Szukaj na tym blogu

środa, 17 grudnia 2014

Czarnymi okrętami z powrotem do dzieciństwa ;)

Jakiś czas temu byłam u koleżanki. Oczywiście, jak to w takich przypadkach bywa, zapuściłam żurawia na jej półki z książkami - i co moje piękne oczy widzą? "Czarne okręty" Joe Alexa, którymi zaczytywałam się z wypiekami na twarzy, gdy miałam jakieś 10-12 lat. Pożyczyłam więc je radośnie, dając w zamian Musierowicz i tak oto w ostatni weekend obie wracałyśmy sobie do lat szczenięcych.
Muszę przyznać, że miałam spore obawy przed tym powrotem. Pamiętam rozczarowanie, kiedy po latach sięgnęłam po "Tomka" Szklarskiego i okazał się on pisany tak cholernie drętwym, drewnianym i skrzypiącym językiem, że nie dało się tego znieść. Jako dziecko, oczywiście, nie zwracałam na takie szczegóły uwagi (do czasu - w którejś "nietomkowej" książce walnęło mnie po oczach zdanie, wypowiadane przez bodaj dziesięciolatka, "Uczęszczam do szkoły nr..." i już wówczas pomyślałam sobie "a kto tak mówi?"). Zaczęłam więc obawiać się, że z Joe Alexem będzie podobnie, że po latach okaże się niestrawny.

Otóż, od razu rozwieję wątpliwości, nie okazał się. Zaznaczę na samym początku z naciskiem, że czytało mi się to dobrze, mimo tych wszystkich zastrzeżeń, jakie zaraz będę tu wywlekać. Nie jest to dzieło wybitne, ale jest przyjemne. Własnemu dziecku, gdybym je miała, podsunęłabym je z pewnością. Oraz tym, którzy chcą odnaleźć w sobie to dziecko, które kiedyś z wypiekami na twarzy pochłaniało przygody dzielnych bohaterów na lądach i oceanach.

Bo właśnie o tym są "Czarne okręty". Pseudonim autora może być pewną zmyłką, to nie kryminał a powieść historyczna dla młodzieży. Raczej młodszej młodzieży. Bohaterem jest młody Trojańczyk zwany Białowłosym...
..no i właśnie. Chłopak zwany jest Białowłosym, gdyż ma niezwykle jasną skórę i włosy. Imienia własnego nie posiada, bo w jego wiosce chłopcy dostają je dopiero po symbolicznym przejściu w wiek męski. Jest, jak się domyślam, albinosem, ale nie odczuwa z tego powodu żadnych uciążliwości, nie jest bardziej wrażliwy na słońce ani nic. Jego wygląd budzi zdumienie... i właściwie tyle. Wydaje się, że autor, wprowadzając bohatera wyróżniającego się tak niezwykłą cechą, wykorzysta ją do czegoś - ale nie. Białowłosy równie dobrze mógłby być zwykłym ciemnowłosym chłopcem o śniadej cerze, jak wszyscy dookoła niego i naprawdę nie zrobiłoby to żadnej różnicy, bo motyw jego dziwnego wyglądu w ogóle nie jest w fabule wykorzystany. U Sapkowskiego wiemy, że włosy Geralta są czymś niezwykłym i efektem ubocznym eksperymentów, które przemieniły go w wiedźmina. U Ziemiańskiego wygląd Siriusa pomaga mu podszyć się pod zaginionego księcia. Tu - nic. Bohater po prostu Się Wyróżnia i tyle, +1 do marysujkowatości.
Zresztą, może to i dobrze, że chłopak się wyróżnia kolorem włosów, bo pozostali - że tak sparafrazuję komentarz Babatunde do postaci z "Burzliwych lat" - są nieodróżnialni od siebie nawzajem i od morza, po którym płyną. Oprócz Białowłosego mamy tu jeszcze kilka postaci pierwszoplanowych, które można by scharakteryzować zbiorowo za pomocą tych samych przymiotników, a mianowicie - wszyscy są dzielni, odważni, mądrzy i lojalni. I młodzi, może oprócz kreteńskiego księcia Widwojosa (rany, jak mi to imię zgrzytało tym swoim niby-słowiańskim brzmieniem!), który jest mężczyzną w średnim wieku. Wszyscy też - poza jednym - są niezmienni od początku do końca, nie przechodzą żadnej ewolucji, bo po co właściwie - oni tu pojawili się właściwie tylko, żeby odgrywać przed oczami czytelnika przeróżne Straszne a Dziwne Przygody, jakie ich spotykają w podróży na koniec świata. Ewolucję przechodzi jedynie Perilawos, syn Widwojosa, który zaczynał jako słaby, rozpieszczony chłopiec, a kończy jako dzielny wojownik i młody wódz, w pełni przygotowany do rządzenia krajem.
Postaci kobiece? No, są. Jedna jest matką głównego bohatera, druga - kapłanką Wielkiej Bogini i jako jedyna ma dłuższą scenę ze swoim udziałem, coś mówi od siebie i o czymś decyduje, a trzecia... jest piękna i dobra i mądra... i piękna... i... co jeszcze właściwie? I piękna.
Fabuła kręci się wokół przygód Białowłosego, który, sprzedany do Egiptu, ucieka stamtąd - a że popełnił po drodze straszliwe świętokradztwo, egipscy kapłani ścigają go zawzięcie. To jeden wątek, drugim zaś jest wyprawa na koniec świata - otóż król kreteński Minos, przewidując, że jego brat Widwojos może próbować strącić go z tronu, postanawia wysłać go wraz z synem w poszukiwaniu krainy gdzieś na północy, gdzie rodzi się bursztyn. Jak widać, Słomczyński postanowił się tu pobawić mitem o wyprawie po złote runo. Trzecim wątkiem jest mit Tezeusza, czyli polityczne intrygi w tle przygodowej akcji i próby uwolnienia się od dominacji Krety przez podbite przez nią greckie państewka. Ten wątek znika jednak szybko z oczu czytelnika, gdy tylko wyprawa Widwojosa mija granice znanego starożytnym świata - od tej pory uwaga skupiona jest tylko na ich statku, który poprzez Morze Czarne i dalej rzekami w głąb lądu płynie coraz bardziej na północ.
I tu, przyznam się, poczułam pewien niedosyt. Ta część fabuły, która rozgrywa się w obrębie Egiptu, Krety i Troi jest barwna, nasycona szczegółami i całkiem wciągająca. Obserwujemy nie tylko naszych bohaterów, ale również intrygi władców i kapłanów, trzy główne wątki przeplatają się i uzupełniają. Tymczasem "dzika" część wyprawy sprawia wrażenie opisanej jakoś tak po łebkach. Przede wszystkim jest o wiele krótsza - powieść liczy sobie cztery tomy (niewielkie), z czego podróż przez nieznany bohaterom świat zaczyna się dopiero w połowie tomu trzeciego. Fabuła robi się linearna - płyną, płyną, spotykają po drodze różne plemiona, jedne są wrogie, drugie przyjazne... Płyną, płyną, tu z kimś walczą, tam komuś uratują życie... Płyną, płyną. Trafiają pomiędzy Słowian, byłam przekonana, że autor zechce tu właśnie jakoś wykorzystać fizyczność Białowłosego i jego podobieństwo do tubylców, ale nic z tego. No i tak sobie płyną. Choć muszę przyznać, że ciekawie jest popatrzeć na rzeczy całkiem dla nas zwyczajne (jak śnieg) oczami tych, którzy nigdy ich nie widzieli. Albo posłuchać, jak bohaterowie interpretują fakt, że oto słońce zbliża się do horyzontu, lecz nie zachodzi i zaczyna znów się wznosić. Doświadczyć spotkania z górą lodową... Żałuję, że autor nie rozbudował bardziej tej części powieści - niestety, odniosłam wrażenie, że zaczęło mu się spieszyć, byle do końca.

