Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 5 października 2009

Rozdział dwunasty

***Z dedykacją dla Tiny'ego - oto, co może sprawić jedna rozmowa!***


- Musimy powiedzieć ojcu! - Marion zerwała się na równe nogi. Indiana wolno pokręcił głową.
- Nie. Nie możemy. Jeszcze nie teraz.
- Dlaczego? Przecież to jest bardzo ważne! Musimy znaleźć wszystkie fałszywe figurki, jeśli coś przegapimy... jeśli przywieziemy je do Stanów... to będzie kompromitacja! Tata już nigdy nie odzyska dobrego imienia!
- Marion, posłuchaj mnie – głos Indiany był twardy i stanowczy. - Wiem, że to ważne. Razem znajdziemy wszystkie fałszywki, nie dopuścimy do skandalu, ale... na razie nie mówmy Abnerowi. Po pierwsze dlatego, że znasz jego charakter. Poleci robić awanturę, Bóg jeden wie, kogo obrazi i w co się wplącze, a sytuacja i bez tego jest już wystarczająco skomplikowana. Po drugie dlatego, że to wszystko w jakiś sposób wiąże się z Hassanem. Ktoś go zamordował, a ja muszę odkryć, kto. - Zauważył, że dziewczyna wciągnęła głośno powietrze, a jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. - A po trzecie, gdybyśmy nawet chcieli mu teraz o wszystkim powiedzieć – nic z tego, bo znowu go nie ma. To nie pierwszy raz, kiedy tak wychodzi w nocy, prawda?
- Podejrzewasz go o coś? - w głosie dziewczyny zabrzmiała uraza. Indiana wzruszył ramionami.
- Spójrz na to obiektywnie. Byli skłóceni. A w noc zabójstwa gdzieś zniknął i nie chce powiedzieć, gdzie.
- Ach, więc o to wam poszło! - Marion pokręciła głową. - No to dziwię się, że jeszcze tu jesteś. Jeśli powiedziałeś mu o tych podejrzeniach, powinien wyrzucić cię z domu jednym, solidnym kopniakiem!
- Jak widzisz, nie zrobił tego. Nie oszukuj się, Marion, twój ojciec coś ukrywa. Nie mówię, że zabił, choć... - urwał na chwilę, w jego umyśle zabrzmiało echo jakichś wypowiedzianych dawno temu słów. -Choć byłby do tego zdolny, o ile go znam - dokończył ponuro.
- Ty też zniknąłeś - wysyczała dziewczyna, mierząc go zimnym spojrzeniem. - I tak samo wykręcasz się od odpowiedzi!
- Ja mam alibi - uniósł brew. - Ale jeśli tak naprawdę chcesz... mogę opowiedzieć ci dokładnie, gdzie byłem i co robiłem tamtego wieczoru. I wiesz doskonale, że jest ktoś, kto może to potwierdzić, słowo w słowo... To jak? - Uśmiechnął się złośliwie widząc, jak czerwienieje i odwraca wzrok.
- Obejdzie się - burknęła. - Lepiej zastanówmy się, co z tymi figurkami. Czy uda się odzyskać prawdziwe?
- Wątpię - mruknął, w duchu gratulując jej umiejętności szybkiego opanowania. - Jeśli Hassan maczał w tym palce, zapewne wywędrowały już gdzieś poza Egipt. Pytanie, czy to jego sprawka, czy może tej szajki, o której wspominał Khamil - westchnął. W układance pojawiało się coraz więcej nieprzewidzianych elementów. - Ten facet sądzi, że jeszcze tu nie dotarli, gdyż nie miał żadnego doniesienia o kradzieży. My tymczasem wiemy, że kradzież nastąpiła, tylko została sprytnie zamaskowana. Czy to znaczy, że szajka już wtedy tu była, czy też są to dwa odrębne wydarzenia?
- Możemy porównać daty - zastanawiała się Marion. - Khamil powinien wiedzieć, kiedy i gdzie miała miejsce ostatnia kradzież. Sprawdzimy, czy mieli czas tutaj dotrzeć.
- Nie. Nie chcę go alarmować. Zacznie patrzeć nam na ręce jeszcze pilniej, niż dotąd. - Indiana zmarszczył brwi. - Czekaj... Coś mi się przypomniało. Kiedy wybraliśmy się z Abnerem do biura Khamila, czytałem w gazecie artykuł o kradzieży w Asuanie!
- Więc zdobądź tę gazetę. Będziemy mieli jakiś punkt zaczepienia.
- Ale to wszystko i tak nie będzie miało znaczenia, jeżeli nie znajdę tego, kto zabił tego sukinsyna Hassana - warknął Jones. - Naprawdę uważam, że powinnaś stąd wyjechać.
- Nie ma mowy! - oczy dziewczyny zaiskrzyły. - Już to ustaliliśmy! Zostaję tu i nie masz nic do gadania! - spojrzała na niego hardo.
- Ale...
- Potrafię się bronić, jakby co. Umiem strzelać - oznajmiła z dumą.
- Dałabyś radę strzelić do człowieka? - spytał z ironią w głosie.
- Gdybym musiała... - wzruszyła ramionami. - Mama potrafiła, dlaczego nie ja?
- Co takiego? - wpatrywał się w nią, zszokowany. Myśl o spokojnej, łagodnej Helen strzelającej do człowieka nie chciała mu się pomieścić w głowie. Ba, nie potrafił nawet wyobrazić sobie, że trzyma broń w ręku!
- Ojciec ci nie opowiadał? Miałam wtedy jakieś dwanaście lat. Zostałyśmy same w domu po tym, jak wyruszył z ekspedycją do Taszkientu. Którejś nocy usłyszałam hałas na dole. To byli włamywacze. Obudziłam mamę... Nawet nie wiedziałam, że trzyma strzelbę przy łóżku. Zastrzeliła jednego z nich, reszta uciekła, ale prędko ich złapano. Stary Vince Pastor, burmistrz, uroczyście dziękował później mamie za obywatelską postawę... Musiałyśmy pozbyć się dywanu z salonu, bo nie dało się odczyścić plam z krwi - wyrzuciła jednym tchem, głosem tak beznamiętnym, jakby opowiadała o nudnych zajęciach w szkole. Indiana powoli pokręcił głową. Wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie. Ci, których znał od lat, ukazywali nowe twarze... Nie wiedział już, co jest istotną, a co zbędną informacją, co wskazówką do rozwiązania zagadki, a co jedynie zasłoną dymną. Spojrzał uważnie na Marion. Sprawiała wrażenie spokojnej, lecz jej dłonie zaciskały się z całej siły na kamiennym posążku. Patrząc na zbielałe kostki jej palców, przypomniał sobie poranek, kiedy wrócił na kwaterę z wieścią o śmierci Hassana. Wtedy również wydawała się opanowana, lecz jej ręce szarpały i tarmosiły płócienną chusteczkę. Wciągnął głośno powietrze, bo uświadomił sobie, że ona też podejrzewa Abnera. Cały czas. Nie przyzna się do tego za nic, będzie go bronić do upadłego - ale ta myśl drąży jej mózg uparcie, powoli...

