wargi. - Co oni z tobą robili? - powtórzyła.
- Tylko kopali - mruknął.
Powoli rozprostował ręce i nogi, obmacał żebra. Miał szczęście. Nadal bolało jak cholera, ale chyba nic nie było złamane. Niestety, stwierdził przy okazji, że gdzieś diabli wzięli jego skórzaną kurtkę.
- Teraz musimy się stąd wydostać - rozejrzał się uważnie.
- Masz jakiś pomysł?
- A ty?
Kate odruchowo spojrzała w stronę okna. Niestety, jak wszędzie tutaj, okno było tylko niewielkim, wąskim otworem, nie pozwalającym na przeciśnięcie się człowieka. Solidne drzwi zamknięte były na staroświecki, dość prymitywny, lecz skutecznie pełniący swą rolę zamek. Wyważyć je? Mało prawdopodobne. Ona była za słaba, Jones zbyt poobijany. Poza tym, narobiliby zbyt dużo hałasu.
Jones tymczasem przysunął się do drzwi, uważnie badając zamek.
- Masz, eee... szpilkę do włosów?
- Co takiego? - zdumiała się Kate.
- Szpilkę. No, przecież wy, kobiety, zawsze używacie czegoś takiego - odezwał się dość niepewnie.
- Indy, na litość boską, na jakim świecie ty żyjesz? Szpilek do włosów używała moja babka.
- Szkoda - mruknął rozczarowany. - Podobno taki zamek można nimi bez trudu otworzyć.
- Obiecuję, że następnym razem wezmę nie tylko szpilki do włosów, ale również woreczek z robótką i szydełko. Na pewno zdołasz je jakoś wykorzystać - parsknęła.
- Nie bądź złośliwa - warknął poirytowany. - Przez kogo właściwie tu się znaleźliśmy?
- No chyba nie chcesz powiedzieć, że przeze mnie - jej oczy zalśniły zimno. - Pracowałabym sobie spokojnie, gdyby nie ty i twoje przeklęte tabliczki!
- Tak? A kto się tak wyrywał, żeby odwiedzić "hrabiego"? I co, przynajmniej było warto? A może w ogóle przyszedłem nie w porę?
- Jones, jesteś wredną świnią - syknęła wściekle Kate. - Lepiej myśl, jak się stąd wydostać!
- Już dawno bym coś wymyślił, gdybyś mi nie przeszkadzała - odciął się bezczelnie. Z paskudnym uśmieszkiem patrzył, jak dziewczyna odwraca się na pięcie i zrezygnowana siada za stołem, kryjąc twarz w dłoniach. Sam kucnął przy drzwiach, dość beznadziejnie studiując zamek i zawiasy. Niestety, wbrew tendencji, jaką zaobserwował do tej pory w obozie Bieriezowa, akurat drzwi wykonane były wyjątkowo solidnie. Symboliczne, pomyślał. Wszystko może się walić, ale zamki trzymają.
Zapadła długa chwila ciszy. Kate siedziała nieruchomo. Nie wiedział, czy pracuje nad rozwiązaniem problemu, czy tylko nadal przeżuwa swą wściekłość na niego. Zdrętwiał w niewygodnej pozycji.
- Cholera - syknął, niezdarnie usiłując wstać. - Ruszam się jak paralityk. Co robisz? - ze zdumieniem spojrzał na Kate, wskakującą na stół.
- Paralityk! Indiana, pamiętasz tę scenę z Biblii? Kiedy przyniesiono do Jezusa sparaliżowanego człowieka, ale z powodu tłumu nie można było wejść do domu? Co wtedy zrobili jego krewni?
- Rozebrali dach! - roześmiał się. - Kate, jesteś genialna!
- Nie podlizuj się - odparła, starając się utrzymać chłodny ton, lecz w jej oczach już migały wesołe błyski.
Dach z chrustu i gliny faktycznie dał się dość łatwo przedziurawić. Wywindowali się ostrożnie i leżąc na nim płasko, obserwowali otoczenie. Gdzieś z tyłu za nimi dopalały się resztki magazynu, rzucając czerwonawą poświatę na cały teren obozowiska. Sowieci wciąż kręcili się w tę i wewtę, doprawdy, to nie były najlepsze warunki do ucieczki. Nie mieli jednak wyboru.
- Nasze samochody - szepnęła Kate, wskazując ręką. Zarówno jej pojazd, jak i ten, którym przybył Jones, stały teraz zaparkowane pomiędzy maszynami Sowietów.
- Nie dostaniemy się do nich - mruknął Jones. - Trzeba będzie iść na piechotę.
- Najkrótszą drogą, brzegiem morza, będzie jakieś piętnaście mil - zastanowiła się Kate. - Pięć godzin. - Spojrzała z powątpiewaniem na Jonesa. - Sześć.
- Nie możemy iść brzegiem morza. Właśnie tam będą nas szukać. Musimy odbić w stronę wzgórz, przejść wąwozami.
- Nadłożymy kawał drogi.
- Nie ma wyjścia.
- W takim razie musimy postarać się o wodę. Nie mam zamiaru paść z wyczerpania gdzieś na środku pustkowia.
- Skąd ją weźmiemy?
- Wiem, skąd. Gdy przyjechałam, Bieriezow oprowadził mnie po całym obozie, pokazał teren wykopalisk... Chciał pewnie udowodnić, że nie robią nic podejrzanego. Dopiero potem... - wzdrygnęła się. - W każdym razie, kuchnia jest tam - wskazała jedną z drewnianych szop. - Mają tam racje żywnościowe, takie w stylu wojskowym.
- Bardzo dobrze - stwierdził Jones. Szczęśliwym trafem, kuchnia znajdowała się dość daleko od płonącego magazynu i mieli spore szanse dotrzeć tam niezauważeni. - Schodzimy - zakomenderował.
Zeskoczyli z niskiego dachu, błyskawicznie przebiegli w cień kolejnego budynku. Indiana stwierdził, że jest coraz lepiej, ból ustępował, ręce i nogi znów słuchały go bez protestów.
Do kuchni dostali się sposobem już przez Jonesa wypróbowanym, to znaczy obluzowując deski w tylnej ścianie szopy. Ledwie zdążyli się wśliznąć, gdy skrzypnęły drzwi, ktoś wszedł ciężkim krokiem. Padli na ziemię, zasłonięci częściowo sporym, niezgrabnie skleconym stołem. Zapłonęła świeca, w jej blasku Indiana rozpoznał Dimę, jednego z tych, którzy go skopali. Rosjanin niósł pod pachą jakiś nieforemny pakunek. Rozwinął go... i w tym momencie Jonesa aż zatkało.
- Ty draniu! - syknął. - Moja kurtka!
Rosjanin rozejrzał się wokoło z podejrzliwą miną, lecz ich nie zauważył. Uspokojony, wrócił więc do przymierzania kurtki. Pogrzebał głębiej w zawiniątku i wydobył również nieco zdeformowany kapelusz.
Jones nie wytrzymał. Z rykiem wściekłości wyskoczył zza stołu. Zaskoczony Dima nie miał szans, trafiony w szczękę, poleciał aż pod ścianę. Zbierał się właśnie, by wstać i ruszyć do bójki, gdy oberwał po głowie ciężkim, glinianym dzbankiem.
- Mogłabym się przyzwyczaić - stwierdziła z pewnym zaskoczeniem Kate, odrzucając ucho dzbanka, który rozprysnął jej się w ręku. - Jones, zabieraj, co twoje i uciekamy.
Zabrali dwie racje żywnościowe i metalowe manierki z wodą, po czym wyśliznęli się tak, jak przyszli.
- Indy... Indiana! - w ciemności rozległ się szept.
Chciał odpowiedzieć, lecz tylko coś zachrypiał.
- Indy, żyjesz! - usłyszał jakieś dziwne szuranie. Za chwilę w jego polu widzenia pojawiła się Kate. Sunęła po podłodze na siedzeniu, ruchem przypominającym gąsienicę, związana podobnie jak on, z tą różnicą, że ręce miała skrępowane z przodu. - Boże! Co oni z tobą zrobili!
- Bywało gorzej - udało mu się wykrztusić.
- Co teraz?
- Musimy uciekać. Zanim się zorientują, że tak naprawdę nic nie wiemy.
- Nic z tego nie rozumiem - poskarżyła się. - Sowieci? Czego, do diabła, szukają tu Sowieci?
- Czegokolwiek, lepiej będzie, jeśli znajdziemy to sami. Musimy uciekać.
- Jak?
Zacisnął zęby, spróbował usiąść, opierając się o ścianę. Kosztowało go to sporo wysiłku.
- Dasz radę wstać? Ja chyba nie bardzo.
Kate jednym zwinnym ruchem przetoczyła się na kolana i wstała, chwiejąc się nieco na skrępowanych nogach.
- Spróbuj przynieść tu tę lampkę. Tylko jej nie zgaś, błagam.
Ruszyła, podskakując, w stronę drewnianego stołu, czubkami palców udało jej się chwycić uszko lampki. Odwróciła się ostrożnie, uważając, by nie wypuścić jej ze zdrętwiałych rąk. Powoli przesunęła się w stronę Indiany, opadła z powrotem na kolana. Płomyk zamigotał, przez chwilę wydawało się, że zgaśnie. Oboje wstrzymali oddech.
- Ok, przepalaj - Indiana nadstawił nadgarstki.
Kate zagryzła wargi, ostrożnie przysunęła płomień do sznura. Przycisnęła łokcie mocno do boków, powstrzymując drżenie rąk. Ogień niechętnie lizał grube, szorstkie postronki. Indiana zaciskał zęby, pot spływał mu po twarzy. Trwało to wieczność. Wreszcie sznurki pękły, Jones poruszył zesztywniałymi palcami, czując, jak z powrotem napływa do nich krew. Niezgrabnie rozsupłał węzły na dłoniach Kate. Uwolnienie nóg było już tylko kwestią chwili. Spojrzeli na siebie, uśmiechając się z satysfakcją. Co prawda, nadal byli zamknięci, nadal tkwili pomiędzy wrogami, lecz zrobili pierwszy krok ku wolności.
- Indy, wyglądasz okropnie - Kate delikatnie, czubkami palców przesunęła po twarzy Jonesa, dotknęła jego rozciętej wargi. - Co oni z tobą robili? - powtórzyła.
- Tylko kopali - mruknął.
Powoli rozprostował ręce i nogi, obmacał żebra. Miał szczęście. Nadal bolało jak cholera, ale chyba nic nie było złamane. Niestety, stwierdził przy okazji, że gdzieś diabli wzięli jego skórzaną kurtkę.
- Teraz musimy się stąd wydostać - rozejrzał się uważnie.
- Masz jakiś pomysł?
- A ty?
Kate odruchowo spojrzała w stronę okna. Niestety, jak wszędzie tutaj, okno było tylko niewielkim, wąskim otworem, nie pozwalającym na przeciśnięcie się człowieka. Solidne drzwi zamknięte były na staroświecki, dość prymitywny, lecz skutecznie pełniący swą rolę zamek. Wyważyć je? Mało prawdopodobne. Ona była za słaba, Jones zbyt poobijany. Poza tym, narobiliby zbyt dużo hałasu.
Jones tymczasem przysunął się do drzwi, uważnie badając zamek.
- Masz, eee... szpilkę do włosów?
- Co takiego? - zdumiała się Kate.
- Szpilkę. No, przecież wy, kobiety, zawsze używacie czegoś takiego - odezwał się dość niepewnie.
- Indy, na litość boską, na jakim świecie ty żyjesz? Szpilek do włosów używała moja babka.
- Szkoda - mruknął rozczarowany. - Podobno taki zamek można nimi bez trudu otworzyć.
- Obiecuję, że następnym razem wezmę nie tylko szpilki do włosów, ale również woreczek z robótką i szydełko. Na pewno zdołasz je jakoś wykorzystać - parsknęła.
- Nie bądź złośliwa - warknął poirytowany. - Przez kogo właściwie tu się znaleźliśmy?
- No chyba nie chcesz powiedzieć, że przeze mnie - jej oczy zalśniły zimno. - Pracowałabym sobie spokojnie, gdyby nie ty i twoje przeklęte tabliczki!
- Tak? A kto się tak wyrywał, żeby odwiedzić "hrabiego"? I co, przynajmniej było warto? A może w ogóle przyszedłem nie w porę?
- Jones, jesteś wredną świnią - syknęła wściekle Kate. - Lepiej myśl, jak się stąd wydostać!
- Już dawno bym coś wymyślił, gdybyś mi nie przeszkadzała - odciął się bezczelnie. Z paskudnym uśmieszkiem patrzył, jak dziewczyna odwraca się na pięcie i zrezygnowana siada za stołem, kryjąc twarz w dłoniach. Sam kucnął przy drzwiach, dość beznadziejnie studiując zamek i zawiasy. Niestety, wbrew tendencji, jaką zaobserwował do tej pory w obozie Bieriezowa, akurat drzwi wykonane były wyjątkowo solidnie. Symboliczne, pomyślał. Wszystko może się walić, ale zamki trzymają.
Zapadła długa chwila ciszy. Kate siedziała nieruchomo. Nie wiedział, czy pracuje nad rozwiązaniem problemu, czy tylko nadal przeżuwa swą wściekłość na niego. Zdrętwiał w niewygodnej pozycji.
- Cholera - syknął, niezdarnie usiłując wstać. - Ruszam się jak paralityk. Co robisz? - ze zdumieniem spojrzał na Kate, wskakującą na stół.
- Paralityk! Indiana, pamiętasz tę scenę z Biblii? Kiedy przyniesiono do Jezusa sparaliżowanego człowieka, ale z powodu tłumu nie można było wejść do domu? Co wtedy zrobili jego krewni?
- Rozebrali dach! - roześmiał się. - Kate, jesteś genialna!
- Nie podlizuj się - odparła, starając się utrzymać chłodny ton, lecz w jej oczach już migały wesołe błyski.
Dach z chrustu i gliny faktycznie dał się dość łatwo przedziurawić. Wywindowali się ostrożnie i leżąc na nim płasko, obserwowali otoczenie. Gdzieś z tyłu za nimi dopalały się resztki magazynu, rzucając czerwonawą poświatę na cały teren obozowiska. Sowieci wciąż kręcili się w tę i wewtę, doprawdy, to nie były najlepsze warunki do ucieczki. Nie mieli jednak wyboru.
- Nasze samochody - szepnęła Kate, wskazując ręką. Zarówno jej pojazd, jak i ten, którym przybył Jones, stały teraz zaparkowane pomiędzy maszynami Sowietów.
- Nie dostaniemy się do nich - mruknął Jones. - Trzeba będzie iść na piechotę.
- Najkrótszą drogą, brzegiem morza, będzie jakieś piętnaście mil - zastanowiła się Kate. - Pięć godzin. - Spojrzała z powątpiewaniem na Jonesa. - Sześć.
- Nie możemy iść brzegiem morza. Właśnie tam będą nas szukać. Musimy odbić w stronę wzgórz, przejść wąwozami.
- Nadłożymy kawał drogi.
- Nie ma wyjścia.
- W takim razie musimy postarać się o wodę. Nie mam zamiaru paść z wyczerpania gdzieś na środku pustkowia.
- Skąd ją weźmiemy?
- Wiem, skąd. Gdy przyjechałam, Bieriezow oprowadził mnie po całym obozie, pokazał teren wykopalisk... Chciał pewnie udowodnić, że nie robią nic podejrzanego. Dopiero potem... - wzdrygnęła się. - W każdym razie, kuchnia jest tam - wskazała jedną z drewnianych szop. - Mają tam racje żywnościowe, takie w stylu wojskowym.
- Bardzo dobrze - stwierdził Jones. Szczęśliwym trafem, kuchnia znajdowała się dość daleko od płonącego magazynu i mieli spore szanse dotrzeć tam niezauważeni. - Schodzimy - zakomenderował.
Zeskoczyli z niskiego dachu, błyskawicznie przebiegli w cień kolejnego budynku. Indiana stwierdził, że jest coraz lepiej, ból ustępował, ręce i nogi znów słuchały go bez protestów.
Do kuchni dostali się sposobem już przez Jonesa wypróbowanym, to znaczy obluzowując deski w tylnej ścianie szopy. Ledwie zdążyli się wśliznąć, gdy skrzypnęły drzwi, ktoś wszedł ciężkim krokiem. Padli na ziemię, zasłonięci częściowo sporym, niezgrabnie skleconym stołem. Zapłonęła świeca, w jej blasku Indiana rozpoznał Dimę, jednego z tych, którzy go skopali. Rosjanin niósł pod pachą jakiś nieforemny pakunek. Rozwinął go... i w tym momencie Jonesa aż zatkało.