Język. Jak wspominałam, obawiałam się spotkania z nim, pamiętając rozczarowanie przy "Tomkach". Ale nie było tak źle. Język powieści jest oczywiście stylizowany, ma ten specyficzny rytm i tonację charakterystyczne dla powieści historycznej w jej odmianie starożytnej, pełen jest przymiotników w rodzaju "szlachetny" i "dzielny" a bohaterowie przemawiają do siebie używając zwrotów "czcigodny", "dostojny" i "bogom podobny" (to o księciu). Ale, naprawdę, da się przeżyć. Ja przynajmniej szybko wciągnęłam się w tę frazę, w uszach mi nie zgrzytała i po jakiejś połowie pierwszego tomu stała się całkiem przezroczysta.

Podsumowując: "Czarne okręty" zapewniły mi kilka godzin przyjemnej rozrywki oraz całkiem udaną sentymentalną podróż w dzieciństwo.
A tymczasem następne w kolejce czekają powieści historyczne Ewy Nowackiej.


czwartek, 2 października 2014

Hogwarts School of Prayer and Miracles - relacja z czytania na żywo, cz. 2

17.36
Harry budzi się w swoim dormitorium; zauważa, że znajduje się w nim jeszcze jedno łóżko. Na łóżku leży Biblia - Harry od razu zauważa, że jest jakaś inna od tej, która stoi na półce obok niego. Doprawdy, nieźle mu się wzrok wyostrzył do takich szczegółów... Obok łóżka klęczy mały, rudy chłopak i modli się do jakiejś figurki. Harry przez moment jest przerażony, ale potem tłumaczy sobie, że przecież nie wie wszystkiego o tym chrześcijaństwie, więc może to jest w porządku. Zbiera się więc na odwagę, żeby zagadać do chłopaka. Oczywiście, to Ron Weasley. Ponieważ modli się do figurki, domniemywam, że jest katolikiem, czyżby autorka poszła ciągiem skojarzeń "rudy = Irlandczyk = katolik"?

18.04
Uczniowie idą na śniadanie do Wielkiej Sali, jest tam cała rodzina Weasleyów, Ron prosi Harry'ego, żeby usiadł z nimi. Co ciekawe: kiedy idą do Sali, czują zapach śniadania, ale na miejscu okazuje się, że jedzenia nima. Pojawia się Dumbledore, który pada na kolana i robi ten sam numer, co Minerwa poprzedniego dnia: składa u Wielkiego Kelnera zamówienie na:
- trzy plasterki bekonu albo kiełbaski na łebka (dla pań po dwie),
- talerz owsianki z jabłkiem i cynamonem,
- dwa jajka
- domowe frytki z czosnkiem
- po szklance mleka i soku pomarańczowego
- oraz odpowiednie nakrycia.


Wiecie, z czym mi się to kojarzy? Kapuściński opisywał, jak to Rosjanie wkroczyli do Pińska (gdzie mieszkał jako dziecko) w 1939 i urządzali takie pokazy, żeby "nawrócić" dzieci na ateizm: kazali im najpierw wołać głośno "Boh, Boh, daj pieroh", a potem "Sowiet, sowiet, daj konfiet". Oczywiście Bóg nie dawał pieroga, za to na wezwanie do Sowieta ktoś tam z góry sypał cukierki.

18.19
Harry przypomina sobie, że ma coś do omówienia z Dumbledore'em i biegnie za nim tak szybko, jak tylko mogą unieść go jego małe nóżki.
Bez przesady - autorka opisuje go jak jakiegoś trzylatka; jedenastolatki potrafią już być całkiem nieźle wyrośnięte. No ok, może Harry nie, bo był drobny i chudy, ale mimo wszystko - małe nóżki?
Btw, Dumbledore jest ciekawie ubrany... Ma na sobie mocne, męskie (manly) dżinsy, koszulę w czerwono-niebiesko-białą kratę i kowbojki. Z rozpiętej koszuli wygląda kilka kłaczków - męskich, bardzo męskich... (virile)

Reverend Cowboy Albus, hihihihi

18.29
Harry zwierza się Dumbledore'owi z tego, że widział rano, jak Ron modli się do figurki. Dumbledore wyjaśnia, że on tak nie robi i właściwie to bardzo niechrześcijańskie, ale tu w Hogwarcie uczniowie mają przydzielane Kapelusze, a każdy z nich oznacza inne wyznanie, jednak wszyscy kochają Pana. Po śniadaniu wszyscy nowi uczniowie wybiorą swój Kapelusz. Harry zaczyna smęcić, że jak to, chrześcijaństwo jest podzielone? Co to za podziały? Dumbledore wyjaśnia, że on na przykład jest z Gryffindoru (właściwie: ma kapelusz Gryffindoru) i to oznacza, że wierzy wyłącznie w Biblię; tymczasem Ron jest... no, zgadnijcie!

18.33
Tadaaaaammmm!!!
RON JEST ZE SLYTHERINU. SLYTHERIN CZCI POSĄŻKI!!! Właściwie to prawie że bałwochwalcy, i w ogóle mają jakieś inne dziesięć przykazań, ale kochają Pana i to jest najważniejsze. Gdyż albowiem idą mroczne czasy i chrześcijanie muszą się jednoczyć.

Koniec rozdziału piątego.