"Obleśny typ" - przypomniał sobie, co powiedziała tamtego ranka o Hassanie.
I zaraz potem: "Jeżeli ktoś ją skrzywdzi - zabiję. Jak psa".

sobota, 2 maja 2009

Tajemnica grobowca architekta, odc. 11

Co ich ugryzło? - zastanawiała się Marion, sortując odbitki. Wieczorami zwykle pogrążała się w nudnej, ale niezbędnej pracy, porządkując dokumentację wyprawy. Od początku robiła to sama - ojciec nie miał do tego głowy, Indiana gdzieś znikał bez wytłumaczenia. Notatki, szkice, zdjęcia... uzbierało się ich już całkiem spore pudło. Czasami dochodziła do wniosku, że bez niej obaj bardzo mądrzy panowie archeolodzy pogubiliby się kompletnie. Ale oczywiście nikt tego nie zauważa. Nikt. Ojciec potrafi tylko rozprawiać o tym, co zrobią, gdy znajdą wreszcie Arkę, Indiana zupełnie nie ma dla niej czasu. A przecież kiedyś tak dobrze im się rozmawiało. Nigdy jej nie lekceważył, nawet gdy snuła dziecinne jeszcze plany dalekich wypraw i wielkich odkryć. Ptahotep, Tanis, Arka. Nienawidziła tego ciągu słów, który zdominował umysły mężczyzn. Myślała, że dzięki rekonstrukcji malowidła z korytarza, przypadkiem ukazującego tę właśnie postać, której tak zawzięcie poszukiwał jej ojciec, zasłuży sobie w jego oczach na nieco więcej uznania. Ale nie. Właśnie wtedy Indy został porwany, potem zjawił się Khamil na kontrolę, a następnie... następnie coś się stało. Między ojcem a Indianą zawisła lodowata cisza, tak gęsta, że niemalże namacalna. O co im poszło? Na próżno starała się dowiedzieć, zbywali ją półsłówkami. Miała tylko nadzieję, że nie o tę...

Pukanie do drzwi. Zaskoczona, zerwała się, rozrzucając wokół papiery. W progu stał Indiana, z tym swoim krzywym uśmieszkiem, który tak dobrze znała.

- Łap! - rzucił coś w jej stronę, odruchowo wyciągnęła ręce, zręcznie chwytając suszony daktyl. - Pomóc ci? Widzę, że masz mnóstwo papierzysk... - zapytał swobodnie, jakby ta propozycja była czymś oczywistym. Jakby pomagał jej co wieczór.

- Jasne! - była zdziwiona, ale nie na tyle, by przegapić niespodziewaną okazję. Może teraz uda się wyciągnąć z Indiany o co właściwie, do licha, pokłócił się z jej ojcem. Zaprosiła go gestem do środka, nie wiedzieć czemu speszona.

- Pomożesz mi z tymi odbitkami, trzeba je opisać i poukładać - wskazała stertę zdjęć, starając się zachowywać naturalnie. Indiana przysunął sobie stołek, podkręcił lekko knot w lampie, rozjaśniając ją. Wziął do ręki pierwszą odbitkę z kupki. Odwrotną stronę pokrywały rządki równego, pochyłego pisma Marion: opis eksponatu, data i miejsce znalezienia, wymiary, materiał... Z uznaniem pokiwał głową.

- No no, kto by pomyślał! - mruknął. - To naprawdę kawał dobrej roboty, wiesz?

- O, zauważyłeś! - mimowolnie w jej głosie zabrzmiała nuta ironii.

- Pewnie, że tak. Wiesz, może ci tego nie mówiłem, ale mam wrażenie, że bez ciebie zapanowałby tu prawdziwy chaos...

- Indiana... - spojrzała na niego podejrzliwie - co ty kombinujesz? Takie komplementy są zupełnie nie w twoim stylu!

- Ja? - zdziwił się nieszczerze, ale już po chwili wybuchnął śmiechem. - No dobra, przejrzałaś mnie. Chciałbym, żebyś też mi pomogła. Będą mi potrzebne twoje zdjęcia i notatki.

- Po co?

- Chcę coś sprawdzić... - odparł enigmatycznie.

- Nic z tego! - warknęła zirytowana. - Nic mi nie mówicie, ani ty, ani ojciec, w ogóle nie traktujecie mnie poważnie! Nie dostaniesz ani jednego zdjęcia, dopóki nie powiesz mi, co tu się właściwie dzieje! O co się pokłóciliście? W życiu nie widziałam, żeby tata był taki... taki... - urwała, czując, że głos zaczyna jej się niebezpiecznie załamywać.

Jones przyglądał się dziewczynie w milczeniu. To prawda, nie może wciąż jej zbywać. Powinien zapomnieć o dzielącej ich różnicy dziesięciu lat i przestać traktować jak dziecko. Jest takim samym członkiem wyprawy, jak oni dwaj i wykonuje - co sam przed chwilą przyznał - kawał dobrej roboty. Ale z drugiej strony - jak, u licha ciężkiego, ma jej powiedzieć o podejrzeniach wobec Abnera? Marion, twój ojciec prawdopodobnie zamordował człowieka i z tego powodu możemy wszyscy zginąć? Czuł, że nie przejdzie mu to przez gardło.

- Marion... - zaczął z wahaniem. Podniosła na niego wielkie, niebieskie oczy, tak podobne do oczu Helen. Palce nerwowo skubały koniec warkocza. - Marion, nie mogę ci tego powiedzieć. Nie teraz.

Wzruszyła ramionami, odwracając szybko głowę. Wiedział, co chciała przed nim ukryć.

- Obiecuję, że powiem ci wszystko, jak tylko będę mógł - stwierdził poważnym tonem. - Teraz... musisz po prostu mi zaufać. Twój ojciec...

- Jesteś podobny do niego, wiesz? - rzuciła nagle, jakby bez związku.

- Dlaczego? - spytał zbity z tropu.

– Myślę, że jesteś jak on. Bezwzględny.

- Bezwzględny?! – Indiana wpatrywał się w nią z kompletnym osłupieniem.

- Właśnie tak - stwierdziła z wyzwaniem. - Obaj tacy jesteście, nie liczycie się z nikim i z niczym. Ważny jest tylko wasz cel. Cholerna Arka.