- Ty draniu! - syknął. - Moja kurtka!
Rosjanin rozejrzał się wokoło z podejrzliwą miną, lecz ich nie zauważył. Uspokojony, wrócił więc do przymierzania kurtki. Pogrzebał głębiej w zawiniątku i wydobył również nieco zdeformowany kapelusz.
Jones nie wytrzymał. Z rykiem wściekłości wyskoczył zza stołu. Zaskoczony Dima nie miał szans, trafiony w szczękę, poleciał aż pod ścianę. Zbierał się właśnie, by wstać i ruszyć do bójki, gdy oberwał po głowie ciężkim, glinianym dzbankiem.
- Mogłabym się przyzwyczaić - stwierdziła z pewnym zaskoczeniem Kate, odrzucając ucho dzbanka, który rozprysnął jej się w ręku. - Jones, zabieraj, co twoje i uciekamy.
Zabrali dwie racje żywnościowe i metalowe manierki z wodą, po czym wyśliznęli się tak, jak przyszli.
piątek, 18 kwietnia 2008
Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.13
Wiadro zimnej wody, chluśnięte z rozmachem, ocuciło Jonesa. Archeolog krztusząc się łapał powietrze, tył głowy pulsował mu tępym bólem. Dwie pary silnych rąk podniosły go z ziemi i ustawiły do pionu. Przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje i co z nim się stało. Ktoś coś mówił... widział przed sobą jakąś rozmazaną sylwetkę. Skupił wzrok. Rozpoznał Berezoffa i w tej chwili przypomniał sobie wszystko.
- Witam, doktorze Jones - odezwał się hrabia. - Przyznam, że nie spodziewałem się pana tutaj tak prędko. Tym lepiej, będziemy mieć więcej czasu na szczerą rozmowę.
Jones starał się zebrać myśli. Rozejrzał się uważnie, choć każdy ruch głową sprawiał, że rozlegał się w niej łomot wściekłej perkusji. Gdzie jest Kate? W pokoju znajdował się tylko Berezoff i jego dwóch goryli. Gdzie ją zabrali? Spróbował stanąć mocniej na nogach, pomagierzy wzmocnili chwyt, wykręcając mu ręce jeszcze bardziej.
- Jest pan inteligentnym człowiekiem - kontynuował hrabia - więc sądzę, że dłuższe wyjaśnienia są zbędne. Posiada pan pewne niezwykle dla nas cenne informacje i zapewne doskonale się pan orientuje, że im szybciej ich pan nam udzieli, tym lepiej. Dla pana i pańskiej pięknej przyjaciółki.
- Nie wiem, o czym pan mówi, hrabio - Jones próbował przybrać ton nonszalancki. Niezbyt mu to wyszło.
Berezoff uniósł brwi.
- Porzućmy te niepotrzebne tytuły - mruknął ironicznie. - Spodziewałem się, że będzie pan bardziej domyślny. A może mocodawcy nie przekazali panu wszystkiego? Pozwoli pan więc, że się przedstawię: komisarz Siergiej Bieriezow, Gosudarstwiennoje Politiczeskije Uprawlenije.
Jones spojrzał na swego rozmówcę z nieukrywanym zdumieniem. Czego, na litość boską, szukał tutaj sowiecki wywiad? W jaką aferę udało mu się tym razem wplątać?
- No proszę, nie wiedziałem, że towarzysz Stalin jest aż tak zainteresowany zabytkami - przywołał na twarz najbardziej bezczelny ze swych uśmiechów.
Bieriezow spojrzał na niego zimno.
- Niech pan nie udaje, Jones. Obydwaj wiemy, że nie o zabytki tu chodzi.
Indiana chciał coś odpowiedzieć, lecz w głowie miał kompletną pustkę. Jedyne, co był w stanie zrobić, to wyszczerzyć się jeszcze bardziej.
Bieriezow tymczasem przeszedł do ofensywy.
- Od jak dawna poszukujecie tej broni? Jakie ustalenia zapadły pomiędzy wami a Anglikami? Kto finansuje badania?
- Czyżby pańscy mocodawcy nie przekazali panu wszystkiego? - palnął Jones bez namysłu. Coś zaczynało mu świtać... jakieś mętne wspomnienie. Zbyt absurdalne, by mogło być prawdą.
- Widzę, że dobry nastrój pana nie opuszcza - Rosjanin przyjrzał mu się uważnie. - Słyszałem, że jest pan twardym przeciwnikiem, doktorze Jones. Lubię twardych przeciwników. Tym większa satysfakcja, gdy już zostaną... zmiękczeni.
Ostatnim słowom towarzyszył błyskawiczny, potężny cios w splot słoneczny. Indiana zgiął się wpół, rozpaczliwie walcząc o oddech. Wyprostował się, szarpnięty mocno przez milczących pomocników komisarza. Bieriezow przyglądał mu się z chłodnym zainteresowaniem, czekając, aż archeolog odzyska głos.
- Kontynuując, doktorze Jones - odezwał się spokojnym tonem - co pan wie o miejscu ukrycia broni Sumerów?
- Nic nie wiem o broni Sumerów - wykrztusił Jones. - Prowadzę poszukiwania dla prywatnego kolekcjonera...
- Doprawdy? Przypominam sobie pewną rozmowę, gdy wykazał się pan doskonałą orientacją w temacie. Zbyt dużo wina i odrobina zazdrości - to świetnie potrafi rozwiązać język. Niestety, obawiam się, że tym razem będę zmuszony użyć metod bardziej prymitywnych.
Głupie żarty się mszczą, pomyślał z rezygnacją Jones. On również przypomniał sobie tę rozmowę podczas kolacji w brytyjskim konsulacie. Powiedział pierwszą, lepszą bzdurę, żeby odwrócić uwagę Rosjanina od Kate. Nigdy nie przypuszczał, że ktokolwiek mógłby potraktować to serio. Starożytna broń, dobre sobie. Ogień z nieba... i co jeszcze? Stek idiotyzmów. A jednak wyglądało na to, że Sowieci podchodzą do tej sprawy nadzwyczaj poważnie.
- Skoro tak bardzo potrzebujecie mojej wiedzy, dlaczego chcieliście nas zabić? - spytał z głupia frant. Bieriezow wzruszył ramionami.
- Błąd w ocenie sytuacji. Nawet nam się zdarza. Cóż, sądziłem, że posiadamy pełne informacje... a jak pan wie, konkurencję najlepiej wyeliminować zawczasu. Na szczęście dla pana okazało się, że nasze źródła mają pewne luki.
- I sądzi pan, że zechcę te luki zapełnić.
- W pana najlepiej pojętym interesie.
Indiana westchnął ciężko.
- A jeśli jeszcze raz powiem, że pan się myli? Nie szukam żadnej cholernej broni, moim celem jest grobowiec bratanka Abrahama...
Oczy Bieriezowa zwęziły się w szparki.
- Nie ze mną te numery, Jones - wycedził przez zęby. - Moi ludzie sprawdzili pana jeszcze w Jerozolimie. Wiem doskonale, że dysponuje pan wskazówkami, co do tak zwanego "Skarbu Chaldejczyków". Przeklętego skarbu.
- Tam nie ma ani słowa o broni! - warknął Jones.
- Nie... lecz, jak wspomniałem, są też inne źródła. Pan ma tylko jeden fragment układanki. My posiadamy pozostałe.
- Więc niech pan ją sobie ułoży... hrabio - Jones skrzywił się ironicznie.
To nie była właściwa odpowiedź. Bardzo niewłaściwa.
- Towarzyszu - poprawił go spokojnie Bieriezow, rozcierając kostki palców. - Ma pan twardą szczękę, doktorze Jones.
Indiana splunął na ziemię i ostrożnie dotknął językiem zębów. Były na miejscu.
- Doktorze Jones - Rosjanin zbliżył się, patrząc mu prosto w oczy. - Jak pan widzi, mogę pana zmusić do mówienia. Mam odpowiednie środki... myślę, że wolałby pan nie znać szczegółów. Jeśli będzie to konieczne, proszę mi wierzyć, nie zawaham się. Jest mi pan potrzebny żywy, lecz niekoniecznie, hm... nieuszkodzony.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem w milczeniu.
- Wolałbym jednak tego nie robić - Bieriezow przybrał ton perswazji. - Szanuję pana jako naukowca... i jako godnego przeciwnika. Nie wątpię, że wykaże pan rozsądek i zgodzi się na współpracę.
Indiana wydał z siebie nieokreślone mruknięcie, które przy pewnej dozie dobrej woli mogło zostać potraktowane jak potwierdzenie.
- Muszę przyznać, że nie traktowaliśmy was poważnie, póki nie okazało się, że wskazówki zawarte na pańskich tabliczkach mówią niemal o tym samym, co pewne nasze znaleziska z Gruzji - Bieriezow skinieniem głowy dał znać swym gorylom, żeby usadzili Indianę za stołem. Sam przechadzał się długimi krokami po pokoju. - Legendy o potężnej, ognistej broni były znane i u nas, lecz początkowo nikt nie domyślał się, że można potraktować je jako bardzo konkretny przekaz historyczny. Dopiero niedawno prace profesora Siemionowa rzuciły nowe światło na sprawę. Mieszkał w Szwajcarii, współpracował z tym... jak mu było... - Bieriezow strzelił palcami, usiłując przypomnieć sobie nazwisko. - Nieważne. Sprowadziliśmy profesora możliwie prędko do ojczyzny, chyba nie był tym zbyt zachwycony. Dostał jednak prosty wybór: wygodna dacza pod Moskwą i praca na nasze zlecenie lub badania co najwyżej nad stanem zalesienia północnych okręgów. Pan też ma prosty wybór, doktorze Jones - odwrócił się ku niemu ze złośliwym uśmieszkiem.
- Co będę z tego miał? - Indiana postanowił zagrać va banque.
- Bezpieczeństwo pańskie i pana przyjaciół. Potrafimy ochronić was przed konsekwencjami, gdy wasze rządy dowiedzą się o zdradzie.
- To mało... Sam dbam o własne bezpieczeństwo.
- Hm, jak widać, czasami przecenia pan swe możliwości - Bieriezow był ubawiony. - Nie oszukujmy się, jest pan amatorem. Swoją drogą, cóż za dziwna decyzja, wysłać w tak ważną misję dwoje nieprofesjonalistów...
- Chodziło, wie pan, o świeże spojrzenie na sprawę - archeolog przybrał ten sam ton.
- Coś w tym jest - mruknął Rosjanin. - Czasami faktycznie amatorzy są w stanie dostrzec zupełnie nowe ścieżki. No dobrze. Jak widzę, jest pan gotowy udzielić informacji...
- Nie tak prędko! - Indiana uniósł dłoń. - Pytałem, co z tego będę miał poza mglistymi obietnicami?
- Jest pan odważny, doktorze Jones, ale proszę nie przesadzać - w głosie Bieriezowa ponownie zadźwięczała stal. - Nie chciałbym stracić cierpliwości. Co pan będzie z tego miał? To zależy, co pan nam powie! Na chwilę obecną niech panu wystarczy świadomość, że przyczyni się pan do zapewnienia pokoju na świecie - zachichotał.
- Pokoju? - brwi Jonesa uniosły się w zdumieniu.
- Si vis pacem, para bellum - mruknął sentencjonalnie Bieriezow. - Mając w posiadaniu tak potężną broń sprawimy, że wszelkie wojny staną się niepotrzebne. Świadomość, jak okrutne straty można będzie zadać jednym ciosem, na zawsze powstrzyma ludzkość od prowadzenia walk.
- Nobel też miał takie złudzenia - parsknął Jones. - Wydawało mu się, że tak straszna rzecz jak dynamit... - wzruszył ramionami. Przeciągał tę bezsensowną rozmowę, a jego mózg pracował na najwyższych obrotach, starając się znaleźć jakieś wyjście z sytuacji.
Bieriezow chyba wyczuł jego intencje.
- Porzućmy te rozważania - uciął. - Jest pan całkowicie w naszej mocy, a przypominam, że nie tylko pan, lecz również doktor Bertram. Skoro pan nie chce mówić, może ona...?
- Ona nic nie wie! - warknął Jones ostro. Zbyt ostro. Rosjanin przyglądał mu się z satysfakcją.
- A zatem, skoro nie chce pan, żebyśmy sprawdzili sami, co wie mademoiselle Katarina...
Zyskać na czasie, myślał Jones. Uspokoić go, przekonać. Jak?
- Gdybym miał moje materiały - zaczął ostrożnie - mógłbym panu wskazać pewne informacje. Niestety, bez nich...
- Ma pan na myśli tabliczki? - upewnił się Bieriezow. - Z tym nie będzie najmniejszego problemu. Zadbaliśmy, aby one również tu dotarły. Dima! - szybko wydał polecenia jednemu ze swych ludzi.
Jones zaklął w duchu, starając się jednak utrzymać nieprzenikniony wyraz twarzy. Rosjanin wrócił błyskawicznie, niosąc ze sobą doskonale znany mu pakunek.
- Proszę bardzo. Czekamy na wyjaśnienia - Bieriezow rozsiadł się wygodnie.
Indiana powoli, pedantycznie ułożył tabliczki na stole. Zyskać na czasie... Zrobił mądrą minę. Żeby tylko nie zorientowali się, że tak naprawdę sam niewiele potrafi z nich odczytać! Pochylił się nad stołem, mamrocząc coś pod nosem. Po chwili podniósł głowę i gestem przywołał Bieriezowa.
- Niech pan spojrzy tutaj, ten symbol berła Marduka...
Podziałało. Znowu.
Łokieć Indiany z potężną siłą wbił się w żołądek Rosjanina. Bieriezow zwinął się, Jones błyskawicznie poprawił ciosem w szczękę. Dwóch goryli ruszyło na niego, odskoczył, w ostatniej chwili unikając prawego prostego. Uderzył na odlew, nie patrząc, jeden z mężczyzn z rykiem bólu złapał się za nos. Pięść drugiego świsnęła tuż obok jego ucha. Skulił się i walnął głową z byka, napastnik cofnął się parę kroków, lecz nie stracił równowagi. Jones rzucił się w stronę drzwi. Był tuż przy nich, gdy jeden z Rosjan schwycił go za szyję, odbierając oddech. Szarpnął się, próbując przerzucić napastnika, lecz w tej samej chwili drugi podciął mu nogi. Runęli na ziemię wszyscy trzej. Nie miał szans, przyduszony ciężarem dwóch rosłych mężczyzn. Przygnieciony, unieruchomiony, obserwował, jak Bieriezow powoli wstaje, otrzepuje się i podchodzi, spoglądając nań jak na karalucha tuż przed rozdeptaniem.
- I po co to panu było, doktorze Jones? - spytał Rosjanin, potrząsając głową z niedowierzaniem. - Naprawdę myślałem, że ma pan więcej rozsądku. A tak... cóż, nie mam wyjścia. Zajmijcie się nim, rebiata. Ja idę nadać meldunek. Potem zadecydujemy, co z nim zrobić.
Wyszedł.
Pierwszy kopniak trafił Jonesa w żebra. Skulił się, osłaniając rękami głowę, zgiętymi nogami brzuch. Sowieci byli w swoim żywiole. Z ulgą zapadł ponownie w ciemność.
- Witam, doktorze Jones - odezwał się hrabia. - Przyznam, że nie spodziewałem się pana tutaj tak prędko. Tym lepiej, będziemy mieć więcej czasu na szczerą rozmowę.
Jones starał się zebrać myśli. Rozejrzał się uważnie, choć każdy ruch głową sprawiał, że rozlegał się w niej łomot wściekłej perkusji. Gdzie jest Kate? W pokoju znajdował się tylko Berezoff i jego dwóch goryli. Gdzie ją zabrali? Spróbował stanąć mocniej na nogach, pomagierzy wzmocnili chwyt, wykręcając mu ręce jeszcze bardziej.
- Jest pan inteligentnym człowiekiem - kontynuował hrabia - więc sądzę, że dłuższe wyjaśnienia są zbędne. Posiada pan pewne niezwykle dla nas cenne informacje i zapewne doskonale się pan orientuje, że im szybciej ich pan nam udzieli, tym lepiej. Dla pana i pańskiej pięknej przyjaciółki.
- Nie wiem, o czym pan mówi, hrabio - Jones próbował przybrać ton nonszalancki. Niezbyt mu to wyszło.
Berezoff uniósł brwi.