19.01
Rozdział nazywa się"Sorting Hats". W oryginale mieliśmy "Sorting Hat" - Tiarę Przydziału, tu zaś będzie Przydział Kapeluszy. Przy czym kapelusze to nie żadne kapelusze, gdzieżby porządny amerykański chłopiec nosił na głowie jakieś takie europejskie burżujstwo. Uczniowie Hogwartu noszą czapeczki baseballowe.
Ron tłumaczy mu w skrócie różnicę między Slytherinem a Gryffindorem: Gryffindor ma tylko Biblię, a Slytherin dodatkowo książkę z radami, jak być dobrym chrześcijaninem (katechizm?) oraz całą radę Ślizgonów, żeby mówili ludziom, co mają robić. Harry marszczy swą niewinną, dziecięcą brew (serio, Harry wszystko ma niewinne i dziecięce) i pyta, po co to wszystko, skoro mają Biblię. Tu Ron gorszy Harry'ego jeszcze bardziej, bo stwierdza, ze mieć tylko Biblię, to jak modlić się tylko do Boga, a oni mają więcej, bo modlą się też do Matki Bożej. Chłopcy przez chwilę roztrząsają, czy Bóg nie znienawidzi Harry'ego za to, że ten nie czci Jego Matki; jednak Harry jest głęboko przekonany, że Bóg nakazał, żeby czcić wyłącznie Jego.
Aż tu wtem! Pojawia się blondyneczka z warkoczykami, we włosach ma kwiaty, a na ubraniu pacyfki i "donkey patches". Hm. Urban dictionary głosi, ze chodzi tu o przedstawienie owłosionej waginy... SERIO???

19.03
A teraz przerwa, wrócę po 21.

22.20
No dobra, to na czym myśmy skończyli? Na blondyneczce-hipisce.
Blondyneczka (Luna Lovegood) je coś, co wygląda na pierwszy rzut oka jak bekon, ale okazuje się czymś warzywnym; Harry stwierdza, że to ble i fuj. Dziewczyna instruuje go arogancko, że nie powinien wybierać Slytherinu, gdyż jest zbyt surowy, raczej Hufflepuff, gdzie i ona się wybiera. Harry chce się dowiedzieć, w co wierzy Hufflepuff: okazuje się, że wybierają sobie z Biblii co im się podoba, np. nie wierzą "w te wszystkie bzdury przeciwko rozwiązłości, piciu i socjalizmowi", za to bardzo lubią "Nie sądźcie, byście nie byli sądzeni". "Jesteśmy naprawdę mili i tolerancyjni... dopóki zgadzasz się z nami!" - oznajmia Luna.

Zastanawiam się, czy Luna została hipiską ze względu na swoje nazwisko, bo tak się autorce kojarzyło...

22.34
No i pojawia się ostatni aktor w tym dramacie, przedstawiciel Ravenclawu... tadam! Przed Wami Draco Malfoy, jak zwykle zadowolony z siebie.
Mówi Harry'emu, żeby nie słuchał Luny, bo jest głupia, chce robić karierę (tfu, tfu, karierę, zgiń, przepadnij!) choć jest kobietą, a kobiety jako takie są głupie.

Boże, takie poglądy przypisać akurat Ravenclawowi, temu domowi mózgowców...

Harry protestuje. Nie dlatego, żeby uważał, ze kobiety powinny robić karierę, ależ skąd, w tym się z Drakusiem zgadza w stu procentach. Jednakowoż, choć łaskawie uznaje, że kobiety wcale nie są głupie, to tak czy siak, kariera nie jest dla nich, gdyż albowiem powinny siedzieć w domu, wychowywać dzieci, bo przy tym najlepiej ujawniają się ich dary. Draco próbuje się kłócić, że kobiety stoją niżej od mężczyzn, lecz w końcu strzela focha i odchodzi.
Poznawszy poglądy wszystkich czterech domów, Harry wskakuje na stół i oznajmia, że podjął decyzję: O, Panie, chcę być Gryfonem!

23.04
Wszyscy się cieszą, kiedy na głowie Harry'ego pojawia się czerwono-żółta baseballowa czapka z wyszytym lwem. Nadbiega Hermiona, żeby go uściskać, ona też jest w Gryffindorze, ale na jej czapce zamiast lwa wyszyty jest kotek.
...czyżby szatańska Helołkicia???!!!

Ron pyta, czy Harry nadal będzie jego przyjacielem, nawet jeśli będą w różnych domach. Ten przytakuje, oczywiście ma cytat na tę okazję (Mt 2, 16-17). Ron podziwia płynącą z czystego serca pobożność Harry'ego, hojność, skromność i niewinną dobroć; przygląda się swemu rodzeństwu w czapkach Slytherinu i zastanawia się, dlaczego żadne z nich nie jest takie jak Harry.

Ron, zdradzę ci straszną tajemnicę: to dlatego, że Ślizgoni, czyli katolicy, nie potępili teorii ewolucji. Z pewnością stąd całe zło!

Hehehe, przyłapałam autorkę na pomyłce: cytat, który podała, pochodzi nie z ewangelii Mateusza, ale Marka.
Mk 2, 16-17
Niektórzy uczeni w Piśmie, spośród faryzeuszów, widząc, że je z grzesznikami i celnikami, mówili do Jego uczniów: «Czemu On je i pije z celnikami i grzesznikami?» Jezus usłyszał to i rzekł do nich: «Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników».

Taaaa, fajnie, że Harry łaskawie i z chrześcijańskiego miłosierdzia ofiarowuje swoją przyjaźń grzesznikowi Ronowi...

23.19
Ktoś coś mówił o Harrym - Mary Sue?
Dumbledore wygłasza przemowę, gratulując uczniom wyboru swoich kapeluszy i wyrażając nadzieję, że wszyscy wybrali mądrze. Harry'emu się to nie podoba - NO BO JAK TO, jak można mówić, że wszyscy są tacy sami, kiedy nie są? Dumbledore sądzi, że dając możliwość wyboru, czyni uczniów szczęśliwszymi - może na krótką metę, ale na długą nie. Jednak Harry nie wyraża na głos swoich wątpliwości, bo wciąż czuje się niepewnie w nowym środowisku; narrator jednak poucza nas, że czasem nowicjusze widzą lepiej od starych wyjadaczy.
Poszczególne domy dostają swoich opiekunów. Hahaha, nie wierzę, opiekunem Gryffindoru jest Snape!!!

Autorka ewidentnie jest snaperką ;) Snape w jej wydaniu jest tajemniczym, wysokim mężczyzną, ubranym stylowo w ciemny garnitur z czerwonym krawatem.
Yyyy... nie wiem jak, nie wiem, po co, ale on też pokazuje kłaki na klacie. Jak w ogóle można pokazać kłaki na klacie, mając na sobie koszulę z krawatem?! (medżik, ok) Autorka opisuje je z wyraźną przyjemnością - mmm, takie ciemne na bladej skórze, przycięte lecz wyraźnie gęste, mmm, mmm. Dobra, autorko, znam już twoje fetysze, wystarczy...