- Przesadzasz... – Indiana wzruszył ramionami. – A zresztą Arka to... to coś niezwykłego. To najcenniejsza rzecz, o której mógłby marzyć archeolog. To źródło potężnej mocy! Jeśli tylko prawidłowo odczytamy wskazówki Ptahotepa...

- Widzisz? Obaj macie obsesję – w głosie dziewczyny zabrzmiało rozgoryczenie. – Zrobicie wszystko, żeby ją zdobyć, nieważne jakim kosztem!

- No ale o co ci chodzi? Nie chcesz jej znaleźć? Nie interesuje cię to? Ciebie, córki Abnera? – Indiana przyglądał jej się, zaskoczony. Nie bardzo rozumiał, o co właściwie Marion ma żal i dlaczego akurat do niego.

- Nic nie rozumiesz – syknęła. – Córka Abnera! Czasem mam wrażenie, że to przeklęte pudło jest jego córką, a ja... nie wiem kim. Sekretarką, albo kimś jeszcze mniej ważnym. Marion, zrób to, zrób tamto, zapakuj figurki, wywołaj zdjęcia! I ty tak samo! – spojrzała na niego z wyrzutem.

- Marion, daj spokój – mruknął z powstrzymywaną irytacją. – Wszyscy pracujemy razem, wszystkim nam zależy na odnalezieniu grobowca Pta...

- Będę się śmiać, jak nic w nim nie znajdziecie – w jej oczach zalśniła złość. – Tacie wydaje się, że na hasło „Arka Przymierza” wszyscy będą harować jak niewolnicy, o nic nie pytać i na nic się nie skarżyć. Zachowuje się jak jakiś cholerny nadzorca! A teraz jeszcze te wasze tajemnice... Ty też! Znikasz gdzieś na całe wieczory! Porwali cię Beduini i nawet nie raczyłeś wyjaśnić, dlaczego! I co do diabła powiedziałeś ojcu, że się tak wściekł?!

Nie wiedział, co odpowiedzieć. Patrzył w jej twarz, ściągniętą w wyrazie buntu, przypominając sobie, jaki sam był w tym wieku. Tak samo skłócony z ojcem i wściekły na niego. Nie widzieli się już tyle lat, lecz jego sztywna sylwetka jak na zawołanie stanęła mu przed oczami. Senior też miał swoją obsesję – świętego Graala. Wrócił myślą do tego pamiętnego dnia, kiedy to wpadł do domu zdyszany, poobijany, ścigany przez bandę wynajętych rabusiów, którym właśnie odebrał bezcenny krzyż Coronado. Pamiętał jak dziś przytłaczające uczucie rozczarowania, kiedy ojciec go zignorował. Kompletnie. Odkrył akurat jakąś ważną wskazówkę w studiowanym manuskrypcie – czymże wobec tego doniosłego faktu były kłopoty syna? Jeszcze przez wiele lat na to wspomnienie Indiana czuł wzbierającą gorycz. Uciekł z domu, przemierzył pół świata... wreszcie natknął się na Abnera, który stał się dla niego nie tylko nauczycielem, lecz właśnie tym, kim powinien być Senior. A teraz... westchnął ciężko. Wszystko się zagmatwało.

Marion tymczasem przyglądała mu się intensywnie. Nie był w stanie rozszyfrować wyrazu jej twarzy. Nadal jest zła? Rozżalona?

- Marion, uspokój się - wymamrotał bezradnie. - Wszystko ci opowiem, słowo...

- Nie wierzę ci - burknęła. - Znowu się wykręcisz jakimś tanim kłamstewkiem.

- Noo, wypraszam sobie! - żachnął się. - Kiedy niby cię okłamałem?

Spoglądała na niego z kpiną w lekko przymrużonych oczach.

- Może jeszcze nie - syknęła. - Ale gdybym zapytała, gdzie byłeś, kiedy...

- Nie twoja sprawa! - odparł ostrzej, niż zamierzał.

- I tak wiem - stwierdziła zimno. - Ciekawe, czy słyszałeś kiedyś, jak moja mama mówiła na takie jak ona. Nie? Powiem ci. Lafirynda! - wykrzyczała to słowo jak najgorszą obelgę.

- Nie nazywaj jej tak - mruknął, unosząc brew. - To bardzo inteligentna, wykształcona kobieta... Utalentowana, elegancka... Prawdziwa dama. Powinnaś brać z niej przykład - dokończył złośliwie, zauważając, że wargi Marion zaczynają drżeć.

- Przestań! - zerwała się na równe nogi, przewrócony stołek z hukiem uderzył o podłogę. Spoglądała teraz na niego z góry, z całej siły walcząc z chęcią zatopienia paznokci w tych zielonkawych oczach, patrzących na nią ironicznie. Czuła się strasznie mała i strasznie głupia... Jeszcze chwila, a wybuchnie płaczem. Nie! Tylko nie to!

- Marion, siadaj - głos Indiany był znowu spokojny, bez cienia kpiny. - Nie zaczynajmy jakichś idiotycznych kłótni. Chciałem, żebyś mi pomogła...

Usiadła, sięgając mechanicznie po rozrzucone na stole notatki, zaczęła je porządkować i układać w pudle. Cokolwiek, byle tylko się uspokoić. Nie poganiał jej, czekał.

- Ok, trzymam cię za słowo - odezwała się wreszcie. - Powiesz mi wszystko... kiedy tylko będziesz mógł. Przyrzekasz?

- Przyrzekam - odparł, zdumiony tą nagłą kapitulacją.

- Dobrze, więc czego chcesz? Mówiłeś coś o zdjęciach?

- Tak... Fotografujesz każdy eksponat, prawda? Chcę, żebyś odnalazła zdjęcia tych wszystkich rzeczy, które kiedyś wam zginęły. A potem, żebyś pomogła mi odszukać je w magazynie.

- Dlaczego? - zaniepokoiła się. - Coś z nimi nie tak?

- Mam... pewne przeczucie - mruknął. - To co, pomożesz?

- Pewnie - skinęła głową. - Ale coś za coś.

Spojrzał na nią pytająco.

- Pogodzisz się z ojcem. Jasne?