- Porzućmy te niepotrzebne tytuły - mruknął ironicznie. - Spodziewałem się, że będzie pan bardziej domyślny. A może mocodawcy nie przekazali panu wszystkiego? Pozwoli pan więc, że się przedstawię: komisarz Siergiej Bieriezow, Gosudarstwiennoje Politiczeskije Uprawlenije.
Jones spojrzał na swego rozmówcę z nieukrywanym zdumieniem. Czego, na litość boską, szukał tutaj sowiecki wywiad? W jaką aferę udało mu się tym razem wplątać?
- No proszę, nie wiedziałem, że towarzysz Stalin jest aż tak zainteresowany zabytkami - przywołał na twarz najbardziej bezczelny ze swych uśmiechów.
Bieriezow spojrzał na niego zimno.
- Niech pan nie udaje, Jones. Obydwaj wiemy, że nie o zabytki tu chodzi.
Indiana chciał coś odpowiedzieć, lecz w głowie miał kompletną pustkę. Jedyne, co był w stanie zrobić, to wyszczerzyć się jeszcze bardziej.
Bieriezow tymczasem przeszedł do ofensywy.
- Od jak dawna poszukujecie tej broni? Jakie ustalenia zapadły pomiędzy wami a Anglikami? Kto finansuje badania?
- Czyżby pańscy mocodawcy nie przekazali panu wszystkiego? - palnął Jones bez namysłu. Coś zaczynało mu świtać... jakieś mętne wspomnienie. Zbyt absurdalne, by mogło być prawdą.
- Widzę, że dobry nastrój pana nie opuszcza - Rosjanin przyjrzał mu się uważnie. - Słyszałem, że jest pan twardym przeciwnikiem, doktorze Jones. Lubię twardych przeciwników. Tym większa satysfakcja, gdy już zostaną... zmiękczeni.
Ostatnim słowom towarzyszył błyskawiczny, potężny cios w splot słoneczny. Indiana zgiął się wpół, rozpaczliwie walcząc o oddech. Wyprostował się, szarpnięty mocno przez milczących pomocników komisarza. Bieriezow przyglądał mu się z chłodnym zainteresowaniem, czekając, aż archeolog odzyska głos.
- Kontynuując, doktorze Jones - odezwał się spokojnym tonem - co pan wie o miejscu ukrycia broni Sumerów?
- Nic nie wiem o broni Sumerów - wykrztusił Jones. - Prowadzę poszukiwania dla prywatnego kolekcjonera...
- Doprawdy? Przypominam sobie pewną rozmowę, gdy wykazał się pan doskonałą orientacją w temacie. Zbyt dużo wina i odrobina zazdrości - to świetnie potrafi rozwiązać język. Niestety, obawiam się, że tym razem będę zmuszony użyć metod bardziej prymitywnych.
Głupie żarty się mszczą, pomyślał z rezygnacją Jones. On również przypomniał sobie tę rozmowę podczas kolacji w brytyjskim konsulacie. Powiedział pierwszą, lepszą bzdurę, żeby odwrócić uwagę Rosjanina od Kate. Nigdy nie przypuszczał, że ktokolwiek mógłby potraktować to serio. Starożytna broń, dobre sobie. Ogień z nieba... i co jeszcze? Stek idiotyzmów. A jednak wyglądało na to, że Sowieci podchodzą do tej sprawy nadzwyczaj poważnie.
- Skoro tak bardzo potrzebujecie mojej wiedzy, dlaczego chcieliście nas zabić? - spytał z głupia frant. Bieriezow wzruszył ramionami.
- Błąd w ocenie sytuacji. Nawet nam się zdarza. Cóż, sądziłem, że posiadamy pełne informacje... a jak pan wie, konkurencję najlepiej wyeliminować zawczasu. Na szczęście dla pana okazało się, że nasze źródła mają pewne luki.
- I sądzi pan, że zechcę te luki zapełnić.
- W pana najlepiej pojętym interesie.
Indiana westchnął ciężko.
- A jeśli jeszcze raz powiem, że pan się myli? Nie szukam żadnej cholernej broni, moim celem jest grobowiec bratanka Abrahama...
Oczy Bieriezowa zwęziły się w szparki.
- Nie ze mną te numery, Jones - wycedził przez zęby. - Moi ludzie sprawdzili pana jeszcze w Jerozolimie. Wiem doskonale, że dysponuje pan wskazówkami, co do tak zwanego "Skarbu Chaldejczyków". Przeklętego skarbu.
- Tam nie ma ani słowa o broni! - warknął Jones.
- Nie... lecz, jak wspomniałem, są też inne źródła. Pan ma tylko jeden fragment układanki. My posiadamy pozostałe.
- Więc niech pan ją sobie ułoży... hrabio - Jones skrzywił się ironicznie.
To nie była właściwa odpowiedź. Bardzo niewłaściwa.
- Towarzyszu - poprawił go spokojnie Bieriezow, rozcierając kostki palców. - Ma pan twardą szczękę, doktorze Jones.
Indiana splunął na ziemię i ostrożnie dotknął językiem zębów. Były na miejscu.
- Doktorze Jones - Rosjanin zbliżył się, patrząc mu prosto w oczy. - Jak pan widzi, mogę pana zmusić do mówienia. Mam odpowiednie środki... myślę, że wolałby pan nie znać szczegółów. Jeśli będzie to konieczne, proszę mi wierzyć, nie zawaham się. Jest mi pan potrzebny żywy, lecz niekoniecznie, hm... nieuszkodzony.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem w milczeniu.
- Wolałbym jednak tego nie robić - Bieriezow przybrał ton perswazji. - Szanuję pana jako naukowca... i jako godnego przeciwnika. Nie wątpię, że wykaże pan rozsądek i zgodzi się na współpracę.
Indiana wydał z siebie nieokreślone mruknięcie, które przy pewnej dozie dobrej woli mogło zostać potraktowane jak potwierdzenie.
- Muszę przyznać, że nie traktowaliśmy was poważnie, póki nie okazało się, że wskazówki zawarte na pańskich tabliczkach mówią niemal o tym samym, co pewne nasze znaleziska z Gruzji - Bieriezow skinieniem głowy dał znać swym gorylom, żeby usadzili Indianę za stołem. Sam przechadzał się długimi krokami po pokoju. - Legendy o potężnej, ognistej broni były znane i u nas, lecz początkowo nikt nie domyślał się, że można potraktować je jako bardzo konkretny przekaz historyczny. Dopiero niedawno prace profesora Siemionowa rzuciły nowe światło na sprawę. Mieszkał w Szwajcarii, współpracował z tym... jak mu było... - Bieriezow strzelił palcami, usiłując przypomnieć sobie nazwisko. - Nieważne. Sprowadziliśmy profesora możliwie prędko do ojczyzny, chyba nie był tym zbyt zachwycony. Dostał jednak prosty wybór: wygodna dacza pod Moskwą i praca na nasze zlecenie lub badania co najwyżej nad stanem zalesienia północnych okręgów. Pan też ma prosty wybór, doktorze Jones - odwrócił się ku niemu ze złośliwym uśmieszkiem.
- Co będę z tego miał? - Indiana postanowił zagrać va banque.
- Bezpieczeństwo pańskie i pana przyjaciół. Potrafimy ochronić was przed konsekwencjami, gdy wasze rządy dowiedzą się o zdradzie.
- To mało... Sam dbam o własne bezpieczeństwo.
- Hm, jak widać, czasami przecenia pan swe możliwości - Bieriezow był ubawiony. - Nie oszukujmy się, jest pan amatorem. Swoją drogą, cóż za dziwna decyzja, wysłać w tak ważną misję dwoje nieprofesjonalistów...
- Chodziło, wie pan, o świeże spojrzenie na sprawę - archeolog przybrał ten sam ton.
- Coś w tym jest - mruknął Rosjanin. - Czasami faktycznie amatorzy są w stanie dostrzec zupełnie nowe ścieżki. No dobrze. Jak widzę, jest pan gotowy udzielić informacji...
- Nie tak prędko! - Indiana uniósł dłoń. - Pytałem, co z tego będę miał poza mglistymi obietnicami?
- Jest pan odważny, doktorze Jones, ale proszę nie przesadzać - w głosie Bieriezowa ponownie zadźwięczała stal. - Nie chciałbym stracić cierpliwości. Co pan będzie z tego miał? To zależy, co pan nam powie! Na chwilę obecną niech panu wystarczy świadomość, że przyczyni się pan do zapewnienia pokoju na świecie - zachichotał.
- Pokoju? - brwi Jonesa uniosły się w zdumieniu.
- Si vis pacem, para bellum - mruknął sentencjonalnie Bieriezow. - Mając w posiadaniu tak potężną broń sprawimy, że wszelkie wojny staną się niepotrzebne. Świadomość, jak okrutne straty można będzie zadać jednym ciosem, na zawsze powstrzyma ludzkość od prowadzenia walk.
- Nobel też miał takie złudzenia - parsknął Jones. - Wydawało mu się, że tak straszna rzecz jak dynamit... - wzruszył ramionami. Przeciągał tę bezsensowną rozmowę, a jego mózg pracował na najwyższych obrotach, starając się znaleźć jakieś wyjście z sytuacji.
Bieriezow chyba wyczuł jego intencje.
- Porzućmy te rozważania - uciął. - Jest pan całkowicie w naszej mocy, a przypominam, że nie tylko pan, lecz również doktor Bertram. Skoro pan nie chce mówić, może ona...?
- Ona nic nie wie! - warknął Jones ostro. Zbyt ostro. Rosjanin przyglądał mu się z satysfakcją.
- A zatem, skoro nie chce pan, żebyśmy sprawdzili sami, co wie mademoiselle Katarina...
Zyskać na czasie, myślał Jones. Uspokoić go, przekonać. Jak?
- Gdybym miał moje materiały - zaczął ostrożnie - mógłbym panu wskazać pewne informacje. Niestety, bez nich...
- Ma pan na myśli tabliczki? - upewnił się Bieriezow. - Z tym nie będzie najmniejszego problemu. Zadbaliśmy, aby one również tu dotarły. Dima! - szybko wydał polecenia jednemu ze swych ludzi.
Jones zaklął w duchu, starając się jednak utrzymać nieprzenikniony wyraz twarzy. Rosjanin wrócił błyskawicznie, niosąc ze sobą doskonale znany mu pakunek.
- Proszę bardzo. Czekamy na wyjaśnienia - Bieriezow rozsiadł się wygodnie.
Indiana powoli, pedantycznie ułożył tabliczki na stole. Zyskać na czasie... Zrobił mądrą minę. Żeby tylko nie zorientowali się, że tak naprawdę sam niewiele potrafi z nich odczytać! Pochylił się nad stołem, mamrocząc coś pod nosem. Po chwili podniósł głowę i gestem przywołał Bieriezowa.
- Niech pan spojrzy tutaj, ten symbol berła Marduka...
Podziałało. Znowu.
Łokieć Indiany z potężną siłą wbił się w żołądek Rosjanina. Bieriezow zwinął się, Jones błyskawicznie poprawił ciosem w szczękę. Dwóch goryli ruszyło na niego, odskoczył, w ostatniej chwili unikając prawego prostego. Uderzył na odlew, nie patrząc, jeden z mężczyzn z rykiem bólu złapał się za nos. Pięść drugiego świsnęła tuż obok jego ucha. Skulił się i walnął głową z byka, napastnik cofnął się parę kroków, lecz nie stracił równowagi. Jones rzucił się w stronę drzwi. Był tuż przy nich, gdy jeden z Rosjan schwycił go za szyję, odbierając oddech. Szarpnął się, próbując przerzucić napastnika, lecz w tej samej chwili drugi podciął mu nogi. Runęli na ziemię wszyscy trzej. Nie miał szans, przyduszony ciężarem dwóch rosłych mężczyzn. Przygnieciony, unieruchomiony, obserwował, jak Bieriezow powoli wstaje, otrzepuje się i podchodzi, spoglądając nań jak na karalucha tuż przed rozdeptaniem.
- I po co to panu było, doktorze Jones? - spytał Rosjanin, potrząsając głową z niedowierzaniem. - Naprawdę myślałem, że ma pan więcej rozsądku. A tak... cóż, nie mam wyjścia. Zajmijcie się nim, rebiata. Ja idę nadać meldunek. Potem zadecydujemy, co z nim zrobić.
Wyszedł.
Pierwszy kopniak trafił Jonesa w żebra. Skulił się, osłaniając rękami głowę, zgiętymi nogami brzuch. Sowieci byli w swoim żywiole. Z ulgą zapadł ponownie w ciemność.
wtorek, 15 kwietnia 2008
Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.12
Indiana Jones, ukryty za skałą, spoglądał z góry na obozowisko hrabiego Berezoffa. Tworzyło je kilka niskich kamiennych domków o płaskich dachach, parę drewnianych szop oraz coś w rodzaju nieforemnego, rozpiętego na palach namiotu na skraju zabudowań. Zapadał zmierzch, cienie wydłużały się i gęstniały. Patrzył tak dłuższą chwilę, zastanawiając się nad dalszą strategią. Czy wjechać tam po prostu, otwarcie, jak z przyjacielską wizytą, czy też raczej zakraść się niepostrzeżenie i rozpoznać sytuację? Zarówno instynkt, jak i doświadczenie podpowiadały mu tę drugą drogę.
Ruszył w dół, ostrożnie zsuwając się po stromym zboczu. Po obozie kręciło się kilka osób, uważał zatem, żeby nie być widocznym, ani słyszalnym. Był już blisko, pozostało tylko przeskoczyć spod osłony skał pod najbliższą ścianę. Przytaił się w cieniu, czekając, aż dwóch pogrążonych w rozmowie mężczyzn oddali się wystarczająco. Słyszał dość wyraźnie ich głosy, jednak nie był w stanie zrozumieć, co mówią. Dziwne. Równie dziwne wydało mu się, że obydwaj mieli u pasa kabury z bronią. Rozpoznał charakterystyczny kształt belgijskiego naganta. Cóż, może nawet hrabia - pacyfista uznawał konieczność odpowiedniego zabezpieczenia na tym niespokojnym terenie? Si vis pacem, para bellum - przypomniało mu się. Tymczasem na chwilę zrobiło się pusto, wykorzystał to, aby przebiec te ostatnie parę kroków. Przywarł do ściany, tuż nad nim widniało małe okienko. Ostrożnie podciągnął się i zajrzał do wnętrza. Przypominało jego własny pokój w Abu-daar: stół, prosty tapczan, krzesło z oparciem, na którym ktoś niedbale zawiesił płócienną kurtkę. Właściciela nie było widać. Już miał porzucić punkt obserwacyjny, gdy nagle skrzypnęły drzwi i do izby ciężkim krokiem wszedł wysoki, siwiejący mężczyzna. Zapalił świecę, zasiadł za stołem, wyciągnął z kieszeni obgryziony ołówek i pisał coś szybko, marszcząc w skupieniu krzaczaste brwi. Płomień migotał, sprawiając, że paskudna, poszarpana blizna na jego policzku zdawała wić się i skręcać, jak żywe stworzenie. Powoli i ostrożnie Jones wycofał się spod okna. Wyjrzał zza rogu budynku. Kate zapewne znajduje się w kwaterze samego hrabiego. Coś mu mówiło, że jest to centralnie usytuowany dom - wyglądał na większy i wygodniejszy od pozostałych. Przekradł się w cień drewnianego, niedbale skleconego baraczku. Zmierzch zdawał się sprzyjać jego planom. Jeszcze parę minut - i znalazł się u celu. Okno mżyło łagodnym światłem, z wnętrza słychać było jakieś głosy. Przyklejony do ściany, ostrożnie wysunął głowę ponad jego krawędź. Tak, nie mylił się - Kate tu była. Siedząc na wysokim, drewnianym krześle z poręczami przysłuchiwała się hrabiemu, który tłumaczył jej coś przyciszonym głosem, niedbale oparty o stół. Na pierwszy rzut oka nie było w tej scenie nic niezwykłego. Na drugi - spostrzegł, że twarz Kate była śmiertelnie blada, a jej nadgarstki przywiązane do poręczy krzesła.