23.41
Snape zabiera Gryfonów do klasy; autorka rozpływa się, jaki to on "starszy, lecz wciąż przystojny" i jak mówi do nich "z godnością, szorstko, lecz przyjaźnie".
Wygłasza mowę o tym, że na świecie są ciemne moce, które nienawidzą chrześcijan - "a kiedy mówię chrześcijan, mam na myśli WAS!".
No tak. Gryffindor (ewangelicy) to jedyni prawdziwi chrześcijanie. Hufflepuff wierzy we wszystko, co podleci i do wszystkiego jest zdolny przypiąć etykietkę "chrześcijańskie". Ravenclaw to ekstremiści i często ich oszołomstwo przypisywane jest wszystkim chrześcijanom. Ale najgorszy jest Slytherin...
"Slytherin będzie udawał, że jest po tej samej stronie, co wy, ponieważ zgadzają się z wami w kilku rzeczach. Ale nie wierzcie im! Nie dajcie się ogłupić! Ich przywódca współpracuje z Voldemortem!!!"



23.53
Harry jest przerażony: jego nowy przyjaciel nie tylko czci boginię, ale ma jakieś konszachty z Voldemortem!
(biedny Ron, ale się po tobie przejechali)
Odzywa się Dean Thomas: A co z Konstytucją? Czy on uznaje Pierwszą Poprawkę? (nie wiadomo, czy pyta o papieża, czy Voldka).
Ach, święta, hamerykańska Pierwsza Poprawka... No oczywiście, ze Voldek i papież jej nie uznają; Voldek do spółki z katolikami chce ją w ogóle znieść i niedługo wszystkie swobody obywatelskie diabli wezmą. Ciekawa logika, wynikałoby z tego, że katolicyzm nie jest religią (no bo skoro chcą zniesienia wolności religijnej).
Harry jest przerażony, lecz gotowy do walki ze złem. A tymczasem ja jestem gotowa do walki z dwoma ostatnimi rozdziałami (byłby jeden, ale akurat dziś! autorka dodała kolejny).

00.06
We wstępie do kolejnego rozdziału autorka radośnie oznajmia, ze poszła na kurs pisarski, gdyż pomiędzy całą nienawiścią ze strony ewolucjonistów, feministek i "Romanists" - eeee, rzymskich katolików? - znalazło się też nieco rzeczowej krytyki.

Harry przyzwyczaja się do szkolnej rutyny. Każdego dnia po śniadaniu są modlitwy; trzy domy modlą się wspólnie, ale Slytherin gdzieś się wymyka, by modlić się osobno. Hufflepuff jest niezadowolony, że Wielebny Dumbledore cytuje za dużo Biblii, a Ravenclaw, że nienawidzi nie grzeszników, a samego grzechu. W szkole uczą tych samych przedmiotów, co w zwykłej (ale na wyższym poziomie), oprócz tego, uczniowie studiują też Biblię i historię chrześcijaństwa.
Ron jada obiady z Harrym i resztą jego paczki (Hermiona i Dean Thomas) i nadziwić się nie może, że traktują go tak miło, choć jest z innego domu.
Podczas obiadu uczniowie dostają pocztę. W kanonicznym Hogwarcie przynosiły ją sowy, a tu...
...
...
...
ANIOŁY!!!

00.25
Uff, ostatni rozdział. Podobno przejrzany przez instruktora kursu pisarskiego. Ano, zobaczymy.
Hagrid zaprasza Harry'ego na herbatkę. Ten bierze ze sobą przyjaciół - Hermionę, Deana Thomasa i Rona. Ron stoi w progu jak cielę i rozmyśla, że Hagrid jest prawdziwym mężem bożym, jak nikt ze Slytherinu.
Kiedy Hagrid idzie po herbatę, dzieciaki zauważają na stole gazetę. Niestety, nie powiedziano, czy to "Prorok Codzienny" - w sumie nazwa pasowałaby i do tej wersji
Gazeta ostrzega, że Voldka widziano w Hogwarcie i przedstawia jego plany: zabronić praktyk religijnych (właściwie - tylko chrześcijańskich, nic nie wiadomo, czy do innych religii Voldek też czuje taką niechęć), zdelegalizować nauczanie domowe, chrześcijan zamykać w więzieniach, a nawet zabijać, jeśli nie przyznają, że Biblia mówi to, co Voldek chce, żeby mówiła. Mówienie "Wesołych świąt" lub przestrzeganie dziesięciu przykazań będzie karane programem reedukacyjnym.

(a policję rozwiążą? skoro "nie kradnij" i "nie zabijaj" przestanie obowiązywać... A, nie, nie rozwiążą, tylko całą skierują przeciw chrześcijanom)

Ronald siedzi w milczeniu przepełnionym poczuciem winy i zastanawia się, czy na pewno wybrał dobry dom.


No i tyle! Koniec! Finito! The End!

P.S. Ostatecznie okazało się, że opko było trollingiem, a przynajmniej tak zinterpretowałam zakończenie. Do Hogwartu przybył sam Voldek - młody, elegancki człowiek w ekologicznym samochodzie. Dumbledore zdemaskował go jako tego, który chce zniszczyć chrześcijaństwo, na co ten zdumiał się bardzo i zapytał, czy chodzi o jego stronę internetową. Okazało się, że założył taką, która miała być "karykaturą wojującego ateisty" - w nadziei, że jak ktoś zobaczy te wszystkie głupoty zebrane razem, pomyśli, że to niemożliwe, oni nie mogą być aż tak głupi! Na dowód, że mówi prawdę, skasował stronę.
Jednakże Dumbledore nie dał się zwieść! Zawołał wszystkich uczniów, którzy padli na kolana, aby krzykiem i modlitwą odpędzić wroga...

"Voldemort sighed wickedly; and he shook his head godlessly; and then he walked away depravedly. But even as the fornicating, drug-addicted Evolutionist disappeared into the distance, the righteous little ones continued to pray. They knew that, if they screamed loud enough, they could change the world."

Koniec (tym razem na zawsze)


"Hogwarts School of Prayer and Miracles" - relacja z czytania na żywo! Cz. 1

Postanowiłam przeczytać dzieło, o którym ostatnio głośno ("chrześcijańską wersję Harry'ego Pottera") i na żywo, na fejsbuku, dzielić się uwagami. Tutaj zaś zbiorę wszystko cuzamen do kupy :)



20.25
Z lekkim opóźnieniem z przyczyn technicznych (korki na mieście) zaczynam.
Czytane będzie to:
Hogwart - Szkoła Modlitwy i Cudów, czyli Harry Potter w wersji chrześcijańskiej. Autorka opka publikowanego na fanfiction.net postawiła sobie ambitne zadanie przepisania Pottera tak, żeby był bardziej "family friendly". No to zobaczymy, co jej wyszło...