Znalezienie właściwych odbitek nie było wcale takie proste. Wśród przedmiotów, jakie odkopali, wiele było podobnych do siebie - zwłaszcza dotyczyło to wotywnych posążków. Wyglądają jak starożytna produkcja taśmowa - żartował Jones. Póki co, nie trafiło im się jeszcze złoto ani szlachetne kamienie, co odrobinę rozczarowało Marion, marzącą o przystrojeniu się w biżuterię dawnych elegantek. Z drugiej strony, za takie znaleziska musieliby słono zapłacić miejscowym pomocnikom, aby uchronić ich przed pokusą sprzedaży zabytków na czarnym rynku. Biorąc pod uwagę ciągłe narzekania Abnera na ograniczony budżet, Jones wcale nie był pewien, czy mogliby sobie na to pozwolić. Może coś znajdą, gdy dotrą do grobowca. Jeśli nie został już wcześniej splądrowany.
Pracowali w niemal całkowitym milczeniu, wymieniając tylko z rzadka lakoniczne uwagi. Marion grzebała w odbitkach, porównując je, starając się coś wywnioskować z umieszczonych na nich dat. Od czasu do czasu rzucała mu szybkie, krótkie spojrzenie, odwracając natychmiast wzrok, jeśli ich oczy się spotkały. Wreszcie odłożyła na bok kilka zdjęć stwierdzając, że jest praktycznie pewna.
- Dzięki. Dobra robota - Jones objął ją serdecznie ramieniem. Na chwilę jakby zesztywniała, a potem zręcznie wywinęła się z jego uścisku.
- Nie ma za co. Idziemy do magazynu? - sięgnęła po lampę. - Powiesz mi wreszcie, o co chodzi?
- Sama zobaczysz.

Pogrążony w półmroku magazyn sprawiał dość niesamowite wrażenie. Marion wzdrygnęła się lekko na widok szpiczastego pyska Anubisa, który zdawał się uśmiechać do nich złośliwie z ciemnego kąta. Opanowała się jednak zaraz i pewnym krokiem podeszła do jednej z półek. Jones przyświecał jej z bliska. Płomień lampy lekko drgał, na ścianach chwiały się ich wyolbrzymione cienie.
Przez chwilę przyglądał się wotywnym posążkom, nie wiedząc, czego właściwie szuka. Pamiętał mętne podejrzenie, ukłucie lęku, jakie zrodziło się w nim pod wpływem rozmowy z Khamilem. Gdyby okazało się prawdą... Miał nadzieję, że tak się nie stanie.
- Indy, spójrz! - w głosie dziewczyny brzmiał niepokój. Rzucił okiem. Przedmiotem zainteresowania Marion stała się kilkunastocalowa figurka Hathor, częściowo zniszczona, z utrąconym lewym rogiem. Podsunęła mu pod nos zdjęcie eksponatu. Spojrzał i aż syknął przez zęby. Różnice nie były wielkie, lecz wyraźnie widoczne. Kamienna figurka zdawała się być obrobiona ze znacznie mniejszą precyzją, można wręcz powiedzieć - byle jak. Detale były ledwie zaznaczone.
- Jesteś pewna, że to ta sama?
- Wszystkie są numerowane - odparła. - Na pewno. To znaczy, że... - urwała, patrząc na niego z przerażeniem.
- Ukradziono oryginały. Wróciły fałszywki.


poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Tajemnica grobowca architekta, odc. 10

Magazyn ekspedycji nie był może szczególnie wielki, ale za to dość zagracony. Mimo fascynacji Arką, Abner nie zapominał o podstawowym celu swej wyprawy, czyli wyposażeniu nowo powstałego muzeum w Ashtonville w odpowiedniej jakości eksponaty. Miał pod tym względem trochę szczęścia: na zapleczu świątyni trafili jakiś czas temu na komnaty, w których składano wota pielgrzymów. Tak więc ekipa obłowiła się nieco; naczynia, posążki i drobne przedmioty codziennego użytku czekały już tylko na zapakowanie i wysłanie w świat.

Jeśli oczywiście przejdą weryfikację.

Abner stał w drzwiach, z pozorną niedbałością opierając się o futrynę, lecz jego wzrok czujnie śledził niewysoką sylwetkę Mustafy Khamila, przesuwającą się powoli pomiędzy znaleziskami. Spod przeciwległej ściany obserwował go Indiana, również z wystudiowaną obojętnością na twarzy. Urzędnik spokojnie i metodycznie oglądał poszczególne eksponaty, od czasu do czasu robiąc jakieś zapiski w podręcznym notesie. Szczęki Ravenwooda zaciskały się wówczas mocno, a na czole pojawiała się pionowa zmarszczka.

Khamil, zdawało się, skończył. Wyprostował się i obrzucił krytycznym okiem pomieszczenie. Magazyn znajdował się po prostu w jednej z izb ich kwatery, dla bezpieczeństwa wstawiono jedynie kratę w oknie i wzmocniono drzwi. Twarz urzędnika przybrała wyraz zaniepokojenia.

- Nie boją się panowie kradzieży? - zapytał prosto z mostu.

Abner wzruszył ramionami, powstrzymując cisnące mu się na usta kąśliwe uwagi.

- Nikt poza nami nie ma tu dostępu - wyjaśnił. - Jak pan widzi, drzwi wychodzą na wewnętrzne podwórze, są też zawsze starannie zamknięte. Bez obaw, potrafimy upilnować nasze znaleziska.

- Ale mimo wszystko, dla zręcznego włamywacza...

- Nie mieliśmy z tym do tej pory kłopotów - oświadczył stanowczo Abner. Indiana spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem. Pamiętał doskonale, co Marion opowiadała mu o kradzieży kilku figurek jeszcze przed jego przyjazdem. No, ale najwyraźniej Abner nie miał zamiaru wtajemniczać Mustafy Khamila w ich perypetie. W zasadzie słusznie: dzięki interwencji Hassana figurki się wszak odnalazły, a cała sprawa ucichła. Po co teraz mieszać w to Departament Starożytności?

- Skończył pan już? - w głosie Abnera przebijało zniecierpliwienie. Chciał mieć to wszystko już za sobą, niechże ten urzędas wreszcie zostawi ich w spokoju... Zanosiło się na kolejny zmarnowany dzień, znów nie pójdą do świątyni. Zresztą może i lepiej, tam nic nie było oprócz ciasnych korytarzy przyprawiających go o klaustrofobię. Wiązał tyle nadziei z drugim stanowiskiem, lecz i ono okazało się złudą, oszustwem zaaranżowanym w celu wciągnięcia ich w pułapkę. Przełknął głośno ślinę, czując, jak narasta w nim złość. Abu Simbel rozczarowało go. Zamiast wielkiego odkrycia, które pozwoliłoby mu powrócić w chwale do naukowego świata, miał przed sobą tylko piętrzące się trudności. I jeszcze ten cały Khamil, z którym trzeba obchodzić się jak ze śmierdzącym jajkiem, aby nie wstrzymał zgody na wywóz eksponatów. Cholerny świat.

- Tak, skończyłem - urzędnik jeszcze raz ogarnął wzrokiem magazyn. - Nie mam zastrzeżeń. Możemy podpisać dokumenty. Chociaż...