Odwrócić ich uwagę, pomyślał Jones. Odwrócić uwagę - jak? Trzeba znaleźć coś, co narobi dużo hałasu. Magazyn. Na pewno trzymają tu gdzieś benzynę dla swych wozów. Rozejrzał się szybko. Który z budynków mógł być tym właściwym? Wytypował sporych rozmiarów drewnianą szopę i zaczął skradać się w jej kierunku. Kilkakrotnie przywierał do ziemi, wstrzymując oddech, gdy ktoś przechodził zbyt blisko. Dotarł wreszcie pod tylną ścianę baraku. Zauważył z zadowoleniem, że deski poprzybijane są byle jak, tworząc dość szerokie szpary. Niektóre z nich ledwie się trzymały na pokrzywionych gwoździach. Schwycił jedną z desek i zaczął delikatnie nią poruszać, dopóki się całkiem nie obluzowała. Wśliznął się do ciemnego wnętrza. Przez chwilę nie widział nic, potem wzrok się przyzwyczaił. Tak jak przypuszczał - był to magazyn. Tuż przed nim wyrastał stos drewnianych skrzyń, nieco dalej stały solidne, metalowe beczki. Zapas paliwa, pewnie też nafta do lamp, może jakieś chemiczne odczynniki. Bardzo dobrze.
Skrzypnęły drzwi, w ostatniej chwili odskoczył za piramidę skrzyń. Dwóch rosłych mężczyzn weszło do magazynu. Przestawiali jakieś pudła, aż wreszcie znaleźli to, co chcieli i wyszli. Jones ruszył w stronę beczek. Jego plan, jak zwykle, był bardzo prosty...
Ale się wrobiłam, pomyślała Kate. Co za koszmarna głupota. Co za spektakularne fiasko wielkiej misji Maty Hari. Spojrzała na Berezoffa, nachylającego się ku niej z ironicznym uśmieszkiem. Tak to jest, gdy człowiek pcha się na ślepo w sam środek intrygi, o której nie ma pojęcia.
- Bardzo się cieszę, że będę mógł panią dłużej gościć, mademoiselle - odezwał się tymczasem hrabia tonem lekkiej konwersacji. - Nie wątpię, że doceni pani nasze starania o zapewnienie pani, hm... bezpieczeństwa.
- Wolałabym, żeby zapewnił mi pan, hm... swobodę - odparła Kate, spoglądając wprost w zimne, bladoniebieskie oczy.
- Wszystko w swoim czasie. Na razie będzie pani naszym cennym gościem. Żeby zaś nie czuła się pani samotnie, postaramy się, aby doktor Jones dotrzymał również pani towarzystwa. Wydałem już dyspozycje...
- Wciąż nie rozumiem, czego właściwie pan od nas chce. Moje wykopaliska nie weszły jeszcze w fazę, która mogłaby kogoś zainteresować...
- Droga pani, kto tu mówi o wykopaliskach? Od dawna zdaję sobie sprawę, że jest to tylko przykrywka. Naprawdę sądziła pani, że jestem aż tak naiwny?
- Myli się pan, hrabio... - próbowała przerwać Kate, lecz Berezoff najwyraźniej stracił cierpliwość.
- Milcz! - warknął, a jego twarz ściągnęła się w złowrogim grymasie. - Dość tych kłamstw. Znam wasze prawdziwe cele. Myślałaś, że byliście tak dobrze kryci, a jednak Jones wygadał się na samym początku!
- Nie wiem, o czym pan mówi - Kate była wstrząśnięta. - Doktor Jones poszukuje grobowca Lota, bratanka Abrahama...
- Powiedziałem, dość tych kłamstw - głos Berezoffa był zimny i ostry jak stal. - Wy, Anglicy! Tak zadufani, tak pewni siebie, tak pełni pogardy dla innych nacji! Im-pe-rium! - wymówił to słowo z najwyższym obrzydzeniem. - Już niedługo nadejdzie dzień, gdy całe to wasze imperium zawali się jak kolos na glinianych nogach!
Kate spoglądała na niego, kompletnie oszołomiona. To była jakaś okropna pomyłka. Rozpaczliwie starała się przekonać hrabiego, że jego podejrzenia i domysły są bezpodstawne. Cokolwiek podejrzewał. Pokryte zaskorupiałą solą wybrzeże Morza Martwego kryło widać coś więcej, niż tylko ruiny Sodomy. Niestety, wyglądało na to, że prawda to za mało. Berezoff tylko krzywił się z pogardą, gdy tłumaczyła mu, że jej cele są i zawsze były czysto naukowe.
- Moja droga, jesteś strasznie uparta - westchnął teraz, znów przybierając pozę znudzonego światowca. - Zastanawiam się, co takiego mogłoby rozwiązać ci język. Masz jeszcze szansę - spojrzał na nią uważnie - i radzę ją wykorzystać, zanim poproszę o pomoc moich ludzi. Nie są zbyt delikatni, jeśli rozumiesz, co mam na myśli - oczy błysnęły mu złowrogo.
Kate poczuła, jak zimną, mdlącą falą spływa na nią przerażenie. Do tej pory, mimo strachu, była w stanie myśleć w miarę jasno i logicznie, teraz chciała tylko krzyczeć w narastającej panice. Zagryzła wargi, czując, jak cała krew odpływa jej z twarzy. Miała wrażenie, że zapada się gdzieś w głąb, kurczy się, oddala, obserwując Berezoffa jak przez odwróconą lunetę.
Przez chwilę trwała śmiertelna cisza.
Potężny huk rozległ się gdzieś w pobliżu, pęd powietrza wyrwał z zawiasów drzwi, które z łomotem uderzyły o ścianę. Zaskoczony Berezoff odwrócił się błyskawicznie. Na zewnątrz słychać było tumult i krzyki, do izby wdarł się blask płomieni. Hrabia zaklął siarczyście i wypadł na podwórze. Kate szarpnęła się w więzach. Gdyby tylko mogła je jakoś rozluźnić! Szamotała się rozpaczliwie, zdzierając naskórek, wiedząc, że jeszcze chwila, a przepadnie jedyna szansa ucieczki.
Jakaś postać wpadła jak burza do izby i rzuciła się ku niej. Już miała wrzasnąć, gdy ze zdumieniem zobaczyła przed sobą twarz Jonesa.
- Indy! Jak...?
- Ciii - syknął, tnąc sznury nożem. - Szybko! Biegniemy!
- Uważaj! - krzyknęła, lecz już było za późno. Za plecami Jonesa wyrósł nie wiadomo skąd któryś z pomagierów Berezoffa. Rozległ się świst pałki, Indiana zwalił się na ziemię, nieprzytomny.
Ruszył w dół, ostrożnie zsuwając się po stromym zboczu. Po obozie kręciło się kilka osób, uważał zatem, żeby nie być widocznym, ani słyszalnym. Był już blisko, pozostało tylko przeskoczyć spod osłony skał pod najbliższą ścianę. Przytaił się w cieniu, czekając, aż dwóch pogrążonych w rozmowie mężczyzn oddali się wystarczająco. Słyszał dość wyraźnie ich głosy, jednak nie był w stanie zrozumieć, co mówią. Dziwne. Równie dziwne wydało mu się, że obydwaj mieli u pasa kabury z bronią. Rozpoznał charakterystyczny kształt belgijskiego naganta. Cóż, może nawet hrabia - pacyfista uznawał konieczność odpowiedniego zabezpieczenia na tym niespokojnym terenie? Si vis pacem, para bellum - przypomniało mu się. Tymczasem na chwilę zrobiło się pusto, wykorzystał to, aby przebiec te ostatnie parę kroków. Przywarł do ściany, tuż nad nim widniało małe okienko. Ostrożnie podciągnął się i zajrzał do wnętrza. Przypominało jego własny pokój w Abu-daar: stół, prosty tapczan, krzesło z oparciem, na którym ktoś niedbale zawiesił płócienną kurtkę. Właściciela nie było widać. Już miał porzucić punkt obserwacyjny, gdy nagle skrzypnęły drzwi i do izby ciężkim krokiem wszedł wysoki, siwiejący mężczyzna. Zapalił świecę, zasiadł za stołem, wyciągnął z kieszeni obgryziony ołówek i pisał coś szybko, marszcząc w skupieniu krzaczaste brwi. Płomień migotał, sprawiając, że paskudna, poszarpana blizna na jego policzku zdawała wić się i skręcać, jak żywe stworzenie. Powoli i ostrożnie Jones wycofał się spod okna. Wyjrzał zza rogu budynku. Kate zapewne znajduje się w kwaterze samego hrabiego. Coś mu mówiło, że jest to centralnie usytuowany dom - wyglądał na większy i wygodniejszy od pozostałych. Przekradł się w cień drewnianego, niedbale skleconego baraczku. Zmierzch zdawał się sprzyjać jego planom. Jeszcze parę minut - i znalazł się u celu. Okno mżyło łagodnym światłem, z wnętrza słychać było jakieś głosy. Przyklejony do ściany, ostrożnie wysunął głowę ponad jego krawędź. Tak, nie mylił się - Kate tu była. Siedząc na wysokim, drewnianym krześle z poręczami przysłuchiwała się hrabiemu, który tłumaczył jej coś przyciszonym głosem, niedbale oparty o stół. Na pierwszy rzut oka nie było w tej scenie nic niezwykłego. Na drugi - spostrzegł, że twarz Kate była śmiertelnie blada, a jej nadgarstki przywiązane do poręczy krzesła.
Odwrócić ich uwagę, pomyślał Jones. Odwrócić uwagę - jak? Trzeba znaleźć coś, co narobi dużo hałasu. Magazyn. Na pewno trzymają tu gdzieś benzynę dla swych wozów. Rozejrzał się szybko. Który z budynków mógł być tym właściwym? Wytypował sporych rozmiarów drewnianą szopę i zaczął skradać się w jej kierunku. Kilkakrotnie przywierał do ziemi, wstrzymując oddech, gdy ktoś przechodził zbyt blisko. Dotarł wreszcie pod tylną ścianę baraku. Zauważył z zadowoleniem, że deski poprzybijane są byle jak, tworząc dość szerokie szpary. Niektóre z nich ledwie się trzymały na pokrzywionych gwoździach. Schwycił jedną z desek i zaczął delikatnie nią poruszać, dopóki się całkiem nie obluzowała. Wśliznął się do ciemnego wnętrza. Przez chwilę nie widział nic, potem wzrok się przyzwyczaił. Tak jak przypuszczał - był to magazyn. Tuż przed nim wyrastał stos drewnianych skrzyń, nieco dalej stały solidne, metalowe beczki. Zapas paliwa, pewnie też nafta do lamp, może jakieś chemiczne odczynniki. Bardzo dobrze.
Skrzypnęły drzwi, w ostatniej chwili odskoczył za piramidę skrzyń. Dwóch rosłych mężczyzn weszło do magazynu. Przestawiali jakieś pudła, aż wreszcie znaleźli to, co chcieli i wyszli. Jones ruszył w stronę beczek. Jego plan, jak zwykle, był bardzo prosty...
Ale się wrobiłam, pomyślała Kate. Co za koszmarna głupota. Co za spektakularne fiasko wielkiej misji Maty Hari. Spojrzała na Berezoffa, nachylającego się ku niej z ironicznym uśmieszkiem. Tak to jest, gdy człowiek pcha się na ślepo w sam środek intrygi, o której nie ma pojęcia.
- Bardzo się cieszę, że będę mógł panią dłużej gościć, mademoiselle - odezwał się tymczasem hrabia tonem lekkiej konwersacji. - Nie wątpię, że doceni pani nasze starania o zapewnienie pani, hm... bezpieczeństwa.
- Wolałabym, żeby zapewnił mi pan, hm... swobodę - odparła Kate, spoglądając wprost w zimne, bladoniebieskie oczy.
- Wszystko w swoim czasie. Na razie będzie pani naszym cennym gościem. Żeby zaś nie czuła się pani samotnie, postaramy się, aby doktor Jones dotrzymał również pani towarzystwa. Wydałem już dyspozycje...
- Wciąż nie rozumiem, czego właściwie pan od nas chce. Moje wykopaliska nie weszły jeszcze w fazę, która mogłaby kogoś zainteresować...
- Droga pani, kto tu mówi o wykopaliskach? Od dawna zdaję sobie sprawę, że jest to tylko przykrywka. Naprawdę sądziła pani, że jestem aż tak naiwny?
- Myli się pan, hrabio... - próbowała przerwać Kate, lecz Berezoff najwyraźniej stracił cierpliwość.
- Milcz! - warknął, a jego twarz ściągnęła się w złowrogim grymasie. - Dość tych kłamstw. Znam wasze prawdziwe cele. Myślałaś, że byliście tak dobrze kryci, a jednak Jones wygadał się na samym początku!
- Nie wiem, o czym pan mówi - Kate była wstrząśnięta. - Doktor Jones poszukuje grobowca Lota, bratanka Abrahama...
- Powiedziałem, dość tych kłamstw - głos Berezoffa był zimny i ostry jak stal. - Wy, Anglicy! Tak zadufani, tak pewni siebie, tak pełni pogardy dla innych nacji! Im-pe-rium! - wymówił to słowo z najwyższym obrzydzeniem. - Już niedługo nadejdzie dzień, gdy całe to wasze imperium zawali się jak kolos na glinianych nogach!
Kate spoglądała na niego, kompletnie oszołomiona. To była jakaś okropna pomyłka. Rozpaczliwie starała się przekonać hrabiego, że jego podejrzenia i domysły są bezpodstawne. Cokolwiek podejrzewał. Pokryte zaskorupiałą solą wybrzeże Morza Martwego kryło widać coś więcej, niż tylko ruiny Sodomy. Niestety, wyglądało na to, że prawda to za mało. Berezoff tylko krzywił się z pogardą, gdy tłumaczyła mu, że jej cele są i zawsze były czysto naukowe.
- Moja droga, jesteś strasznie uparta - westchnął teraz, znów przybierając pozę znudzonego światowca. - Zastanawiam się, co takiego mogłoby rozwiązać ci język. Masz jeszcze szansę - spojrzał na nią uważnie - i radzę ją wykorzystać, zanim poproszę o pomoc moich ludzi. Nie są zbyt delikatni, jeśli rozumiesz, co mam na myśli - oczy błysnęły mu złowrogo.
Kate poczuła, jak zimną, mdlącą falą spływa na nią przerażenie. Do tej pory, mimo strachu, była w stanie myśleć w miarę jasno i logicznie, teraz chciała tylko krzyczeć w narastającej panice. Zagryzła wargi, czując, jak cała krew odpływa jej z twarzy. Miała wrażenie, że zapada się gdzieś w głąb, kurczy się, oddala, obserwując Berezoffa jak przez odwróconą lunetę.
Przez chwilę trwała śmiertelna cisza.
Potężny huk rozległ się gdzieś w pobliżu, pęd powietrza wyrwał z zawiasów drzwi, które z łomotem uderzyły o ścianę. Zaskoczony Berezoff odwrócił się błyskawicznie. Na zewnątrz słychać było tumult i krzyki, do izby wdarł się blask płomieni. Hrabia zaklął siarczyście i wypadł na podwórze. Kate szarpnęła się w więzach. Gdyby tylko mogła je jakoś rozluźnić! Szamotała się rozpaczliwie, zdzierając naskórek, wiedząc, że jeszcze chwila, a przepadnie jedyna szansa ucieczki.
Jakaś postać wpadła jak burza do izby i rzuciła się ku niej. Już miała wrzasnąć, gdy ze zdumieniem zobaczyła przed sobą twarz Jonesa.
- Indy! Jak...?
- Ciii - syknął, tnąc sznury nożem. - Szybko! Biegniemy!
- Uważaj! - krzyknęła, lecz już było za późno. Za plecami Jonesa wyrósł nie wiadomo skąd któryś z pomagierów Berezoffa. Rozległ się świst pałki, Indiana zwalił się na ziemię, nieprzytomny.
czwartek, 10 kwietnia 2008
Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.11
Otwarta maska ciężarówki ukazywała plątaninę części i przewodów, pokrytych tłustą, czarną mazią. Kate i Tom Jameson nachylali się nad nią, szukając najlepszego sposobu realizacji podstępnego planu doktor Bertram. Miała zamiar podjechać na jakąś rozsądną odległość pod obóz konkurentów, zepsuć wóz i pójść z prośbą o pomoc. Należało więc znaleźć coś takiego, co Kate mogłaby bez trudu uszkodzić, a potem, w razie potrzeby, również samodzielnie naprawić.
Prawdę mówiąc, w blasku dnia jej zapał do "szpiegowskiej" wyprawy nieco osłabł, a sam pomysł nie wydawał się już tak genialny w swej prostocie jak wieczorem. Uznała jednak, że nie może się wycofać - choćby dlatego, żeby nikt, a w szczególności Jones, nie sądził, że stchórzyła.
- Moim zdaniem, pasek klinowy - wskazał Tom. - Można go przeciąć, a potem łatwo czymś zastąpić. Sznurkiem, chustką, pończochą.