20.38
W notce wstępnej autorka wyjaśnia, że miała problem i postanowiła go rozwiązać: otóż jej dzieci, pieszczotliwie zwane "little ones" zachciały przeczytać Harry'ego Pottera. Ucieszyła się, że chcą czytać, lecz nie chciała, żeby zamieniły się w wiedźmy (mwehehehehehehe!) więc postanowiła wprowadzić do książki lekkie zmiany... (i pomóc w ten sposób innym mamom, zmagającym się z tym samym problemem).
A zatem dawno temu żył sobie chłopiec zwany Harrym Potterem, który mieszkał pod schodami w domku przy Privet Drive, wraz ze swą ciotką i wujkiem. Chłopiec czuł, że czegoś mu brakuje w życiu, ale nie wiedział, czego.
Aż tu wtem! Pukanie do drzwi. Ciotka warknęła ze swego fotela do Harry'ego, żeby je otworzył.
Hm, o ile pamiętam, to Petunia była niewiastą ubraną raczej elegancko i nobliwie, umalowaną i zajmującą się domem, a Vernon był energicznym przedsiębiorcą. Tu natomiast dowiadujemy się, że ciotka jest "career woman", która wyciąga się na fotelu z nogami w górę, ubrana w workowaty kostium ze spodniami, i że nigdy nie nosiła makijażu. Wujek Vernon przytakuje jej sennie z kuchni, pakując do piecyka blachę pełną brownies. Czyżby jakiś dżender zaatakował rodzinę Dursleyów?

20.48
Harry zastanawia się, czy to nie ciotka powinna otworzyć drzwi, ale ponieważ jest grzecznym, posłusznym chłopcem, sam to robi. Na progu stoi nie kto inny, a Hagrid, ubrany w czerwoną koszulkę i dżinsy; na szyi ma wisiorek, który Harry'emu kojarzy się z literą "t". Wystarczyło, by Harry spojrzał na ten wisiorek, a poczuł się szczęśliwy i pełen pokoju, sam nie wiedząc, dlaczego!
Medżik, jak nic.  ;)

20.50
Hagrid pyta, czy może porozmawiać z jego mamą i tatą. Hm, to chyba nie ten Harry, o którym wszyscy wiedzieli, że jest sierotą...

20.54
"Cześć, sąsiadko! Czy zostałaś już zbawiona?" - zagaja Hagrid do ciotki Petunii, która pojawia się na progu, łypiąc swym wąskim, podejrzliwym oczkiem.
Uważajcie, teraz zacznie się niezła jazda...  :D

21.00
Ciotka wybucha śmiechem i pyta Hagrida, czy jest jednym z "tych chrześcijan". Harry nie wie, co znaczy to słowo (podobnie, jak nie wiedział, co to krzyż). Hagrid z naiwną szczerością odpowiada, że jest. "A ty?"
Na co ciotka Petunia z dumą: jesteśmy za mądrzy na to! Czytał pan Dawkinsa? Bóg umarł i Dawkins to udowodnił! Może chce pan, żebyśmy nauczyli pana czegoś o Dawkinsie?
W sumie całkiem niezły trolldialog z Dawkinsem jako nowym ewangelistą. ;) A może całkiem nowym bóstwem?

 21.06
- Co to "chrześcijanin"? - zapytał Harry niewinnie i wytarł but w niechlujny, żółty dywan, który od dawna nie był odkurzany.
Harry wszystko mówi "niewinnie", ewentualnie, potem, "z dziecięcą mądrością". Tymczasem, jak widać, Demon Dżender zamieszał w domu Dursleyów równo: Vernon piecze ciasteczka, Petunia w niekobiecych ciuchach (wspomniane są jeszcze jej mocne, praktyczne buty) robi karierę, a w chałupie syf.

21.09
Oraz chciałam dodać, że Harry w tym opku ma wielkie, NIEBIESKIE oczy.

21.13
Hagrid tłumaczy Harry'emu, że chrześcijanie to ludzie, którzy chcą być dobrzy, żeby potem pójść do nieba. Ciotka Petunia zasłania niewinne, dziecięce uszy i sama wygłasza mowę: "Dziękujemy panu bardzo, ale on nie potrzebuje pańskiej religii, my mamy naukę, socjalizm i urodziny. Słyszał pan kiedyś o ewolucji? Mam na ten temat bardzo dobrą książkę, gdyby chciał się pan czegoś nauczyć".
Ok, nauka, socjalizm, ewolucja... ale urodziny?!

21.26
Ewolucja to bajka dla dzieci! - rzuca Ciętą Ripostą Hagrid i proponuje, by Petunia ją udowodniła, na co tej opada szczęka i potrafi tylko stać z głupio otwartymi ustami. Uważała się za taką mądrą, zawsze zaprzeczała, ze chrześcijanie mają dowody na to, w co wierzą, a teraz nie umie udowodnić swej własnej RELIGII.
...serio, religii??? Ewolucja to religia???
Harry oznajmia, że chce być chrześcijaninem i pójść do nieba ("czasami mądrość dzieci jest naprawdę zadziwiająca"); Hagrid poucza go, że teraz musi zostać zbawiony i w tym celu ma odmówić modlitwę grzesznika. Serio, nie wiem, co to jest. Petunia próbuje w tym przeszkodzić, ale cóż ona może przeciwko czystej, niewinnej, świętej energii Harry'ego. Chłopiec odmawia modlitwę (skąd ją znał? Nie wspomniano, by powtarzał po Hagridzie), po czym Hagrid oznajmia, ze teraz jest już chrześcijaninem (to chyba jakiś odłam, który nie uznaje chrztu???), a miejscem, w którym nauczy się żyć po chrześcijańsku jest Hogwart - Szkoła Modlitwy i Cudów.
Koniec rozdziału pierwszego, idę coś zjeść.

21.49
Rozdział drugi. We wstępie autorka tłumaczy się, że dostała mnóstwo wiadomości, że przecież HP jest nie tylko o czarach, ale i o przyjaźni, odwadze, dzielności itp. Tak, ona wie, że są tam te wszystkie dobre rzeczy, ale są też i czary, więc wiele dzieci nie może tego czytać, dlatego ona właśnie pisze to, by zachować wszystkie dobre rzeczy, a usunąć złe.
Na sam dźwięk nazwy szkoły Harry czuje pokój wewnętrzny, z radości aż zaczyna klaskać. Hagrid też się cieszy, bo gorąco modlił się, żeby udało mu się dziś zbawić jakąś duszę, a tu proszę, jaka niewinna, śliczna duszyczka. Ten biedny chłopiec, wychowywany przez rodziców, którzy nie są chrześcijanami, i którzy obydwoje chodzą do pracy, zostawiając go na cały dzień z opiekunkami! Jeszcze pięć lat, a z Harry'ego byłby cudzołożny, uzależniony od narkotyków ewolucjonista!
(nic nie zmyślam, tam naprawdę tak jest!!!)