- Co znowu?! - Abner poczerwieniał, jego broda najeżyła się groźnie.

- Nic takiego... - Khamil wziął do ręki jeden z posążków, obejrzał go dokładnie, odłożył z powrotem. - Doprawdy, nic ważnego. Chodźmy.

Przeszli do gabinetu Abnera, aby tam dopełnić formalności. Czekało ich sporo pracy, należało sporządzić specyfikację i listy przewozowe, dokładnie opisując każdy wysyłany przedmiot. Nudne, ale konieczne. Na szczęście Marion wywiązała się doskonale ze swego zadania, sporządzona przez nią dokumentacja była jasna i przejrzysta.

- Proszę wybaczyć moją ciekawość - niespodziewanie odezwał się Khamil - ale interesuje mnie bardzo sprawa Hassana. Pan znalazł jego ciało, nieprawdaż? - zwrócił się do Jonesa.

- Zgadza się - Indiana był nieco zaskoczony. - Złożyłem już zeznania, co jeszcze mogę dodać?

- Pewnie dziwi się pan, dlaczego pytam - Khamil wpatrywał się w przestrzeń nieodgadnionym wzrokiem. - Myślę, że mogę to panom powiedzieć. Interesowałem się Hassanem już od dawna. To ciekawa postać. Jego śmierć spowodowała sporo zamieszania.

- Wśród Beduinów? - Jones zastanawiał się, czy wspomnieć o swej ostatniej przygodzie. Nie, jeszcze nie. Zobaczymy, jak się rozwinie sytuacja.

- Też... ale miałem raczej na myśli miejscowy półświatek. Hassan trzymał w rękach wiele sznurków. Z pewnością panowie tego nie wiedzą, ale był swego czasu znanym paserem, pośredniczył w niejednej nielegalnej transakcji. Działał głównie w Kairze, gdy w końcu zaczął mu się tam palić grunt pod nogami, powrócił tu, w swe rodzinne strony - urzędnik z satysfakcją spoglądał na zszokowane twarze obydwu archeologów.

- Myśli pan, że zginął właśnie przez to? - Jones usiłował przyswoić te niepokojące informacje. Paser! To rzucało całkiem nowe światło na kilka różnych spraw.

Khamil wzruszył ramionami.

- To jedna z prawdopodobnych wersji - przyznał. - Choć równie dobrze mogły to być jakieś plemienne porachunki, albo zemsta oskubanego klienta jego słynnego baru. Ach, nie słyszał pan o nim? Hassan prowadził tu spelunkę, dość znaną wśród amatorów alkoholu i hazardu. Można tam było znaleźć wszystko, czego Prorok zabronił - pokręcił głową z dezaprobatą.

- Czyli praca przewodnika była tylko przykrywką dla jego nielegalnych interesów - mruknął Jones z zastanowieniem. - Dlaczego właściwie pan nam o tym mówi?

Khamil opuścił wzrok na leżące przed nim papiery. Zapadła cisza.

- Chcę wyjaśnić tę sprawę - odezwał się wreszcie, wbijając w Jonesa poważnie spojrzenie. - Nasza policja zlekceważyła ją, traktując jak kolejny przypadek waśni rodowych... moim zdaniem niesłusznie. Ale trudno im się dziwić, mają inne sprawy na głowie. Tymczasem ja jestem tu odpowiedzialny za wszystko, co jest związane z zabytkami, ich ochroną i tak dalej. Nie ma się co dziwić, że miałem oko na Hassana.

- Przyłapał go pan na czymś? - Jones był zaintrygowany.

- Nie, właściwie nie. Albo był tak sprytny, albo porzucił swą dawną działalność. Obserwowałem go... chyba tylko dla zasady. Ale niedawno okoliczności się zmieniły.

- To znaczy?

- Pamiętają panowie, jak opowiadałem o złodziejskiej szajce, odpowiedzialnej za liczne kradzieże w muzeach i na stanowiskach archeologicznych. Jak zapewne zauważyliście, ich trasa wiodła na południe. Kair, Luksor, Asuan... Wydaje się logiczne, że Abu Simbel może być kolejnym przystankiem na ich szlaku.

- Myśli pan, że są tutaj? - Abner poruszył się niespokojnie. Indiana był gotów się założyć, że w myślach już przegląda zabezpieczenia ich skromnego magazynu.

- Możliwe... - Khamil powoli pokiwał głową. - A jeśli tak, byłoby całkiem prawdopodobne, że skontaktują się ze znanym paserem.

- Ale wtedy raczej nie zabijaliby go - mruknął z powątpiewaniem Jones. - Byłby przecież dla nich przydatny.

- Nigdy nic nie wiadomo. Kłótnia o zyski, rozbieżność interesów... kto wie, co mogło zajść między członkami szajki. Poza tym, to i tak tylko hipoteza. Nawet nie wiadomo, czy tu dotarli.

- Dobrze, proszę powiedzieć zatem, czego właściwie pan od nas oczekuje - Indiana zniecierpliwił się nieco. Przypomniała mu się obietnica, jaką złożył szejkowi - wyglądało na to, że oto kolejna osoba chce go do czegoś zobowiązać.

- Nic szczególnego - odparł Khamil. - Proszę mieć po prostu oczy otwarte. Jeśli coś panowie zauważą... wiecie, gdzie mnie szukać.

Jones zawahał się. Mógłby mu opowiedzieć o Beduinach... zwłaszcza o swym dziwnym, nagłym uwolnieniu. Za wcześnie, powiedział wówczas mężczyzna zwany Jasirem. Za wcześnie na co? Miał wrażenie, że niechcący stał się elementem jakiejś większej układanki, której wzoru na razie nie był w stanie zrozumieć. Otrząsnął się. Powie wszystko, jeśli będzie taka potrzeba. Ale jeszcze nie teraz.

Khamil tymczasem złożył ostatnie podpisy na dokumentach i zaczął zbierać się do wyjścia. Jeśli był rozczarowany przebiegiem rozmowy, jeśli spodziewał się uzyskać więcej informacji - nie dał tego poznać po sobie. Jones z ulgą pożegnał go w progu. Musiał porozmawiać z Abnerem. Natychmiast.

- Słyszałeś? - Ravenwood był wyraźnie wzburzony. - Ta cholerna szajka może tu być! Musimy pomyśleć, jak lepiej zabezpieczyć magazyn... i dopilnować jak najszybszej wysyłki!

- Niezłe ziółko z tego naszego Hassana - Jones zignorował jego słowa. - Wiedziałeś o jego powiązaniach?

- A skąd! - żachnął się Abner. - Zdawałem sobie sprawę, że to kawał drania, ale paser? W życiu!