- Bardzo dobrze - stwierdziła Kate. - Proste, łatwe i skuteczne.
- Nie wiem, czy nie za proste - zawahał się Tom. - Czy uwierzą, że nie wie pani, co się stało?
- Tom, mój drogi - parsknęła Kate, rozbawiona. - Przecież jestem kobietą, a więc z definicji nie mam prawa znać się na mechanice. Uwierzą, w każdą historię, jaką opowiem, a im będzie głupsza, tym lepiej. Spójrz na mnie: jestem słabą, bezradną kobietką potrzebującą pomocy!
Tom spojrzał. Stała przed nim drobna lecz energiczna postać, ubrana w białą, bawełnianą bluzkę, proste spodnie i wygodne buty na solidnej podeszwie. Na szyi zamotała kolorową apaszkę, w uszach dyskretnie połyskiwały perełki. Nie wyglądała na słabą kobietkę, wręcz przeciwnie, biły z niej energia i zaradność.
- No, gdyby panią lepiej znali... - mruknął Tom z nieśmiałym uśmiechem.
- Ale nie znają. Dobrze, myślę, że czas już ruszać. I tak jest strasznie późno, zamarudziliśmy koszmarnie - Kate westchnęła na myśl o obowiązkowym śniadaniu z konsulostwem. - Gdzie doktor Jones?
- Chyba oprowadza gości po terenie wykopalisk.
- Aha - Kate pokryła rozczarowanie dziarskim uśmiechem i wskoczyła do kabiny ciężarówki. Szkoda, że zarozumiały Amerykanin nie zobaczy jej odjazdu. Spojrzała z zazdrością na nowoczesnego, wygodnego forda, jakim przyjechali ich goście. No cóż, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
Kłąb kurzu, jaki zawisł nad wiejską drogą, zaczął już powoli opadać, gdy od strony wykopalisk nadciągnął Jones wraz z gośćmi.
- Gdzie doktor Bertram? - zapytał, rozglądając się.
- Już pojechała - odparł Tom.
- Aha - Indiana ukrył rozczarowanie. Wyglądało na to, że nie uda mu się wykręcić od roli gospodarza. Spędził z konsulostwem cały ranek i o ile sir John okazał się dobrym towarzyszem i inteligentnym rozmówcą, o tyle jego małżonka zdążyła już mu napsuć sporo krwi. Jej umysł odznaczał się doprawdy zbytnią lekkością. Skakała z tematu na temat, dopytując się a to o swą ulubioną Astarte, a to o mumie, które rzekomo tu znaleźli, a to znów snując długie rozważania na temat swego życia w poprzednich wcieleniach. Sir John znosił to z niezwykłą cierpliwością. Jones podejrzewał, że wyrobił sobie pewien szczególny rodzaj wybiórczej głuchoty, wyłączając po prostu pasmo, na którym nadawała jego żona. On niestety tego nie potrafił. Takie umiejętności nabywa się bowiem dopiero po wielu latach wspólnego życia. Wzdrygnął się na samą myśl.
- Pójdziemy się odświeżyć - stwierdził sir John, kierując się w stronę domu. - O której jadacie tu lunch?
- Nie mam pojęcia - odparł szczerze Indiana. - Zwykle przychodziłem dopiero na kolację. Myślę, że Billy będzie wiedział- przywołał gestem przechodzącego właśnie studenta. - Billy, dotrzymaj państwu towarzystwa! - zarządził, uradowany, że wreszcie może choć na chwilę pozbyć się uciążliwych podopiecznych. Billy chętnie podjął się zadania - ten młody człowiek doskonale wiedział, jaką wartość mają odpowiednio ulokowane znajomości.
Indiana z westchnieniem ulgi zamknął drzwi swojej kwatery. Czekał na niego list z Princeton - gruba, solidna koperta zaadresowana starannym pismem Marcusa. Miał nadzieję, że znajdzie w liście odpowiedzi na przynajmniej niektóre dręczące go pytania. Ledwie jednak zdążył rzucić się z plikiem kartek na tapczan, gdy ktoś zapukał do drzwi.
- Doktorze Jones, lunch!
Indiana zaklął pod nosem, pakując kartki z powrotem do koperty. Kolejna zmarnowana godzina. Zamyślił się przez chwilę nad tym, czy Kate dotarła już do obozu Berezoffa, a jeśli tak, to co tam robi. No cóż, z pewnością bawi się lepiej niż on.
Lunch upłynął w miarę spokojnie, po czym lady Cecilia wyraziła chęć obejrzenia okolicy. Oczywiście, w towarzystwie Jonesa. Sir John miał w tym czasie podziwiać znaleziska w magazynie (albo cokolwiek innego, znajdziesz sobie jakieś zajęcie, kochanie - szczebiotała radośnie pulchna niewiasta). Jones rozejrzał się z paniką w oczach, szukając kogoś, komu mógłby przekazać ten zaszczytny obowiązek. Niestety, nagle okazało się, że wszyscy pozostali mają do załatwienia niezwykle pilne sprawy. Chwila i już ich nie było. Archeolog westchnął ciężko i z rezygnacją podał ramię pani konsulowej.
Jusuf ben Khazim, mały, chudy piętnastolatek, siedział w kucki obok studni, z pozorną obojętnością przyglądając się krzątaninie przed kwaterą cudzoziemców. Grupka czterech mężczyzn wyszła z domu i spacerowym krokiem ruszyła w stronę tej wielkiej dziury w ziemi, jaką on sam, jego ojciec i wuj pracowicie pogłębiali przez ostatnie tygodnie. Kilka minut później śmieszna, okrągła kobieta z nieprzyzwoicie odkrytymi żółtymi włosami wyprysnęła z bramy jak strzała, wlokąc za sobą wysokiego mężczyznę w skórzanej kurtce i kapeluszu. Przeszli tuż obok, nie zwracając nań większej uwagi niż na wylegującego się w progu kota. Jusuf odczekał jeszcze dłuższą chwilę, aż znikną w perspektywie ulicy. Wreszcie podniósł się i powolnym, niedbałym krokiem ruszył w stronę domu. Okrążył go i wyszedł na tyły. Przyjrzał się uważnie małym okienkom, po czym wspiął się na palce i zajrzał do środka. Tak, to tu.
Przypomniał sobie rozmowę, jaką odbył dziś rano. Szedł właśnie szukać kozy, która w nocy postanowiła zasmakować wolności i wyrwała się z zagrody. Jusuf znał doskonale jej ścieżki, dlatego też nie spieszył się, wiedząc, że znajdzie ją w tym samym miejscu, co zwykle - nad smętną resztką strumyka, gdzie tworzyło się coś w rodzaju naturalnej lizawki. Minął właśnie ostatnie zabudowania i kierował się w stronę wzgórz, gdy jego uwagę zwrócił wysoki, obcy, biały mężczyzna o sterczących, mocno posiwiałych włosach. Wyszedł z cienia, kiwając na niego znacząco.
- Chcesz zarobić, chłopcze? - odezwał się dziwnym, świszczącym głosem. Jusuf zauważył, że policzek przecina mu głęboka, poszarpana blizna. Skinął głową - kto by nie chciał zarobić?
- Czy wiesz, gdzie mieszkają Anglicy, ci, co kopią w ziemi? - spytał nieznajomy. Jusuf potwierdził. Anglików wszyscy znali doskonale, pracowało dla nich pół wsi.
- Jest wśród nich pewien człowiek, który coś mi ukradł - wyjaśnił mężczyzna. - Chcę, żebyś zabrał to z powrotem. Dobrze zapłacę - błysnął chłopakowi przed oczami garścią monet. Jusuf uśmiechnął się szeroko - no proszę, dzięki głupiej kozie spotkało go dziś szczęście! Zgodził się z zapałem, planując już, na co wyda nagrodę. Nieznajomy opisał mu tymczasem, czego powinien szukać. Dziwni są ci biali - tyle hałasu o jakieś gliniane cegły.
Otrząsnął się z rozmyślań i jeszcze raz z uwagą rozejrzał dokoła. Pusto. Podciągnął się szybkim ruchem i wśliznął przez okno do izby. Myszkował przez chwilę, aż wreszcie znalazł walizki Mężczyzny z Batem. Kawałkiem drutu bez trudu otworzył zamek. Jest. Szarobure zawiniątko, a w nim dziwne, małe, płaskie cegiełki. Wzruszył ramionami. Dziwne, nie dziwne, ważne, że mu za nie zapłacą. Opuścił pokój tą samą drogą, co przyszedł i ruszył pędem w stronę wzgórz.
Bliznowaty już czekał. Na widok Jusufa zerwał się niecierpliwie z płaskiego kamienia.
- Przyniosłeś? - zachrypiał. Chłopak z dumą wydobył zza pazuchy zawiniątko. Obcy szybkim ruchem odwinął materiał, oczy mu się zaświeciły.
- Bardzo dobrze. A teraz twoja nagroda - pogrzebał w kieszeni i wyciągnął mały, płócienny woreczek. Rozległ się miły dla ucha brzęk. Uradowany Jusuf odwrócił się, by przeliczyć zasłużony zarobek.
Wielka, twarda dłoń zatkała mu usta. Nie zdążył nawet się przestraszyć, gdy palący ból przeszył jego plecy. Po chwili cały świat pociemniał... odpłynął...
Wysoki mężczyzna ostrożnie opuścił na ziemię ciało chłopca. Wytarł starannie nóż o skraj jego ubrania. Zanim odszedł, wysupłał z martwych palców wpółotwartą sakiewkę z pieniędzmi.
Śmiertelnie zmęczony Jones po raz drugi tego dnia z ulgą zamknął drzwi swego pokoju. Wycieczka z lady Cecilią wykończyła go - fizycznie i psychicznie. Dla uspokojenia sięgnął po list Marcusa, z nadzieją, że tym razem już mu nikt nie przeszkodzi.
Drogi Indy! - pisał Marcus. - Cieszę się niezmiernie, że jednak zdecydowałeś się wziąć udział w tak interesującej wyprawie. Lord Cutterdale skontaktował się ostatnio z nami, aby doprecyzować szczegóły Waszej umowy. Jest to niezwykle szczodry człowiek, myślę, że dzięki jego wsparciu będziemy mogli zorganizować ekspedycję do Peru, o której wszak marzysz od lat. Forrestal nieco Cię wyprzedził, ale teraz sprawa ma szansę ruszyć z kopyta.
Odpisy tabliczek, jakie mi przesłałeś, są doprawdy fascynujące. Musiałeś jednak pomylić się, twierdząc, że tłumaczył je Padelli. Rozmawiałem z nim ostatnio na konferencji w Nowym Jorku. Mówi, że owszem, tłumaczył dla Etienne'a i Deveroux, ale nie przypomina sobie żadnych tekstów o Abrahamie, Locie, czy innych biblijnych postaciach. Natomiast bardzo pochlebnie wyrażał się o doktor Bertram. Jego zdaniem, rzadko w tak młodym wieku spotyka się tak rozległą wiedzę i precyzyjny umysł. Inna rzecz, że zachwycał się głównie jej urodą - wiesz, jacy są Włosi. Tak, czy inaczej, sądzę, że masz bardzo ciekawe towarzystwo.
Dalszy ciąg listu wypełniony był już tylko wiadomościami z Princeton, opisami tych wszystkich drobnych intryżek, bez jakich nie może się obejść żadna szanująca się instytucja.
Indiana powoli odłożył kartki na stół. Był nieco rozczarowany. Spodziewał się, że Marcus bardziej przejmie się kwestią tabliczek, zwłaszcza, że pisząc do niego dość mocno podkreślił różne związane z nimi tajemnicze zbiegi okoliczności. Poza tym, był absolutnie pewny, że lord Cutterdale jako tłumacza wymienił Padellego. Dlaczego miałby kłamać, w dodatku w tak drobnej sprawie?
Znów zastanowił się, co też w tej chwili może robić Kate. Czy naprawdę musiała jechać do obozu tego francuskiego durnia? Niepokoił się, sam nie wiedział, o co właściwie. Przecież zawsze świetnie dawała sobie radę ze wszystkim. W zasadzie, powinna już być z powrotem. Jeśli oczywiście, tak jak przypuszczała, hrabia okazał się chętnym do pomocy dżentelmenem. A jeśli nie? Zerwał się z tapczanu i zaczął przemierzać wielkimi krokami swój pokój - trzy kroki w tę, trzy wewtę. Jechać za nią? Tylko się wygłupi. A może jednak? A może faktycznie Berezoff (cholerny, arystokratyczny, przemądrzały drań) ma jakieś cenne informacje? Uczepił się tej myśli, jak tonący brzytwy. Tak, to jedyne wyjście. Pojedzie i przekona się sam, co tu właściwie się dzieje.
Prawdę mówiąc, w blasku dnia jej zapał do "szpiegowskiej" wyprawy nieco osłabł, a sam pomysł nie wydawał się już tak genialny w swej prostocie jak wieczorem. Uznała jednak, że nie może się wycofać - choćby dlatego, żeby nikt, a w szczególności Jones, nie sądził, że stchórzyła.
- Moim zdaniem, pasek klinowy - wskazał Tom. - Można go przeciąć, a potem łatwo czymś zastąpić. Sznurkiem, chustką, pończochą.
- Bardzo dobrze - stwierdziła Kate. - Proste, łatwe i skuteczne.
- Nie wiem, czy nie za proste - zawahał się Tom. - Czy uwierzą, że nie wie pani, co się stało?
- Tom, mój drogi - parsknęła Kate, rozbawiona. - Przecież jestem kobietą, a więc z definicji nie mam prawa znać się na mechanice. Uwierzą, w każdą historię, jaką opowiem, a im będzie głupsza, tym lepiej. Spójrz na mnie: jestem słabą, bezradną kobietką potrzebującą pomocy!
Tom spojrzał. Stała przed nim drobna lecz energiczna postać, ubrana w białą, bawełnianą bluzkę, proste spodnie i wygodne buty na solidnej podeszwie. Na szyi zamotała kolorową apaszkę, w uszach dyskretnie połyskiwały perełki. Nie wyglądała na słabą kobietkę, wręcz przeciwnie, biły z niej energia i zaradność.
- No, gdyby panią lepiej znali... - mruknął Tom z nieśmiałym uśmiechem.
- Ale nie znają. Dobrze, myślę, że czas już ruszać. I tak jest strasznie późno, zamarudziliśmy koszmarnie - Kate westchnęła na myśl o obowiązkowym śniadaniu z konsulostwem. - Gdzie doktor Jones?
- Chyba oprowadza gości po terenie wykopalisk.
- Aha - Kate pokryła rozczarowanie dziarskim uśmiechem i wskoczyła do kabiny ciężarówki. Szkoda, że zarozumiały Amerykanin nie zobaczy jej odjazdu. Spojrzała z zazdrością na nowoczesnego, wygodnego forda, jakim przyjechali ich goście. No cóż, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
Kłąb kurzu, jaki zawisł nad wiejską drogą, zaczął już powoli opadać, gdy od strony wykopalisk nadciągnął Jones wraz z gośćmi.
- Gdzie doktor Bertram? - zapytał, rozglądając się.
- Już pojechała - odparł Tom.
- Aha - Indiana ukrył rozczarowanie. Wyglądało na to, że nie uda mu się wykręcić od roli gospodarza. Spędził z konsulostwem cały ranek i o ile sir John okazał się dobrym towarzyszem i inteligentnym rozmówcą, o tyle jego małżonka zdążyła już mu napsuć sporo krwi. Jej umysł odznaczał się doprawdy zbytnią lekkością. Skakała z tematu na temat, dopytując się a to o swą ulubioną Astarte, a to o mumie, które rzekomo tu znaleźli, a to znów snując długie rozważania na temat swego życia w poprzednich wcieleniach. Sir John znosił to z niezwykłą cierpliwością. Jones podejrzewał, że wyrobił sobie pewien szczególny rodzaj wybiórczej głuchoty, wyłączając po prostu pasmo, na którym nadawała jego żona. On niestety tego nie potrafił. Takie umiejętności nabywa się bowiem dopiero po wielu latach wspólnego życia. Wzdrygnął się na samą myśl.
- Pójdziemy się odświeżyć - stwierdził sir John, kierując się w stronę domu. - O której jadacie tu lunch?
- Nie mam pojęcia - odparł szczerze Indiana. - Zwykle przychodziłem dopiero na kolację. Myślę, że Billy będzie wiedział- przywołał gestem przechodzącego właśnie studenta. - Billy, dotrzymaj państwu towarzystwa! - zarządził, uradowany, że wreszcie może choć na chwilę pozbyć się uciążliwych podopiecznych. Billy chętnie podjął się zadania - ten młody człowiek doskonale wiedział, jaką wartość mają odpowiednio ulokowane znajomości.