22.09
Ciotka mówi Harry'emu, żeby nie był głupi, ma iść do domu, a ona poczyta mu Dawkinsa (a jakże!) o ewolucji. Co oni z tą ewolucją, jak naprawdę... Ale Harry już wie, że został zbawiony, więc "z dziecięcą mądrością" odmawia jej - "Nie, ciociu Petunio. Ewolucja nie jest prawdziwa. A ja idę do Hogwartu". Ciotka próbuje go więc przekupić, mówiąc, że urządzi mu drugie urodziny tego dnia. Jednak Harry już wie, że "urodziny nie są od Boga" (God, why???).
Teraz uwaga, wisienka na torcie:
"Próbowałaś mnie przekupić. Ale wybaczam ci, ciociu Petunio, ponieważ Łk 23,34".

I tak oto dzieciak, który chwilę temu nie wiedział, co to chrześcijanin i nie umiał rozpoznać krzyża, rzuca teraz cytatami z Biblii, ba! numeracją cytatów!

(Łk 23,34: Lecz Jezus mówił: "Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią". Potem rozdzielili między siebie Jego szaty, rzucając losy.)

22.23
Hagrid znów zdumiewa się mądrością dzieci; podziwia też, że Harry ot, tak po prostu wybaczył ludziom, którzy go tak bardzo skrzywdzili. Jak skrzywdzili? Nie ma ani słowa o tym, jak był traktowany przez Dursleyów (ok, mieszkał pod schodami, jak w oryginale, ale poza tym nic). Ano, skrzywdzili go, ukrywając przed nim prawdę! Kto mógłby być tak okrutny? Ale teraz Hagrid lepiej rozumie Mt 19,14 (serio, czy amerykańscy protestanci naprawdę znają Biblię tak na wyrywki, że starczy im podać numer, a wiedzą, o co chodzi?).
Dudley woła "Harry, nie odchodź!" - hm, czyżby go lubił? Jednak Harry już wie, że nie może zostać w tym domu i żegna się z Dursleyami, wyrażając nadzieję, że i oni zostaną kiedyś zbawieni.

Pozostaje kwestia, jak dostać się do Hogwartu. Pociągiem? Autobusem? To dobre dla jakichś niedowiarków. Hagrid pada na kolana na środku ulicy i zaczyna się modlić: "Panie, przenieś nas do Hogwartu!"
Pstryk! I oto już są na łące przed zamkiem, a ku nim idą dwie postacie: mężczyzna z długą brodą, ubrany w brązowy, tweedowy garnitur i młoda, ładna blondynka o twarzy w kształcie serca. Harry od razu czuje, że ten mężczyzna to święty mąż, któremu może zaufać.
I słusznie, gdyż jest to Wielebny Dumbledore, a kobieta to jego żona - Minerwa.

Mt 19,14: Lecz Jezus rzekł: "Dopuśćcie dzieci i nie przeszkadzajcie im przyjść do Mnie; do takich bowiem należy królestwo niebieskie".

22.27
A teraz idę napić się piwa z Małżem. Za chwilę rozdział trzeci.

22.50
Wielebny Dumbledore wita Harry'ego w Hogwarcie. Mówi z lekkim południowym akcentem, co sprawia, że Harry czuje się bezpieczny i mile widziany. Południowym, hm? Znaczy gdzieś okolice Dover, czy cuś?
Hagrid wyjaśnia, że Harry wychowywał się w strasznych warunkach: co drugi dzień siedział z opiekunką, a jego ciotka traktowała go jako element jej perfekcyjnego życia, na równi z błyskotliwą karierą, wielkim domem i szybkim samochodem!
Hm, znam straszniejsze warunki, jak choćby te w oryginalnym HP...
Dumbledore zaprasza Harry'ego na obiad, po czym...


...nie, nie wierzę, że to czytam...

...po czym pada na kolana i prosi: "Panie, przenieś nas do kuchni!".
I Pan przenosi.

BEZ JAJ, AŁTORKO, taka z ciebie niby chrześcijanka, a uważasz, że Bóg to kim jest, tragarzem??? Naprawdę już nie mogli tego kawałka przejść na piechotę???


 23.12
TO JEST TROLL. ABSOLUTNIE NIE WIERZĘ, ŻE TO BYŁO PISANE SERIO.
Są w kuchni, nie? Poprosili Boga, żeby ich przeniósł - i przeniósł. No to teraz Minerwa pada na kolana i recytuje następującą listę życzeń:
"Dobry Panie, proszę, nakryj stół błękitnym obrusem, postaw niedzielne talerze, daj nam upieczone na złoto grzanki i kremowe puree ziemniaczane z sosem, kukurydzianą zapiekankę mojej ciotecznej babki Eleanor, kolby kukurydzy z masłem, a na deser trochę ciastek malinowo-czekoladowych".
I wielki Pan, stworzyciel nieba i ziemi leci (zapewne w białym fartuszku), żeby postawić na stole wszystko, czego sobie zażyczyła żona wielebnego...
ZABIERZCIE MNIE Z TEGO OPKA! *płacze*

23.28
- Hermiono! - woła pani Dumbledorowa. - Obiad!
Po schodach (z uroczym posłuszeństwem) zbiega jedenastoletnie dziewczę w różowej sukience. Z jakiegoś powodu, będąc córką państwa Dumbledore, nadal nazywa się Hermiona Granger - ale ok, nie wnikajmy, może Minerwa ma jakieś sekrety z przeszłości, a może Hermiona jest adoptowana, jakieś kolejne biedne dziecko rodziców - ewolucjonistów?
Harry'ego zatyka z zachwytu, dziewczę jest tak różne od jego koleżanek ze szkoły, które marzyły tylko o karierze na wzór bohaterek "Seksu w wielkim mieście"! (wychodzi na to, że kariera dla kobiety to największe złoooooo, jeszcze gorsze niż urodziny).
Wszyscy zasiadają do obiadu, a państwo Dumbledore zaczynają rozmowę o tym, że nadchodzą ciężkie czasy. Wielebny D. puentuje oczywiście numerkiem: Psalm 127, 5. Wszyscy w lot wiedzą, o co chodzi, nawet Harry.

Przy okazji: autorka cierpi na nadprzysłówkozę. Tak jak każdy rzeczownik musiał wlec za sobą przymiotniki (koniecznie dwa), tak każdy czasownik uzbrojony jest w przysłówek. Summoned loudly, retorted gracefully, nodded knowingly, responded sweetly, pronounced genially... a to wszystko w kilku sąsiadujących ze sobą zdaniach.