- Abner, musisz powiedzieć mi prawdę - Jones pochylił się w stronę przyjaciela, zniżając głos. - Gdzie właściwie byłeś tej nocy, kiedy go zabito?

- Oszalałeś? - starszy archeolog wpatrywał się w niego z mieszaniną oburzenia i lęku. - Myślisz, że to ja?

- Nie myślę... - uspokoił go Jones. - Ale muszę wiedzieć. Wszystko. Jakie interesy z nim załatwiałeś, skąd wasze kłótnie - i nie zaprzeczaj, widziałem przecież! - a przede wszystkim, dlaczego Beduini są tak święcie przekonani, że maczałeś w tym palce.

- Bzdury! - Abner wyglądał, jakby za chwilę miał dostać apopleksji. - Nie mam pojęcia, co im się uroiło w tych dzikich łbach! Nie zabiłem tego tłustego sukinsyna, choć może miałem ochotę raz czy dwa. A co do tego, gdzie byłem tamtej nocy... równie dobrze mogę zapytać o to ciebie!

- Co? - Indiana był zdumiony. - Przecież wiesz, gdzie byłem! - błysnął zębami w porozumiewawczym uśmiechu.

- Ty tak mówisz... - syknął wściekle Ravenwood. - To tylko twoje słowa... a JEJ przecież na świadka nie wezwiemy.

- Podejrzewasz mnie?

- Tak samo, jak ty mnie.

Zapadła ciężka, nieznośna cisza. Przyjaciele - czy jeszcze przyjaciele? - spoglądali na siebie ponuro.

- Wybacz, Abner - westchnął Jones. - Nie chciałem cię urazić. Zrozum, ja to muszę wyjaśnić. Beduini nie odpuszczą, sam wiesz. Na razie dali nam spokój, ale czekają... Muszę wiedzieć, na czym stoimy. Jeśli to ty... muszę pomyśleć, jak nas z tego wywinąć.

- Rozumiem - głos Abnera był zmęczony i zgaszony. - Obiecałeś im. Ale to nie ja. I uwierz lepiej na słowo, bo nic więcej się nie dowiesz.

czwartek, 2 kwietnia 2009

Tajemnica grobowca architekta, odc. 9

- Skończyłam! - Marion z satysfakcją spoglądała na zawartość leżącej przed nią płaskiej, drewnianej skrzynki. Przez kilka ostatnich wieczorów usiłowała odtworzyć z potrzaskanych fragmentów jedno z malowideł z zasypanego korytarza. Przypominało to nieco puzzle; zużyte, zniszczone puzzle, w których brakowało połowy elementów, a te, które zostały, nie zawsze dawały się dopasować do całości. Jednak cierpliwe ślęczenie opłaciło się. Okruchy i odłamki, układane pracowicie na podłożu ze zwykłej plasteliny, ukazały wreszcie, czym naprawdę były.

Abner rzucił szybkie spojrzenie na dzieło córki. Nie interesowało go szczególnie. Dłubanina, jak to pogardliwie określał, była poniżej jego ambicji - całe życie marzył o wielkim, efektownym odkryciu, a nie mozolnym sklejaniu skorup. Arka. Liczyła się tylko ona. Nie da się ukryć, był nieco rozczarowany efektami poszukiwań w Abu Simbel. Jadąc tu był niemal pewny, że wskazówki pozostawione przez Ptahotepa pozwolą mu szybko osiągnąć cel - odnaleźć jeśli nie samą Arkę, to przynajmniej lokalizację Tanis. Gdy zorientował się, że kończą mu się własne pomysły, ściągnął Jonesa, licząc na jego świeże spojrzenie na sprawę. Tymczasem ten... Abner skrzywił się z niesmakiem. Nie, doprawdy, Jones przesadza. Odkąd poznał tę kobietę, zaniedbuje swe obowiązki w sposób po prostu skandaliczny. Teraz też gdzieś się włóczy, choć powinien już dawno być z powrotem, przynosząc raport - miejmy nadzieję, że interesujący. Podszedł do okna, wyjrzał na zasnute zmierzchem podwórze. Gdzie on jest, do diabła!

- Skończyłam! - Marion nie zamierzała dać za wygraną. Szarpnęła go za rękaw, stanowczo prowadząc w stronę stołu. Już miał ją ostro zbesztać... lecz zrekonstruowany wizerunek niespodziewanie przykuł jego uwagę. Sięgnął po lampę, przybliżył ją do malowidła. Ciekawe... Precyzyjne linie, miejscami nieco zatarte, tworzyły obraz męskiej postaci w szatach kapłana Hathor. Czyżby to był...? Tak! Obok lewej stopy postaci kilka hieroglifów obwiedzionych owalną ramką układało się w imię. To imię. Ptahotep.

Abner gwizdnął głośno i porwał córkę w objęcia. Wreszcie! Tyle czasu błądzili po omacku, że zaczynał już wątpić w swą intuicję i archeologicznego "nosa". Nie zawiodły go jednak. Ptahotep żył i działał gdzieś tu, na terenie świątyni, dzięki Marion zyskał niezbite potwierdzenie tego faktu. Rozejrzał się za szkłem powiększającym. Te drobne znaki bliżej prawego rogu... Westchnął głośno, nie mogąc uwierzyć w swe szczęście. Kolejna znajoma nazwa - Tanis! I coś jeszcze, coś niewyraźnego. Zmarszczył brwi, pochylił się niżej, prawie sunąc nosem po chropowatym kamieniu. Nic z tego, napis był prawie całkiem zatarty. Rozpoznał jedynie znak "studnia". Mimo to spojrzał na córkę z nieukrywaną dumą. Dobrze się spisała.

- Jak myślisz, co on trzyma w ręku? - zastanawiała się tymczasem dziewczyna. Oboje pochylili się nad rysunkiem. Scena przedstawiona na nim była równie intrygująca, co niezrozumiała. Kapłan, sztywno wyprostowany, kroczył wśród budynków miasta, dziwnie pomniejszonych, lecz odtworzonych z drobiazgową precyzją. Z jego wzniesionych rąk zdawał się wychodzić promień światła, padając na budowle. Niestety! Górna część malowidła była w znacznym stopniu zniszczona. Cokolwiek znajdowało się w dłoniach Ptahotepa, było w tym momencie nie do rozpoznania.

Abner podniósł głowę, napotykając wpatrzone weń z przejęciem oczy córki. Czekała na wyjaśnienia, ani przez chwilę nie wątpiła, że ma już jakąś hipotezę.

- Hmmm... to może być zwierciadło. Zwierciadło Hathor - mruknął z zastanowieniem. - Ten promień zapewne symbolizuje błogosławieństwo. Kapłan przynosi swemu miastu łaskę bogini - pokiwał głową. Ta naprędce stworzona interpretacja nawet mu się podobała.