Indiana z westchnieniem ulgi zamknął drzwi swojej kwatery. Czekał na niego list z Princeton - gruba, solidna koperta zaadresowana starannym pismem Marcusa. Miał nadzieję, że znajdzie w liście odpowiedzi na przynajmniej niektóre dręczące go pytania. Ledwie jednak zdążył rzucić się z plikiem kartek na tapczan, gdy ktoś zapukał do drzwi.
- Doktorze Jones, lunch!
Indiana zaklął pod nosem, pakując kartki z powrotem do koperty. Kolejna zmarnowana godzina. Zamyślił się przez chwilę nad tym, czy Kate dotarła już do obozu Berezoffa, a jeśli tak, to co tam robi. No cóż, z pewnością bawi się lepiej niż on.
Lunch upłynął w miarę spokojnie, po czym lady Cecilia wyraziła chęć obejrzenia okolicy. Oczywiście, w towarzystwie Jonesa. Sir John miał w tym czasie podziwiać znaleziska w magazynie (albo cokolwiek innego, znajdziesz sobie jakieś zajęcie, kochanie - szczebiotała radośnie pulchna niewiasta). Jones rozejrzał się z paniką w oczach, szukając kogoś, komu mógłby przekazać ten zaszczytny obowiązek. Niestety, nagle okazało się, że wszyscy pozostali mają do załatwienia niezwykle pilne sprawy. Chwila i już ich nie było. Archeolog westchnął ciężko i z rezygnacją podał ramię pani konsulowej.
Jusuf ben Khazim, mały, chudy piętnastolatek, siedział w kucki obok studni, z pozorną obojętnością przyglądając się krzątaninie przed kwaterą cudzoziemców. Grupka czterech mężczyzn wyszła z domu i spacerowym krokiem ruszyła w stronę tej wielkiej dziury w ziemi, jaką on sam, jego ojciec i wuj pracowicie pogłębiali przez ostatnie tygodnie. Kilka minut później śmieszna, okrągła kobieta z nieprzyzwoicie odkrytymi żółtymi włosami wyprysnęła z bramy jak strzała, wlokąc za sobą wysokiego mężczyznę w skórzanej kurtce i kapeluszu. Przeszli tuż obok, nie zwracając nań większej uwagi niż na wylegującego się w progu kota. Jusuf odczekał jeszcze dłuższą chwilę, aż znikną w perspektywie ulicy. Wreszcie podniósł się i powolnym, niedbałym krokiem ruszył w stronę domu. Okrążył go i wyszedł na tyły. Przyjrzał się uważnie małym okienkom, po czym wspiął się na palce i zajrzał do środka. Tak, to tu.
Przypomniał sobie rozmowę, jaką odbył dziś rano. Szedł właśnie szukać kozy, która w nocy postanowiła zasmakować wolności i wyrwała się z zagrody. Jusuf znał doskonale jej ścieżki, dlatego też nie spieszył się, wiedząc, że znajdzie ją w tym samym miejscu, co zwykle - nad smętną resztką strumyka, gdzie tworzyło się coś w rodzaju naturalnej lizawki. Minął właśnie ostatnie zabudowania i kierował się w stronę wzgórz, gdy jego uwagę zwrócił wysoki, obcy, biały mężczyzna o sterczących, mocno posiwiałych włosach. Wyszedł z cienia, kiwając na niego znacząco.
- Chcesz zarobić, chłopcze? - odezwał się dziwnym, świszczącym głosem. Jusuf zauważył, że policzek przecina mu głęboka, poszarpana blizna. Skinął głową - kto by nie chciał zarobić?
- Czy wiesz, gdzie mieszkają Anglicy, ci, co kopią w ziemi? - spytał nieznajomy. Jusuf potwierdził. Anglików wszyscy znali doskonale, pracowało dla nich pół wsi.
- Jest wśród nich pewien człowiek, który coś mi ukradł - wyjaśnił mężczyzna. - Chcę, żebyś zabrał to z powrotem. Dobrze zapłacę - błysnął chłopakowi przed oczami garścią monet. Jusuf uśmiechnął się szeroko - no proszę, dzięki głupiej kozie spotkało go dziś szczęście! Zgodził się z zapałem, planując już, na co wyda nagrodę. Nieznajomy opisał mu tymczasem, czego powinien szukać. Dziwni są ci biali - tyle hałasu o jakieś gliniane cegły.
Otrząsnął się z rozmyślań i jeszcze raz z uwagą rozejrzał dokoła. Pusto. Podciągnął się szybkim ruchem i wśliznął przez okno do izby. Myszkował przez chwilę, aż wreszcie znalazł walizki Mężczyzny z Batem. Kawałkiem drutu bez trudu otworzył zamek. Jest. Szarobure zawiniątko, a w nim dziwne, małe, płaskie cegiełki. Wzruszył ramionami. Dziwne, nie dziwne, ważne, że mu za nie zapłacą. Opuścił pokój tą samą drogą, co przyszedł i ruszył pędem w stronę wzgórz.
Bliznowaty już czekał. Na widok Jusufa zerwał się niecierpliwie z płaskiego kamienia.
- Przyniosłeś? - zachrypiał. Chłopak z dumą wydobył zza pazuchy zawiniątko. Obcy szybkim ruchem odwinął materiał, oczy mu się zaświeciły.
- Bardzo dobrze. A teraz twoja nagroda - pogrzebał w kieszeni i wyciągnął mały, płócienny woreczek. Rozległ się miły dla ucha brzęk. Uradowany Jusuf odwrócił się, by przeliczyć zasłużony zarobek.
Wielka, twarda dłoń zatkała mu usta. Nie zdążył nawet się przestraszyć, gdy palący ból przeszył jego plecy. Po chwili cały świat pociemniał... odpłynął...
Wysoki mężczyzna ostrożnie opuścił na ziemię ciało chłopca. Wytarł starannie nóż o skraj jego ubrania. Zanim odszedł, wysupłał z martwych palców wpółotwartą sakiewkę z pieniędzmi.
Śmiertelnie zmęczony Jones po raz drugi tego dnia z ulgą zamknął drzwi swego pokoju. Wycieczka z lady Cecilią wykończyła go - fizycznie i psychicznie. Dla uspokojenia sięgnął po list Marcusa, z nadzieją, że tym razem już mu nikt nie przeszkodzi.
Drogi Indy! - pisał Marcus. - Cieszę się niezmiernie, że jednak zdecydowałeś się wziąć udział w tak interesującej wyprawie. Lord Cutterdale skontaktował się ostatnio z nami, aby doprecyzować szczegóły Waszej umowy. Jest to niezwykle szczodry człowiek, myślę, że dzięki jego wsparciu będziemy mogli zorganizować ekspedycję do Peru, o której wszak marzysz od lat. Forrestal nieco Cię wyprzedził, ale teraz sprawa ma szansę ruszyć z kopyta.
Odpisy tabliczek, jakie mi przesłałeś, są doprawdy fascynujące. Musiałeś jednak pomylić się, twierdząc, że tłumaczył je Padelli. Rozmawiałem z nim ostatnio na konferencji w Nowym Jorku. Mówi, że owszem, tłumaczył dla Etienne'a i Deveroux, ale nie przypomina sobie żadnych tekstów o Abrahamie, Locie, czy innych biblijnych postaciach. Natomiast bardzo pochlebnie wyrażał się o doktor Bertram. Jego zdaniem, rzadko w tak młodym wieku spotyka się tak rozległą wiedzę i precyzyjny umysł. Inna rzecz, że zachwycał się głównie jej urodą - wiesz, jacy są Włosi. Tak, czy inaczej, sądzę, że masz bardzo ciekawe towarzystwo.
Dalszy ciąg listu wypełniony był już tylko wiadomościami z Princeton, opisami tych wszystkich drobnych intryżek, bez jakich nie może się obejść żadna szanująca się instytucja.
Indiana powoli odłożył kartki na stół. Był nieco rozczarowany. Spodziewał się, że Marcus bardziej przejmie się kwestią tabliczek, zwłaszcza, że pisząc do niego dość mocno podkreślił różne związane z nimi tajemnicze zbiegi okoliczności. Poza tym, był absolutnie pewny, że lord Cutterdale jako tłumacza wymienił Padellego. Dlaczego miałby kłamać, w dodatku w tak drobnej sprawie?
Znów zastanowił się, co też w tej chwili może robić Kate. Czy naprawdę musiała jechać do obozu tego francuskiego durnia? Niepokoił się, sam nie wiedział, o co właściwie. Przecież zawsze świetnie dawała sobie radę ze wszystkim. W zasadzie, powinna już być z powrotem. Jeśli oczywiście, tak jak przypuszczała, hrabia okazał się chętnym do pomocy dżentelmenem. A jeśli nie? Zerwał się z tapczanu i zaczął przemierzać wielkimi krokami swój pokój - trzy kroki w tę, trzy wewtę. Jechać za nią? Tylko się wygłupi. A może jednak? A może faktycznie Berezoff (cholerny, arystokratyczny, przemądrzały drań) ma jakieś cenne informacje? Uczepił się tej myśli, jak tonący brzytwy. Tak, to jedyne wyjście. Pojedzie i przekona się sam, co tu właściwie się dzieje.
niedziela, 6 kwietnia 2008
Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.10
Tacka ze słodkimi, suszonymi daktylami pojawiła się nie wiadomo skąd tuż przed nosem Kate.
- Jedz, jedz - zachęcała ją Fatma, tłusta i jowialna żona Abdula. Pierwsza żona. Dwie pozostałe kręciły się gdzieś przy ognisku, pilnując piekących się mięs. - Jedz, kochana, musisz nabrać trochę ciała, żeby podobać się mężczyznom! - wybuchnęła radosnym śmiechem, kołysząc się w przód i w tył.
- Co ona mówi, co, co? - dopytywała się siedząca z drugiej strony lady Cecilia. Zgodnie z zapowiedzią oboje konsulostwo przybyli na festyn. Sir John siedział pomiędzy wioskową starszyzną, rozprawiając na jakieś niezwykle poważne tematy. Z daleka widać było, jak brodaci mężczyźni w zawojach kiwają głowami z szacunkiem, nieśpiesznie pykając fajki.
- Mówi, że to bardzo dobre daktyle - Kate podała tackę dalej.
- Moja droga i jak ci się tu podoba, w tej dziczy? - spytała lady Cecilia. - To musi być ciężkie dla kobiety, te niewygody... brak towarzystwa...
- Nie narzekam - odparła Kate z leciutkim tylko wzruszeniem ramion. - Wczoraj natknęliśmy się na ślady krypty grobowej, prawdopodobnie z piątego wieku... - i musieliśmy zostawić stanowisko rozgrzebane do połowy, żeby zająć się przygotowaniami do waszego przyjazdu, dokończyła w myślach.
- Fascynujące! - lady Cecilia aż się zachłysnęła, żółtawe loczki zatrzęsły jej się na głowie. - Znaleźliście mumie?
Kate policzyła w myślach do dziesięciu, po czym z pewnym trudem przywołała na twarz uprzejmy uśmiech.
- Nie, lady Cecilio i raczej nie znajdziemy. W tych okolicach spotykamy przeważnie pochówki szkieletowe lub...
- Ach, nie mówmy o takich okropnych rzeczach! - jej rozmówczyni otrząsnęła się, tracąc momentalnie całe zainteresowanie dla tematu. Nie było mumii, nie było nic interesującego. - Zatem jak sobie dajesz radę, żadnej służby, żadnej łączności ze światem?
- Nie przesadzajmy - mruknęła Kate. - Miejscowe kobiety nam sprzątają, gotują i piorą, a co do łączności ze światem... raz na tydzień któryś z chłopców jeździ po pocztę. Mamy wszystko, co nam potrzeba.
- A rozrywki? Moja droga, musisz tu strasznie się nudzić!
- Pracuję - odparła chłodno Kate. - Naprawdę, mamy tu mnóstwo roboty. Myślę, że powoli zbliżamy się do murów miejskich. Doktor Jones z kolei szuka grobowca Lota, bratanka Abrahama...
- Ach, doktor Jones - małe oczka lady Cecilii zabłysły. - No i co o nim sądzisz, moja droga? Bardzo ciekawy mężczyzna, prawda? Te jego przygody... zwiedził niemal cały świat... I cóż za niezwykły zasób wiedzy! Choć te jego maniery... hm... powiedz mi, kochana, tylko szczerze, czy on nie jest czasami wobec ciebie... zuchwały?
Kate pośpiesznie sięgnęła po daktyle, wpychając do ust całą ich garść. Tu już liczenie do dziesięciu nie pomagało. Ta kwoka najwyraźniej chciała wyciągnąć z niej wszystko na temat relacji łączących ją z Jonesem, żeby zrobić z tego później smakowitą ploteczkę dla swych dystyngowanych psiapsiółek. Niedoczekanie. Wymamrotała coś niewyraźnie przez klejącą się masę, mając nadzieję, że lady Cecilia uzna to za odpowiedź. Jakąkolwiek.
- Oooo, jesz, to dobrze! - ucieszyła się Fatma. - Ty za chuda jesteś, mężczyzna nie ma czego przytulić! - wybuchnęła znów gardłowym śmiechem. W jej przypadku zdecydowanie było co, przypominała wielką, puchatą poduszkę w ozdobnej powłoczce z frędzelkami. Bystre oczy, mocno podkreślone czarnym kajalem, przyglądały się badawczo Angielce.
- Zaraz będziemy tańczyć - zapowiedziała z zadowoleniem. - Nauczę cię naszego tańca, jak mnie nauczyła matka, a ją babka. To piękny taniec, spodoba ci się. Mówią, że gdy kobieta obróci się w nim trzy razy, oczy mężczyzny widzą już raj.
Kate odpowiedziała uprzejmym skinieniem głowy, usta mając wciąż zalepione daktylami.
- A jeśli chcesz, nauczę cię też tańca brzucha - zaoferowała się ochoczo Fatma. - Wy, Anglicy, jesteście zbyt poważni. Nie lubicie waszych ciał, wstydzicie się ich, chodzicie sztywno, nie tańczycie, nie śpiewacie. Nauczę cię, jak kołysać biodrami, żeby mężczyźni tracili głowę. On to lubi - wyszeptała tajemniczo, wskazując głową w stronę drugiego ogniska. Kate mimowolnie spojrzała za jej gestem. No tak. Jones w kapeluszu zsuniętym na tył głowy dyskutował z kimś ze starszyzny. Obaj gestykulowali z zapałem. Zastanawiała się przez chwilę, skąd Fatma tak dobrze zna gust Jonesa, po czym spłonęła rumieńcem, gdyż w drugim mężczyźnie rozpoznała Abdula. Fatma mówiła o swym mężu, a tylko ona, głupia, pomyślała...
Przełknęła resztę daktyli i sięgnęła po kubek z winem. Dziwna rzecz: siedząc tu, przy ognisku, w egzotycznym towarzystwie Arabek, miała nieodparte wrażenie, że znajduje się w saloniku swej matki. Ta sama tematyka rozmów, takie same dobre rady, te same beznadziejnie nieudolne próby znalezienia jej męża. Westchnęła. Klątwa Tutenchamona to błahostka w porównaniu z klątwą Ciotki Swatki.
Nie miała czasu jednak dłużej rozmyślać, gdyż rozległ się przenikliwy dźwięk piszczałek, bębenki odezwały się skomplikowanym rytmem i z dziesiątek gardeł jednocześnie popłynęła pieśń. Kobiety wstały ze swych miejsc, porywając ze sobą Kate i błyskawicznie uformowały korowód. Jedynie lady Cecilii nie chciało się ruszać z jej wygodnego siedziska wśród poduszek. Ruszyły w taniec. Szybko schwyciła rytm, nauczyła się stawiać kroki jak one, jak one przeginać ciało. No, może faktycznie nieco sztywniej. Poddała się całkowicie magii wspólnej pieśni. Zwrotki śpiewała Hafiza, wysoka, o ostrych rysach twarzy i włosach barwionych henną. Jej niski, modulowany głos niósł się daleko pomiędzy skałami wąwozu, wracał zwielokrotniony echem i znów odpływał w noc. Refren wykrzykiwali wszyscy, mężczyźni i kobiety, Arabowie i biali. Rytm bębenków przenikał całe ciało, wprawiał je w dreszcz, wibrował w zakończeniach nerwów. Tańczyli, a wraz z nimi u podnóża skał tańczyły fantastyczne, wyolbrzymione cienie, jak pochód olbrzymów, jak korowód mar.