23.47
Czy wy widzicie, która jest godzina? jeszcze rozdziałek i idę spać.

We wstępie do czwartego rozdziału autorka usprawiedliwia się, że długo nie pisała, bo miała chore dziecko. Potem zaś stwierdza, że dostała sporo komentarzy pełnych nienawiści od ewolucjonistów z "pszczołą pod kapeluszem" (po naszemu to byłoby "z kijem w dupie"?), ale również dużo wsparcia od innych mam, które uważają, że to, co robi, to dzieło Pana, w związku z czym będzie pisać dalej i zobaczymy, wy niedowiarki, czy się wszyscy nie nawrócicie, zanim historia będzie skończona! 

Po skończonym obiedzie Dumbledore prosi Hermionę, żeby pokazała Harry'emu jego dormitorium. Hermiona najpierw grzecznie pyta mamę, czy nie pomóc jej sprzątać, ale Minerwa stwierdza, że da sobie radę sama. Harry rumieni się, gdy Hermiona go zagaduje, ciotka nigdy nie nauczyła go, jak rozmawiać z ładnymi dziewczętami. Wręcz przeciwnie: powtarzała mu zawsze, że ładne dziewczyny są puste i głupie, a prawdziwa kobieta dba o karierę, nie o wygląd. Wystarczył jednak jeden rzut oka na Hermionę (bo nie, żeby coś powiedziała, prawdaż), żeby Harry zrozumiał, jak bardzo się myliła!
I tu mamy wyjaśnienie, czemuż to workowate ciuchy, solidne buty i brak makijażu Petunii SOM ZUE. Otóż, proszpaaa, kobieta, która dba o swoją urodę, czci w ten sposób Pana, bo to on dał jej ładną buzię i piękne włosy!

(a jak nie dał, hę? Czy godzi się wówczas poprawiać dzieło Pańskie, czy raczej należy zostawić jak jest? Tego nam autorka nie wyjaśnia)

00.06
Hermiona i Harry idą przez łąkę w stronę zamku (hm, najwyraźniej państwo D. nie mieszkają w nim, tylko gdzieś obok). Hermiona opowiada, jak bardzo świętym człowiekiem jest jej ojciec i jaka to wielka łaska, głosić słowo Boże, a Harry rozpaczliwie szuka w głowie czegoś odpowiednio chrześcijańskiego, żeby jej odpowiedzieć. Docierają na miejsce; Hermiona objaśnia, że chętnie pokazałaby mu dormitorium chłopców, ale nie chce wywołać skandalu. Harry stwierdza, że rozumie, tymczasem narrator raczy nas morałami, jak to współczesna kultura zapomina, ze każda młoda kobieta jest czyjąś przyszłą żoną, a wielkim grzechem jest uwodzić cudzą żonę (na litość boską, jakby para jedenastolatków miała zamiar uprawiać seks w tych nieszczęsnych dormitoriach).
Hermiona nie może otworzyć ciężkich drzwi; Harry postanawia wypróbować świeżo nabytą moc magi... tfu, to znaczy moc modlitwy. Pada na kolana i prosi Boga, by otworzył drzwi. Ponieważ Bóg ma akurat chwilę przerwy (pani Dumbledore sama zmywa naczynia, nie wyręczając się nim), może posłużyć jako odźwierny.
(to o chwili przerwy to oczywiście mój złośliwy komentarz, w tekście tego nie ma).


00.19
A teraz dowiemy się, kim jest Voldek.
Hermiona stwierdza, że jest coś jeszcze, o czym Harry musi wiedzieć. Otóż nadchodzą ciężkie czasy, człowiek zwany Voldemortem mąci w Kongresie (aha!), by doprowadzić do zakazu swobodnego wyznawania religii.
- Ale jak to! - woła zszokowany Harry. - Przecież po to Ojcowie Założyciele stworzyli ten naród! Dla wolności religijnej!
Ok, teraz już chyba mamy ostateczne potwierdzenie, że nie jesteśmy w Anglii?
Hermiona płacze, że niedługo wolność chrześcijan zniknie i będzie jak w starożytnym Rzymie - a ona boi się lwów! Na co Harry mężnie odpowiada, że muszą się dużo modlić i wszystko będzie w porządku. Hermiona dziękuje za dodanie jej odwagi i Harry wkracza do zamku. Niestety, kiedy drzwi się zatrzaskują, uświadamia sobie, że nie ma pojęcia, gdzie jest jego sypialnia. Ale od czego mamy nowe moce... Krótka modlitwa i Harry już wie, gdzie iść.
W związku z czym ja też udaję się do dormitorium. Ciąg dalszy nastąpi!

 