- Ciekawe, co powie Indiana - Marion w zamyśleniu dotknęła malowidła. Abner wzruszył ramionami z irytacją. Stłumiona na chwilę złość wróciła ze zdwojoną siłą. Niech no on tylko się zjawi...

Głuche dudnienie kopyt rozległo się przed domem. Abner podbiegł do okna i ze zdumienia aż przetarł oczy. Trzej jeźdźcy arabscy wdarli się pędem na podwórze, ostro ściągając konie tuż przed progiem. Jeden z nich wrzasnął gardłowo, jakiś ciężki tobół huknął o ziemię, wzbijając chmurkę kurzu. Beduin zeskoczył z konia, w jego dłoni błysnął nóż.

- Jones! - ryknął Abner, rzucając się w stronę drzwi. Wypadł przed chatę, zderzając się niemal z odzianym w fałdzisty burnus wojownikiem. Ten odepchnął go, szwargocząc coś niezrozumiale. Wykrzyczał jeszcze kilka słów w stronę Jonesa, który właśnie niezgrabnie zbierał się z ziemi, rozmasowując nadgarstki. Nim Ravenwood zdążył zorientować się, co tu właściwie się dzieje, znów zatętniły kopyta i po arabskich jeźdźcach nie zostało śladu.

- Indiana! - Marion odtrąciła ojca, runęła na kolana obok archeologa, z przerażeniem patrząc na jego poszarpaną odzież i twarz, umazaną kurzem zmieszanym z krwią. - Co ci się stało? Jesteś ranny?

- Nic mi nie jest - wychrypiał Jones, stając powoli na nogi. - Pić. Dajcie mi pić.


Pół godziny później zniszczony stół kuchenny ponownie był świadkiem zażartej dyskusji, jaką toczyła ze sobą trójka poszukiwaczy.

- Abner, musisz odesłać stąd Marion - Jones spoglądał na przyjaciela nieustępliwym wzrokiem. - Tu jest zbyt niebezpiecznie. Nie możesz jej narażać.

Marion prychnęła. Krótkie i mętne wyjaśnienia Indiany na temat jego przejść z Beduinami nie zaspokoiły bynajmniej jej ciekawości. Niebezpiecznie? Raczej wreszcie interesująco! Z pewnością nie pozwoli się nigdzie odesłać. Indiemu ostatecznie nic się nie stało, dlaczego miałoby jej?

- Masz rację Indy - Ravenwood odwrócił się ku córce. - Pakuj się, moja panno, nie zostaniesz tu ani minuty dłużej. Trzeba sprawdzić, kiedy przybija "Karnak" z turystami, popłyniemy razem do Asuanu, tam kupię ci bilet do Kairu. Zgłosisz się do konsula, to mój stary znajomy...

- Nigdzie nie jadę! - głos dziewczyny drżał lekko, lecz jej twarz była zacięta i zdeterminowana. - Nie zmusicie mnie! Tato... - spojrzała błagalnie na Abnera - nie możesz mi tego zrobić! Obiecałeś, że będziemy razem pracować! Jestem ci tu potrzebna!

- Marion, do jasnej cholery, czy ty sobie zdajesz sprawę z powagi sytuacji? - wycedził Jones przez zaciśnięte zęby. - Beduini są wściekli. Oskarżają nas o zabójstwo Hassana. Ten smarkacz, który mnie tu przywiózł, jest jego synem i gdyby mógł, zadźgałby mnie na miejscu. Ledwie udało mi się przekonać szejka, że nie mamy z tym nic wspólnego. On na całe szczęście mi uwierzył, lecz młody zdążył podburzyć połowę plemienia... Będą się tu kręcić, obserwować, kto wie, kiedy zaatakują. Nie możesz tu zostać!

- Nigdzie nie jadę - Marion pochyliła się nad stołem, patrząc na Jonesa zmrużonymi oczami, w których błyskały iskierki wściekłości. - Nie pozbędziesz się mnie stąd, Jones. Potrafię dać sobie radę tak samo dobrze, jak każdy z was.

- Nie masz tu nic do gadania - syknął Indiana. - Pakujesz się i wyjeżdżasz, czy tego chcesz, czy nie.

- Nie będziesz mi rozkazywał - Marion odpowiedziała podobnym sykiem. - Nie ty masz tutaj ostatnie słowo!

- Abner, powiedz jej coś! - Indiana spojrzał bezradnie na przyjaciela. Abner poruszył się niespokojnie, minę miał raczej nietęgą.

- Marion...

- Nie!

Ravenwood wzruszył ramionami, podszedł do szafki w kącie, trzasnął szufladą, jakby na niej chciał wyładować całą złość. Rzucił na stół dwa rewolwery.

- Od tej pory żaden z nas nie wychodzi bez broni, jasne? - warknął, przypinając do pasa imponującego colta. - A ty, moja panno, nie ruszasz się nigdzie bez opieki! - Ravenwood spojrzał na córkę, marszcząc groźnie brwi. Indiana westchnął. Po raz kolejny miał okazję zaobserwować, jak jego mentor mięknie niby wosk pod wpływem błagalnego wzroku dziewczyny. Sięgnął po swego webleya. Gdyby miał go dziś ze sobą... cóż, wszystko zapewne potoczyłoby się całkiem inaczej. Co za szczęście, że go jednak zapomniał!

Wrócił na chwilę myślą do tych kilku paskudnych godzin, spędzonych w oazie, przed obliczem szejka. Jeszcze nigdy nie miał tak wyrazistego uczucia, że oto teraz ważą się jego losy. I nie tylko jego. Klęczał w namiocie pustynnego watażki, przytrzymywany za kark przez jednego z wojowników, usiłując wyczytać z brodatej twarzy starca, co się z nim dalej stanie. Piach zgrzytał mu w zębach, oczy piekły od słońca, bolały wykręcone na plecach ręce. I tak miał dużo szczęścia, w pierwszej chwili był święcie przekonany, że jego głowa zaraz potoczy się po wydmach...

- Cudzoziemcze! - ku zdumieniu Jonesa, szejk zdecydował się rozmawiać po angielsku. - Rozumiesz, dlaczego tu jesteś?

- Nie! - odparł hardo archeolog. - Ten młody człowiek zaatakował mnie na pustyni, gdy byłem zajęty swoją pracą. Nie miałem broni. Zaatakował tchórzliwie, zza pleców, bez ostrzeżenia. Czy tak postępuje wojownik?

Szejk skrzywił się nieznacznie, pochylił się w stronę kogoś ze swej świty, szepcząc mu coś do ucha. Przyprowadzą chłopaka - domyślił się Jones. Istotnie, młodzieniec wszedł po chwili, obszarpany, z zaschniętą krwią na policzku, rzucając ponure spojrzenie w stronę Indiany.