Wreszcie bębenki ucichły, piszczałki wydały ostatni jęk. Kate zmęczona, zadyszana, opadła na swe miejsce. Tuż obok klapnęła Fatma, jak wielka, dojrzała gruszka. Lady Cecilia przyglądała się im obu z mieszaniną ciekawości i dezaprobaty.
- No, moja droga, myślę, że dobrze się bawiłaś? - zapytała, unosząc wysoko cieniutkie brwi.
- Oczywiście - odparła Kate z szerokim uśmiechem. - Lady Cecilio, dziwię się, że nie zechciała pani spróbować, przecież to zachowany niemalże w pierwotnej postaci taniec kapłanek Astarte!
- Ooooch... - twarz lady Cecilii wydłużyła się w grymasie żalu. - Moja droga, czemu mi wcześniej nie powiedziałaś? Zapytaj tę miłą kobietę, może zechce mnie nauczyć, zapytaj koniecznie! Pani Mallowan wydaje niedługo wielkie przyjęcie, zrobiłabym prawdziwą furorę... - oczy znów jej rozbłysły, gdy tak zatopiła się w planowaniu swych kolejnych sukcesów towarzyskich.
- Lady Cecilia chciałaby się nauczyć tańczyć - Kate odwróciła się ku Fatmie. Nie żałowała małego kłamstewka, dzięki któremu choć na chwilę wytrąciła panią konsulową z jej permanentnego poczucia wyższości. Zresztą, kto wie, skąd tak naprawdę wywodził się taniec, jak też i całe dzisiejsze święto. Fatma, uradowana, pokiwała głową z zapałem.
- Szkoda, że nie poszła z nami - wysapała. - Tylko taniec pod ręką Proroka daje szczęście i pomyślność. Inaczej - to zwykła zabawa.
- Pod czym? - zdumiała się Kate.
- Ręką Proroka, tak nazywamy tę skałę - Fatma machnęła niedbale w stronę pionowego, samotnego głazu, wokół którego rozłożyli się ze swymi ogniskami.
- Muhammada? - spytała domyślnie dziewczyna. Owszem, błysnęła jej myśl o zapisie z glinianych tabliczek, lecz odrzuciła ją natychmiast jako nieprawdopodobną. Zbyt długi czas... zbyt odległa kultura...
- Nieee - Fatma tajemniczo pokręciła głową. - Za czasów naszego praojca Abrahama żył pewien człowiek, który...
- No i co, no i co? - gorączkowała się tymczasem lady Cecilia. - Zapytałaś, ją, kochana? Nauczy mnie?
Kate próbowała ją uciszyć, lecz lady była niepowstrzymana, jak burza piaskowa. Chciała się uczyć teraz, zaraz, już. Chcąc nie chcąc, Fatma zmuszona była zająć się swym szacownym gościem. Oddaliły się gdzieś na ubocze. Kate, wściekła, uderzyła pięścią w kolano. Co prawda, mogła przecież zagadać z Fatmą w każdej chwili, lecz ją też ogarnęła dziwna niecierpliwość, nie dające się wytłumaczyć poczucie, że mają niewiele czasu.
Ktoś dotknął jej ramienia, obejrzała się przestraszona. Jones usiadł obok, na jego twarzy malowało się wzburzenie.
- Kate, wiem! - syknął. - Ręka proroka...
- To ta skała - przewała mu.
- Skąd wiesz?
- Fatma.
- Dobrze. Rozmawiałem z Abdulem, pytałem, czy wie też coś o królowej. Jednak nie.
- Ale połowę zagadki masz z głowy - Kate uśmiechnęła się. Czuła się jak myśliwski pies, który wpadł na trop. Na razie nić była nikła, wątła, lecz kto wie, co będzie dalej?
- Teraz gorsza wiadomość - mruknął Indiana. - Będziemy mieć konkurencję. Podobno Berezoff zapowiedział, że zwija obóz i przenosi się tu, w pobliże.
- Czego miałby tu szukać? - zdumiała się Kate. - A poza tym, to mój teren!
- Diabli wiedzą - westchnął Jones. - Może on też chce nam patrzeć na ręce. Mam wrażenie...
- Ja się dowiem - przerwała mu niecierpliwie.
- W jaki sposób?
- Pojadę tam. Pod jakimś pretekstem... Hm, czegoś nam zabrakło? Odczynników do czyszczenia ceramiki? - myślała na głos. - Albo usłyszałam, że wykopał coś ciekawego?
- Chcesz tam pojechać sama? - Jones miał wątpliwości. - Może lepiej ja?
Kate wzruszyła ramionami.
- Oczywiście, że sama. Twoja obecność tylko... wzbudziłaby jego podejrzliwość. O, wiem. Pojadę po pocztę i zepsuje mi się samochód. Hrabia na pewno nie odmówi pomocy damie w tarapatach. W końcu to dżentelmen.
Indiana wyglądał przez chwilę, jakby wśród daktyli trafił na cytrynę.
- Przyznaj się - mruknął z krzywym uśmieszkiem - ciągnie cię do tego Don Juana. A może powinienem powiedzieć - Rasputina?
- To bardzo miły człowiek i ma sporą wiedzę - odparła Kate unosząc lekko brwi. - Z różnych dziedzin - dodała, patrząc prosto w oczy Jonesa.
- Ok, nie będę cię zatrzymywał. Wyciągnij z niego wszystko, Mato Hari! - w jego głosie słychać było nutkę ironii.
- A żebyś wiedział - syknęła Kate. - Pojadę jutro, z samego rana. Ty zajmiesz się naszymi gośćmi - dorzuciła, uśmiechając się złośliwie. Indiana jęknął.
- Nie, proszę. Nie zniosę lady Cecilii dłużej niż godzinę.
- Dlaczego? Opowiesz jej wszystko o Astarte... o zwyczajach jej kapłanek...
Oboje wybuchnęli śmiechem.
- Wybacz, ale muszę jeszcze porozmawiać z sir Johnem - Indiana podniósł się ze swego miejsca. - Dokończymy jutro.
- Dobrze. Przyślij mi tu Dereka, jeśli nie jest zbyt pijany - odparła nieuważnie Kate.
Odchodząc, Jones obejrzał się jeszcze. Siedziała skupiona, wpatrzona w ogień, pogrążona w jakichś tajemniczych rozmyślaniach. Co planowała? Nie wiedział, lecz wyczuwał jej determinację.
- Jedz, jedz - zachęcała ją Fatma, tłusta i jowialna żona Abdula. Pierwsza żona. Dwie pozostałe kręciły się gdzieś przy ognisku, pilnując piekących się mięs. - Jedz, kochana, musisz nabrać trochę ciała, żeby podobać się mężczyznom! - wybuchnęła radosnym śmiechem, kołysząc się w przód i w tył.
- Co ona mówi, co, co? - dopytywała się siedząca z drugiej strony lady Cecilia. Zgodnie z zapowiedzią oboje konsulostwo przybyli na festyn. Sir John siedział pomiędzy wioskową starszyzną, rozprawiając na jakieś niezwykle poważne tematy. Z daleka widać było, jak brodaci mężczyźni w zawojach kiwają głowami z szacunkiem, nieśpiesznie pykając fajki.
- Mówi, że to bardzo dobre daktyle - Kate podała tackę dalej.
- Moja droga i jak ci się tu podoba, w tej dziczy? - spytała lady Cecilia. - To musi być ciężkie dla kobiety, te niewygody... brak towarzystwa...
- Nie narzekam - odparła Kate z leciutkim tylko wzruszeniem ramion. - Wczoraj natknęliśmy się na ślady krypty grobowej, prawdopodobnie z piątego wieku... - i musieliśmy zostawić stanowisko rozgrzebane do połowy, żeby zająć się przygotowaniami do waszego przyjazdu, dokończyła w myślach.
- Fascynujące! - lady Cecilia aż się zachłysnęła, żółtawe loczki zatrzęsły jej się na głowie. - Znaleźliście mumie?
Kate policzyła w myślach do dziesięciu, po czym z pewnym trudem przywołała na twarz uprzejmy uśmiech.
- Nie, lady Cecilio i raczej nie znajdziemy. W tych okolicach spotykamy przeważnie pochówki szkieletowe lub...
- Ach, nie mówmy o takich okropnych rzeczach! - jej rozmówczyni otrząsnęła się, tracąc momentalnie całe zainteresowanie dla tematu. Nie było mumii, nie było nic interesującego. - Zatem jak sobie dajesz radę, żadnej służby, żadnej łączności ze światem?
- Nie przesadzajmy - mruknęła Kate. - Miejscowe kobiety nam sprzątają, gotują i piorą, a co do łączności ze światem... raz na tydzień któryś z chłopców jeździ po pocztę. Mamy wszystko, co nam potrzeba.
- A rozrywki? Moja droga, musisz tu strasznie się nudzić!
- Pracuję - odparła chłodno Kate. - Naprawdę, mamy tu mnóstwo roboty. Myślę, że powoli zbliżamy się do murów miejskich. Doktor Jones z kolei szuka grobowca Lota, bratanka Abrahama...
- Ach, doktor Jones - małe oczka lady Cecilii zabłysły. - No i co o nim sądzisz, moja droga? Bardzo ciekawy mężczyzna, prawda? Te jego przygody... zwiedził niemal cały świat... I cóż za niezwykły zasób wiedzy! Choć te jego maniery... hm... powiedz mi, kochana, tylko szczerze, czy on nie jest czasami wobec ciebie... zuchwały?
Kate pośpiesznie sięgnęła po daktyle, wpychając do ust całą ich garść. Tu już liczenie do dziesięciu nie pomagało. Ta kwoka najwyraźniej chciała wyciągnąć z niej wszystko na temat relacji łączących ją z Jonesem, żeby zrobić z tego później smakowitą ploteczkę dla swych dystyngowanych psiapsiółek. Niedoczekanie. Wymamrotała coś niewyraźnie przez klejącą się masę, mając nadzieję, że lady Cecilia uzna to za odpowiedź. Jakąkolwiek.
- Oooo, jesz, to dobrze! - ucieszyła się Fatma. - Ty za chuda jesteś, mężczyzna nie ma czego przytulić! - wybuchnęła znów gardłowym śmiechem. W jej przypadku zdecydowanie było co, przypominała wielką, puchatą poduszkę w ozdobnej powłoczce z frędzelkami. Bystre oczy, mocno podkreślone czarnym kajalem, przyglądały się badawczo Angielce.
- Zaraz będziemy tańczyć - zapowiedziała z zadowoleniem. - Nauczę cię naszego tańca, jak mnie nauczyła matka, a ją babka. To piękny taniec, spodoba ci się. Mówią, że gdy kobieta obróci się w nim trzy razy, oczy mężczyzny widzą już raj.
Kate odpowiedziała uprzejmym skinieniem głowy, usta mając wciąż zalepione daktylami.
- A jeśli chcesz, nauczę cię też tańca brzucha - zaoferowała się ochoczo Fatma. - Wy, Anglicy, jesteście zbyt poważni. Nie lubicie waszych ciał, wstydzicie się ich, chodzicie sztywno, nie tańczycie, nie śpiewacie. Nauczę cię, jak kołysać biodrami, żeby mężczyźni tracili głowę. On to lubi - wyszeptała tajemniczo, wskazując głową w stronę drugiego ogniska. Kate mimowolnie spojrzała za jej gestem. No tak. Jones w kapeluszu zsuniętym na tył głowy dyskutował z kimś ze starszyzny. Obaj gestykulowali z zapałem. Zastanawiała się przez chwilę, skąd Fatma tak dobrze zna gust Jonesa, po czym spłonęła rumieńcem, gdyż w drugim mężczyźnie rozpoznała Abdula. Fatma mówiła o swym mężu, a tylko ona, głupia, pomyślała...
Przełknęła resztę daktyli i sięgnęła po kubek z winem. Dziwna rzecz: siedząc tu, przy ognisku, w egzotycznym towarzystwie Arabek, miała nieodparte wrażenie, że znajduje się w saloniku swej matki. Ta sama tematyka rozmów, takie same dobre rady, te same beznadziejnie nieudolne próby znalezienia jej męża. Westchnęła. Klątwa Tutenchamona to błahostka w porównaniu z klątwą Ciotki Swatki.
Nie miała czasu jednak dłużej rozmyślać, gdyż rozległ się przenikliwy dźwięk piszczałek, bębenki odezwały się skomplikowanym rytmem i z dziesiątek gardeł jednocześnie popłynęła pieśń. Kobiety wstały ze swych miejsc, porywając ze sobą Kate i błyskawicznie uformowały korowód. Jedynie lady Cecilii nie chciało się ruszać z jej wygodnego siedziska wśród poduszek. Ruszyły w taniec. Szybko schwyciła rytm, nauczyła się stawiać kroki jak one, jak one przeginać ciało. No, może faktycznie nieco sztywniej. Poddała się całkowicie magii wspólnej pieśni. Zwrotki śpiewała Hafiza, wysoka, o ostrych rysach twarzy i włosach barwionych henną. Jej niski, modulowany głos niósł się daleko pomiędzy skałami wąwozu, wracał zwielokrotniony echem i znów odpływał w noc. Refren wykrzykiwali wszyscy, mężczyźni i kobiety, Arabowie i biali. Rytm bębenków przenikał całe ciało, wprawiał je w dreszcz, wibrował w zakończeniach nerwów. Tańczyli, a wraz z nimi u podnóża skał tańczyły fantastyczne, wyolbrzymione cienie, jak pochód olbrzymów, jak korowód mar.
Wreszcie bębenki ucichły, piszczałki wydały ostatni jęk. Kate zmęczona, zadyszana, opadła na swe miejsce. Tuż obok klapnęła Fatma, jak wielka, dojrzała gruszka. Lady Cecilia przyglądała się im obu z mieszaniną ciekawości i dezaprobaty.
- No, moja droga, myślę, że dobrze się bawiłaś? - zapytała, unosząc wysoko cieniutkie brwi.
- Oczywiście - odparła Kate z szerokim uśmiechem. - Lady Cecilio, dziwię się, że nie zechciała pani spróbować, przecież to zachowany niemalże w pierwotnej postaci taniec kapłanek Astarte!
- Ooooch... - twarz lady Cecilii wydłużyła się w grymasie żalu. - Moja droga, czemu mi wcześniej nie powiedziałaś? Zapytaj tę miłą kobietę, może zechce mnie nauczyć, zapytaj koniecznie! Pani Mallowan wydaje niedługo wielkie przyjęcie, zrobiłabym prawdziwą furorę... - oczy znów jej rozbłysły, gdy tak zatopiła się w planowaniu swych kolejnych sukcesów towarzyskich.
- Lady Cecilia chciałaby się nauczyć tańczyć - Kate odwróciła się ku Fatmie. Nie żałowała małego kłamstewka, dzięki któremu choć na chwilę wytrąciła panią konsulową z jej permanentnego poczucia wyższości. Zresztą, kto wie, skąd tak naprawdę wywodził się taniec, jak też i całe dzisiejsze święto. Fatma, uradowana, pokiwała głową z zapałem.
- Szkoda, że nie poszła z nami - wysapała. - Tylko taniec pod ręką Proroka daje szczęście i pomyślność. Inaczej - to zwykła zabawa.
- Pod czym? - zdumiała się Kate.
- Ręką Proroka, tak nazywamy tę skałę - Fatma machnęła niedbale w stronę pionowego, samotnego głazu, wokół którego rozłożyli się ze swymi ogniskami.
- Muhammada? - spytała domyślnie dziewczyna. Owszem, błysnęła jej myśl o zapisie z glinianych tabliczek, lecz odrzuciła ją natychmiast jako nieprawdopodobną. Zbyt długi czas... zbyt odległa kultura...
- Nieee - Fatma tajemniczo pokręciła głową. - Za czasów naszego praojca Abrahama żył pewien człowiek, który...
- No i co, no i co? - gorączkowała się tymczasem lady Cecilia. - Zapytałaś, ją, kochana? Nauczy mnie?
Kate próbowała ją uciszyć, lecz lady była niepowstrzymana, jak burza piaskowa. Chciała się uczyć teraz, zaraz, już. Chcąc nie chcąc, Fatma zmuszona była zająć się swym szacownym gościem. Oddaliły się gdzieś na ubocze. Kate, wściekła, uderzyła pięścią w kolano. Co prawda, mogła przecież zagadać z Fatmą w każdej chwili, lecz ją też ogarnęła dziwna niecierpliwość, nie dające się wytłumaczyć poczucie, że mają niewiele czasu.