środa, 24 września 2014

Lucy

Po czym rozpoznać androida?
Android porusza się sztywno, a jego twarz nie wyraża emocji, głowę trzyma lekko przechyloną na jedno ramię, jakby nasłuchiwał jakichś głosów z bardzo daleka i przygląda się światu wzrokiem z lekka nieprzytomnym. Ten nieprzytomny wzrok ma obrazować, że oto w mózgu androida trwają skomplikowane analizy i obliczenia, więc światu zewnętrznemu może poświęcić jedynie niewielki ułamek swej uwagi. Mimo to na zagrożenie reaguje błyskawicznie (wciąż nie zmieniając wyrazu twarzy). Mówi głosem suchym i pozbawionym intonacji, krótkimi, treściwymi zdaniami, cały czas wpatrując się w punkt gdzieś ponad głową rozmówcy. Posługuje się czystą logiką, a emocje są mu obce.
Androidem był na przykład komandor Data. Oraz Lucy.
Nie, wróć, coś mi się pochrzaniło. Lucy nie jest androidem. Jest zwykłą dziewczyną (Scarlett Johansson), która znalazłszy się w niewłaściwym miejscu i czasie, wplątuje się w aferę z przemytem nowego, nieznanego narkotyku. Kiedy przez przypadek potężna dawka narkotyku dostaje się do jej organizmu, zaczynają się dziać dziwne rzeczy.
Film oparty jest na popularnym micie, według którego człowiek wykorzystuje tylko 10% możliwości swojego mózgu, a gdyby wykorzystywał 100% to ho, ho - nic nie byłoby dlań niemożliwe. Narkotyk poszerza świadomość Lucy, sprawiając, że jej mózg zaczyna w szybkim tempie dążyć do setki. Efektem jest, że dziewczyna dostaje cuzamen do kupy w jednym pakiecie wszystkie moce superbohaterskie, o jakich świat słyszał. Kontroluje własny metabolizm i cudze ciała, czyta w myślach, widzi fale elektromagnetyczne, rozumie wszystkie języki i... a dopiszcie sobie, cokolwiek tylko chcecie, Lucy z pewnością to potrafi. Aczkolwiek przyznam, że też poczułam się zdeczka superbohatersko, gdy Lucy wyjaśniła, że czuje powietrze oraz grawitację. Mnie też się zdarza!
Film jest... no cóż, zabawny. Niestety, niezamierzenie, gdyż to nie jest żadna ekranizacja Marvela, to powstało całkiem serio. Scarlett Johansson gra dwiema minami - na początku jest przerażona i zapłakana, potem przybiera maskę androida i tak już zostaje do końca. Mamy Strasznie Wredną Mafię, która ściga ją po całym świecie i robi potężną rozpierduchę, gdziekolwiek się znajdzie. Mamy Naukowca, Który Wyjaśnia (Morgan Freeman) oraz Przystojnego Policjanta (ok, akurat ten jest raczej fascynującym brzydalem). Mamy pościgi, wybuchy, strzelaniny, tryskającą krew oraz mnóstwo naukawej paplaniny, usiłującej wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi. Jak również mamy urocze nawiązania do dzieł kultury i popkultury, od Kaplicy Sykstyńskiej po Matrix (serio, zwłaszcza Kaplicę Sykstyńską warto zobaczyć ;) ). I w tym wszystkim mamy boską Lucy, która z kamienną twarzą dąży do celu. Po trupach, a jakże.
Swoją drogą, zastanawia mnie jedno - dlaczego bohaterka, która dostała doładowanie intelektualnymi supermocami, zaczyna od tej chwili posługiwać się wyłącznie pięścią* i pistoletem? Oraz dlaczego również ją wtłoczono w ten schemat, że rozwinięty intelekt  = zanik emocji. Tak jakby za uczucia odpowiadał jakiś inny organ, a nie mózg (no tak, no przecież serce, hehe).
W każdym razie komandor Data był o wiele bardziej ludzki od Lucy.

*pięścią metaforycznie, w charakterze pięści występuje również na przykład moc kontroli nad cudzymi ciałami.


"Lucy" w Filmwebie

środa, 19 marca 2014

Stefan Grabiński: Księga ognia

 Stefan Grabiński
Księga ognia







Wydawca: Code Red Tomasz Stachewicz  
ul. Sosnkowskiego 17 m. 39  
02-495 Warszawa  
http://www.bookrage.org

Czy od patrzenia w ogień można popaść w obłęd?

Świat opowiadań Grabińskiego zamieszkują ludzie racjonalni: uczeni, inżynierowie, wreszcie prości robotnicy, za każdym razem jednak (no, prawie za każdym) trzeźwo myślący i raczej nieskłonni do bezrefleksyjnej wiary w zjawiska nadprzyrodzone. Świat ten także zdaje się nie sprzyjać takim zjawiskom: to uporządkowana, racjonalna rzeczywistość, miasto, masa, maszyna. A jednak i tam zdarzają się rzeczy dziwne, nie do ogarnięcia rozumem.
Głównym bohaterem tego, wydanego po raz pierwszy w roku 1922, zbioru opowiadań jest - oczywiście - ogień. Jego siła manifestuje się na różne sposoby; przeważnie niosąc zniszczenie, lecz również stając się symbolem ludzkich dążeń do nieśmiertelności ("Pirotechnik") a także objawieniem boskiej mocy ("Zielone świątki"). Przede wszystkim jednak jest to siła, która potrafi w niesamowity sposób wpływać na ludzką psychikę. Grabiński często pokazuje ludzi ogarniętych jakąś obsesją, która prędzej czy później niszczy im życie; nie inaczej jest i tutaj. Czytelnik ma okazję oglądać całą galerię postaci, na których ogień odcisnął swoje piętno i wziął ich niejako pod swoją władzę. Ofiarą ognia może być "Czerwona Magda" - prosta dziewczyna, która dzięki tajemniczym właściwościom swej psychiki potrafi rozniecać pożary, nie będąc tego świadomą. Ofiarą staje się strażak, który, owładnięty obsesją walki z ogniem, zaczyna traktować go jak żywą istotę i jest przekonany, że potrafi się komunikować z rządzącymi nim "żywiołakami". Małżeństwo, które wbrew ostrzeżeniom buduje dom na "Pożarowisku" popada w coraz silniejszą piromanię, cały czas przy tym pozostając w przekonaniu, że są w stanie wszystko kontrolować (skojarzenie z nałogiem nasuwa się samo). Obserwujemy wreszcie kuriozalny przypadek człowieka, który, z bliżej niewyjaśnionych przyczyn, nie jest w stanie odczuwać pożądania i uprawiać seksu inaczej, jak tylko w pobliżu szalejącego pożaru (gdybyż biedakowi wystarczył ogień na kominku!).
Grabiński zdaje się przekonywać czytelnika, że ogień jest żywą, myślącą i obdarzoną własną wolą istotą. Chciałoby się jednak powiedzieć jak Tewje Mleczarz: ale z drugiej strony... Z drugiej strony, mimo wszystko autor zostawia furtkę dla racjonalnej interpretacji przedstawionych zjawisk.  A może obserwujemy nie tyle działanie nadprzyrodzonych sił (że tak użyję tego uproszczenia), tylko stopniowe popadanie bohaterów w obłęd? Widać to szczególnie w opowiadaniach "Zemsta żywiołaków" i "Pożarowisko", w których początkowa ostrożność bohaterów wobec siły żywiołu stopniowo przeradza się w coraz większą brawurę i coraz śmielsze wyzwania rzucane niebezpieczeństwu, aż do całkowitego jego lekceważenia. Z kolei negatywnie na tym tle wyróżnia się opowiadanie "Gebrowie", gdzie autor niejako "poszedł na łatwiznę", osadzając akcję w szpitalu psychiatrycznym i w ten sposób z góry usprawiedliwiając działania postaci; całe opowiadanie zresztą wygląda tak, jakby głównym celem autora było popisywanie się jak największym, barokowym wręcz przepychem języka i opisów, realizm przedstawianych wydarzeń zostawiając gdzieś daleko na bocznym torze. Ale to wyjątek, większość opowiadań mimo całej swej, nieuniknionej przecież, staroświeckości, wciąż potrafi wywrzeć wrażenie na czytelniku. Kto wie, być może po lekturze spojrzymy z obawą na ukryty za ścianą łazienki przewód kominowy, zastanawiając się, czy nie czyha tam Biały Wyrak...

Zbiór został wydany w ramach BookRage; tekst oparto na wydaniach przedwojennych, czyli - że tak przypomnę - mamy do czynienia z pełną, nieokrojoną wersją opowiadań.