Ktoś dotknął jej ramienia, obejrzała się przestraszona. Jones usiadł obok, na jego twarzy malowało się wzburzenie.
- Kate, wiem! - syknął. - Ręka proroka...
- To ta skała - przewała mu.
- Skąd wiesz?
- Fatma.
- Dobrze. Rozmawiałem z Abdulem, pytałem, czy wie też coś o królowej. Jednak nie.
- Ale połowę zagadki masz z głowy - Kate uśmiechnęła się. Czuła się jak myśliwski pies, który wpadł na trop. Na razie nić była nikła, wątła, lecz kto wie, co będzie dalej?
- Teraz gorsza wiadomość - mruknął Indiana. - Będziemy mieć konkurencję. Podobno Berezoff zapowiedział, że zwija obóz i przenosi się tu, w pobliże.
- Czego miałby tu szukać? - zdumiała się Kate. - A poza tym, to mój teren!
- Diabli wiedzą - westchnął Jones. - Może on też chce nam patrzeć na ręce. Mam wrażenie...
- Ja się dowiem - przerwała mu niecierpliwie.
- W jaki sposób?
- Pojadę tam. Pod jakimś pretekstem... Hm, czegoś nam zabrakło? Odczynników do czyszczenia ceramiki? - myślała na głos. - Albo usłyszałam, że wykopał coś ciekawego?
- Chcesz tam pojechać sama? - Jones miał wątpliwości. - Może lepiej ja?
Kate wzruszyła ramionami.
- Oczywiście, że sama. Twoja obecność tylko... wzbudziłaby jego podejrzliwość. O, wiem. Pojadę po pocztę i zepsuje mi się samochód. Hrabia na pewno nie odmówi pomocy damie w tarapatach. W końcu to dżentelmen.
Indiana wyglądał przez chwilę, jakby wśród daktyli trafił na cytrynę.
- Przyznaj się - mruknął z krzywym uśmieszkiem - ciągnie cię do tego Don Juana. A może powinienem powiedzieć - Rasputina?
- To bardzo miły człowiek i ma sporą wiedzę - odparła Kate unosząc lekko brwi. - Z różnych dziedzin - dodała, patrząc prosto w oczy Jonesa.
- Ok, nie będę cię zatrzymywał. Wyciągnij z niego wszystko, Mato Hari! - w jego głosie słychać było nutkę ironii.
- A żebyś wiedział - syknęła Kate. - Pojadę jutro, z samego rana. Ty zajmiesz się naszymi gośćmi - dorzuciła, uśmiechając się złośliwie. Indiana jęknął.
- Nie, proszę. Nie zniosę lady Cecilii dłużej niż godzinę.
- Dlaczego? Opowiesz jej wszystko o Astarte... o zwyczajach jej kapłanek...
Oboje wybuchnęli śmiechem.
- Wybacz, ale muszę jeszcze porozmawiać z sir Johnem - Indiana podniósł się ze swego miejsca. - Dokończymy jutro.
- Dobrze. Przyślij mi tu Dereka, jeśli nie jest zbyt pijany - odparła nieuważnie Kate.
Odchodząc, Jones obejrzał się jeszcze. Siedziała skupiona, wpatrzona w ogień, pogrążona w jakichś tajemniczych rozmyślaniach. Co planowała? Nie wiedział, lecz wyczuwał jej determinację.
środa, 2 kwietnia 2008
Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.9
Wąskie, ciemne korytarze jaskini pokryte były starożytnymi reliefami, skomplikowaną plątaniną groźnych symboli, częściowo zatartych przez nieubłagany czas. Powietrze było rozgrzane i duszne, przesycone dymem i oparami. Indiana szedł powoli, śledząc tańczące na ścianach odblaski dalekiego ognia. Błyski narastały, nabierały mocy, aby wybuchnąć wreszcie skoncentrowaną, porażającą bielą, w martwej ciszy poprzedzającej odgłos gromu.
Jones zerwał się raptownie, półprzytomnie rozglądając się po znajomej izbie. Ostre, poranne słońce świeciło mu prosto w oczy. Powoli wracała mu świadomość, kim jest i gdzie się znajduje. Odetchnął głęboko. Rzadko kiedy śniło mu się cokolwiek. Czuł się dziwnie - skołowany, wytrącony z równowagi, rozbity. Tymczasem czekał go kolejny pracowity dzień.
Poprzedniego wieczoru siedzieli długo w noc, dyskutując tak zajadle, jak chyba nigdy dotąd. Jak przewidziała Kate, studenci zachwycili się nowymi perspektywami. Tabliczki wędrowały z rąk do rąk, symbole były przerysowywane, łączone w różne kombinacje i omawiane na wszelkie sposoby. Co prawda, nikt nie wpadł na pomysł, jak wyjaśnić tajemnicze wskazówki co do królowej i dłoni proroka - Billy Escott utrzymywał w ogóle, że tekst musiał zostać skażony przez kopistów - lecz za to ustalili kilka innych istotnych spraw, zawężając na przykład obszar poszukiwań Dymnej Groty. Margines niepewności był wprawdzie nadal duży, bo różne źródła różnie definiowały miarę zwaną "ka". Studenci rwali się do pomocy w przeszukiwaniu podejrzanego terenu, lecz tutaj Kate okazała się nieugięta. Również dlatego, że nie mieli broni. Stanęło na tym, że Jones nadal ma wyprawiać się na wzgórza wraz z Abdulem, który, jak każdy mieszkaniec tych okolic, posiadał w swej chacie mały arsenał i w razie czego nie miał najmniejszych oporów przed jego użyciem.
Umył się pobieżnie w misce, zjadł szybkie śniadanie i w kilka minut był gotowy do wyjścia. Miał wrażenie, że zaspał. Abdul już czekał, siedząc w kucki pod ścianą z niezrównaną cierpliwością ludzi Wschodu. Na widok Jonesa wstał, odrzucając patyczek, którym pracowicie dłubał sobie w zębach. Ruszyli wioskową ulicą, mijając kilka sennych osłów i hałaśliwą grupkę kobiet przy studni.
Słońce stało jeszcze dość nisko nad horyzontem, rude skały rzucały długie cienie. Szli przez chwilę w milczeniu, po czym Abdul jak zwykle zaczął nadawać swój poranny serwis informacyjny. Wioska żyła przygotowaniami do święta. Rok w rok okoliczne kobiety zbierały się aby śpiewać i tańczyć przy ogniskach, grając na bębenkach i tamburynach. Mężczyźni w tym czasie ucztowali, piekąc kozy i barany, a nawet popijając zakazane przez Proroka wino. Podobno w ten sposób czczono Fatimę, córkę Mahometa, jednak Abdul zaklinał się, że tradycja ta przekazywana była od niepamiętnych czasów, że tak świętowali już ich pogańscy przodkowie w mrokach pradziejów. Tym razem szykowała się naprawdę potężna feta, gdyż swój przyjazd zapowiedzieli również sir John i lady Cecilia. Z tego powodu ekipa nie wyruszyła dziś na stanowiska, przygotowując się do przyjęcia swych szacownych gości. Indiana wiedział, że niezbyt to było w smak Kate - irytowało ją kompletnie niepotrzebne, jej zdaniem, odrywanie się od pracy, właśnie wtedy, gdy zaczęli osiągac pierwsze wymierne rezultaty. Zresztą i tak nie mogliby dziś wiele zdziałać, gdyż kopacze jak jeden mąż zażądali dnia wolnego na przygotowanie do święta. Poza tym w zasadzie wszyscy byli zadowoleni z odmiany w monotonii kolejnych dni - może oprócz Dereka Price, który narzekał, że przepadnie mu w ten sposób okazja do obserwacji bardzo ciekawej koniunkcji planet. Derek dzielił bowiem swe zainteresowania pomiędzy ziemię i niebo, w dzień pilnie pracując na wykopaliskach, w nocy natomiast oddając się swej drugiej pasji - astronomii. Koledzy docinali mu co prawda, że zamiast gwiazd woli wypatrywać błyszczących oczu miejscowych dziewczyn, lecz Derek zbywał te zaczepki wzruszeniem ramion, w każdej wolnej chwili oddając się obserwacjom i skomplikowanym obliczeniom. W efekcie chodził stale niewyspany i niezbyt przytomny, a wszystko zdawało się docierać do niego z niewielkim opóźnieniem. Zapracował sobie tym samym na miano naczelnej łajzy tej wyprawy, co zresztą przyjmował z rodzajem typowo angielskiej, flegmatycznej obojętności.
Indiana przyspieszył kroku, chcąc jeszcze przed południem dotrzeć do pewnej grupy interesujących go skał. Drepczącemu za nim Abdulowi usta nie zamykały się ani na chwilę. Kierowali się wąwozem ostro na wschód, wprost w poranne słońce, którego blask w jakiś dziwny sposób kojarzył się Indianie z dręczącym go dzisiaj snem. Odegnał od siebie te myśli i skupił się ponownie na rozważaniu tajemniczych wskazówek wiodących do grobowca Lota. Nigdy w życiu nie powiedziałby tego Kate, nie chciał przyznawać się nawet przed samym sobą, lecz ogarniały go coraz silniejsze wątpliwości. Miał wrażenie, że jego poszukiwania są dziwnie nierealne, a ich przedmiot odsuwa się w coraz bardziej mglistą dal. Im dłużej krążył wśród spalonych słońcem, porośniętych zakurzonymi, wyschłymi, ciernistymi krzewami wzgórz, tym głośniej odzywał się jego sceptycyzm. Coś było nie tak, zdecydowanie nie tak. Jeszcze nigdy, na żadnej wyprawie, nawet wówczas, gdy tygodniami błądził po bagnach w dorzeczu Amazonki, nie czuł się tak wyjałowiony i pusty. Z drugiej strony, pewne drobne poszlaki - jak choćby ostatni incydent z beduińskim napastnikiem - wskazywały, że zbliża się do jakiegoś celu. Problem w tym, że on sam nie miał pojęcia, gdzie jest ten cel. Szedł na ślepo, wiedziony jedynie instynktem, jak dzieci za dźwiękiem piszczałki szczurołapa z Hamelin. Co było na końcu tej drogi? Fortuna i chwała, czy śmiertelna pułapka?
Jones zerwał się raptownie, półprzytomnie rozglądając się po znajomej izbie. Ostre, poranne słońce świeciło mu prosto w oczy. Powoli wracała mu świadomość, kim jest i gdzie się znajduje. Odetchnął głęboko. Rzadko kiedy śniło mu się cokolwiek. Czuł się dziwnie - skołowany, wytrącony z równowagi, rozbity. Tymczasem czekał go kolejny pracowity dzień.
Poprzedniego wieczoru siedzieli długo w noc, dyskutując tak zajadle, jak chyba nigdy dotąd. Jak przewidziała Kate, studenci zachwycili się nowymi perspektywami. Tabliczki wędrowały z rąk do rąk, symbole były przerysowywane, łączone w różne kombinacje i omawiane na wszelkie sposoby. Co prawda, nikt nie wpadł na pomysł, jak wyjaśnić tajemnicze wskazówki co do królowej i dłoni proroka - Billy Escott utrzymywał w ogóle, że tekst musiał zostać skażony przez kopistów - lecz za to ustalili kilka innych istotnych spraw, zawężając na przykład obszar poszukiwań Dymnej Groty. Margines niepewności był wprawdzie nadal duży, bo różne źródła różnie definiowały miarę zwaną "ka". Studenci rwali się do pomocy w przeszukiwaniu podejrzanego terenu, lecz tutaj Kate okazała się nieugięta. Również dlatego, że nie mieli broni. Stanęło na tym, że Jones nadal ma wyprawiać się na wzgórza wraz z Abdulem, który, jak każdy mieszkaniec tych okolic, posiadał w swej chacie mały arsenał i w razie czego nie miał najmniejszych oporów przed jego użyciem.
Umył się pobieżnie w misce, zjadł szybkie śniadanie i w kilka minut był gotowy do wyjścia. Miał wrażenie, że zaspał. Abdul już czekał, siedząc w kucki pod ścianą z niezrównaną cierpliwością ludzi Wschodu. Na widok Jonesa wstał, odrzucając patyczek, którym pracowicie dłubał sobie w zębach. Ruszyli wioskową ulicą, mijając kilka sennych osłów i hałaśliwą grupkę kobiet przy studni.
Słońce stało jeszcze dość nisko nad horyzontem, rude skały rzucały długie cienie. Szli przez chwilę w milczeniu, po czym Abdul jak zwykle zaczął nadawać swój poranny serwis informacyjny. Wioska żyła przygotowaniami do święta. Rok w rok okoliczne kobiety zbierały się aby śpiewać i tańczyć przy ogniskach, grając na bębenkach i tamburynach. Mężczyźni w tym czasie ucztowali, piekąc kozy i barany, a nawet popijając zakazane przez Proroka wino. Podobno w ten sposób czczono Fatimę, córkę Mahometa, jednak Abdul zaklinał się, że tradycja ta przekazywana była od niepamiętnych czasów, że tak świętowali już ich pogańscy przodkowie w mrokach pradziejów. Tym razem szykowała się naprawdę potężna feta, gdyż swój przyjazd zapowiedzieli również sir John i lady Cecilia. Z tego powodu ekipa nie wyruszyła dziś na stanowiska, przygotowując się do przyjęcia swych szacownych gości. Indiana wiedział, że niezbyt to było w smak Kate - irytowało ją kompletnie niepotrzebne, jej zdaniem, odrywanie się od pracy, właśnie wtedy, gdy zaczęli osiągac pierwsze wymierne rezultaty. Zresztą i tak nie mogliby dziś wiele zdziałać, gdyż kopacze jak jeden mąż zażądali dnia wolnego na przygotowanie do święta. Poza tym w zasadzie wszyscy byli zadowoleni z odmiany w monotonii kolejnych dni - może oprócz Dereka Price, który narzekał, że przepadnie mu w ten sposób okazja do obserwacji bardzo ciekawej koniunkcji planet. Derek dzielił bowiem swe zainteresowania pomiędzy ziemię i niebo, w dzień pilnie pracując na wykopaliskach, w nocy natomiast oddając się swej drugiej pasji - astronomii. Koledzy docinali mu co prawda, że zamiast gwiazd woli wypatrywać błyszczących oczu miejscowych dziewczyn, lecz Derek zbywał te zaczepki wzruszeniem ramion, w każdej wolnej chwili oddając się obserwacjom i skomplikowanym obliczeniom. W efekcie chodził stale niewyspany i niezbyt przytomny, a wszystko zdawało się docierać do niego z niewielkim opóźnieniem. Zapracował sobie tym samym na miano naczelnej łajzy tej wyprawy, co zresztą przyjmował z rodzajem typowo angielskiej, flegmatycznej obojętności.
Indiana przyspieszył kroku, chcąc jeszcze przed południem dotrzeć do pewnej grupy interesujących go skał. Drepczącemu za nim Abdulowi usta nie zamykały się ani na chwilę. Kierowali się wąwozem ostro na wschód, wprost w poranne słońce, którego blask w jakiś dziwny sposób kojarzył się Indianie z dręczącym go dzisiaj snem. Odegnał od siebie te myśli i skupił się ponownie na rozważaniu tajemniczych wskazówek wiodących do grobowca Lota. Nigdy w życiu nie powiedziałby tego Kate, nie chciał przyznawać się nawet przed samym sobą, lecz ogarniały go coraz silniejsze wątpliwości. Miał wrażenie, że jego poszukiwania są dziwnie nierealne, a ich przedmiot odsuwa się w coraz bardziej mglistą dal. Im dłużej krążył wśród spalonych słońcem, porośniętych zakurzonymi, wyschłymi, ciernistymi krzewami wzgórz, tym głośniej odzywał się jego sceptycyzm. Coś było nie tak, zdecydowanie nie tak. Jeszcze nigdy, na żadnej wyprawie, nawet wówczas, gdy tygodniami błądził po bagnach w dorzeczu Amazonki, nie czuł się tak wyjałowiony i pusty. Z drugiej strony, pewne drobne poszlaki - jak choćby ostatni incydent z beduińskim napastnikiem - wskazywały, że zbliża się do jakiegoś celu. Problem w tym, że on sam nie miał pojęcia, gdzie jest ten cel. Szedł na ślepo, wiedziony jedynie instynktem, jak dzieci za dźwiękiem piszczałki szczurołapa z Hamelin. Co było na końcu tej drogi? Fortuna i chwała, czy śmiertelna pułapka?
Subskrybuj:
Posty (Atom)