- Ismailu, synu Hassana! - zagrzmiał szejk. - Powtórz przed nami wszystkimi, o co oskarżasz tego niewiernego. Pamiętaj, że Allah waży twe słowa, a kłamstwo nie przystoi jego wyznawcy!

Ismail spojrzał zimno na Jonesa. Nie wydawało się, żeby patetyczna przemowa szejka wywarła na nim jakieś szczególne wrażenie.

- Ten człowiek - dramatycznym gestem wyciągnął dłoń - jest odpowiedzialny za śmierć mojego ojca, Hassana.

- Kłamstwo! - ryknął Jones zrywając się na równe nogi, odepchnięty strażnik poleciał parę kroków w tył. Zakotłowało się, kilku gorliwców rzuciło się na archeologa, ktoś błysnął mu przed oczami ostrzem sztyletu.

- Spokój! - głos szejka zabrzmiał jak dzwon okrętowy. - Ten niewierny również ma prawo być wysłuchany i osądzony sprawiedliwie, zwyczajem naszych przodków. Niech obie strony przedstawią swoje racje! - łaskawie skinął głową.

Ach, tu cię mam - pomyślał Jones. Chcesz odgrywać sprawiedliwego, jak sam Harun ar-Raszid. Dobrze. Dam ci tę szansę.

Pierwszy jednakże przemówił Ismail. W gorączkowych, chaotycznych słowach odmalował sytuację, jaka - jego zdaniem - stała się przyczyną śmierci Hassana. Z narastającym zdumieniem Jones słuchał oskarżeń chłopaka, sprowadzających się do tego, iż wspólnie z Abnerem zwabili przewodnika w pułapkę, strącając go następnie ze skały. Niezależnie od tego, jak absurdalnie brzmiały te zarzuty, znając mściwość Beduinów, łatwo się z tego nie wywiną. Co będzie z Marion? Zimny dreszcz przeszedł mu po kręgosłupie. Ismail właśnie snuł rozważania na temat interesów, jakie rzekomo łączyły jego ojca i Ravenwooda. Interesów, które stały się zarzewiem wzajemnej niechęci - czy wręcz nienawiści? Bzdura, pomyślał Jones... lecz w tejże chwili przypomniał sobie ponury błysk w oczach Abnera i jego dziwne zachowanie, gdy rozmowa zahaczała o temat nieszczęsnego przewodnika. Jasna cholera... wyglądało na to, że sprawa wcale nie jest tak prosta, jak mogłoby się wydawać. Musi się jakoś z tego wywinąć. Musi ich przekonać, że nie mają z tym nic wspólnego. Niezależnie od tego, jaka jest prawda.

Podniósł wzrok, spoglądając bez obaw w surową twarz szejka. Jeśli będzie trzeba postawić wszystko na jedną kartę - zrobi to.

- Co masz do powiedzenia na swą obronę, cudzoziemcze? - szejk patrzył na niego ponuro. Jones skupił się. Starannie dobierał słowa, wiedząc, jak wiele teraz od nich zależy.

- Współczuję Ismailowi śmierci ojca - powiedział wolno. - Jednak nie miałem z nią nic wspólnego. Ani ja, ani mój przyjaciel. Jesteśmy archeologami, naukowcami, badamy historię waszego kraju...

Błąd. Szejk poderwał się z miejsca, w jego oczach błysnęła wściekłość.

- Jesteście rabusiami! - warknął, chwytając Jonesa za koszulę. - No, powiedz mi, cudzoziemcze, co dzieje się z waszymi znaleziskami? Zostają tu, by świadczyć o chwale i potędze naszych przodków, czy może wywozicie je statkami za ocean?

- Wywozimy je, to prawda - głos Jonesa był równy i spokojny. - Dzięki temu i niewierni mogą poznać potęgę waszych starożytnych królów. Przyjeżdżają tu, by obejrzeć wasze świątynie, o których może nigdy by nie słyszeli, gdyby nie tacy, jak ja. Niesłusznie wpadasz w gniew, wodzu. Nie pozwól, by przyćmił on jasność twego umysłu. Allah chce od ciebie sprawiedliwego osądu!

Szejk prychnął z pogardą, puścił Jonesa i wytarł dłonie o szatę, jakby dotknął czegoś obrzydliwego.

- Udowodnij to - warknął. - Udowodnij mi, że nie masz na rękach krwi naszego brata, a może puszczę cię wolno. W przeciwnym razie czeka cię sprawiedliwa kara.

- Dlaczego miałbym zabijać obcego człowieka? - Jones pozwolił sobie na wzruszenie ramionami. - Nie znałem Hassana, nie byłem mu nic winien, ani on mnie. Gdy go znalazłem o świcie, nie żył już przynajmniej od kilku godzin. Byłem wtedy... byłem gdzie indziej.

- A twój przyjaciel? - szejk nie wydawał się przekonany. - Ismail oskarża go o najróżniejsze groźby!

- Abner jest porywczy, przyznaję - skinął głową Jones. - Ale robi tylko dużo hałasu. Pokrzyczy, wyszumi się i przestanie. Nie zabiłby człowieka. Przysięgam.

- Nie kalaj ust przysięgą, niewierny psie! - Ismail wyrwał się do przodu, jego oczy płonęły. - Tyle warte są twoje słowa! - splunął ze złością na ziemię.

- Ismailu, pomyśl o jednym - Jones zmierzył młodzieńca chłodnym spojrzeniem. - Czy Allah nie dałby ci zwycięstwa, gdybyś walczył w słusznej sprawie? Wywabiłeś mnie podstępem na pustynię, zaatakowałeś znienacka... moja krew powinna już dawno wsiąknąć w piasek. Tymczasem stoimy tu razem, a ty masz na twarzy ślad po moim biczu - uśmiechnął się złośliwie.

Ismail zawył. Rzucił się z pięściami na Indianę, nie mogąc znieść kolejnego upokorzenia. Archeolog upadł, nie mogąc nawet osłonić się związanymi rękami... Ktoś odciągnął chłopaka, Beduini za jego plecami szemrali wzburzeni. Tak, uderzył we właściwą strunę. Oni wciąż wierzyli w sądy boże, przypomnienie tej nierównej walki przemówiło do ich zabobonnych umysłów. I bardzo dobrze. Niech zaczną wątpić. Jones podniósł głowę, napotykając skupiony wzrok szejka. Co w tej chwili rozważał? Wiele dałby, aby poznać treść tych myśli...

Załopotały płachty namiotu, ktoś wszedł szybkim krokiem, roztrącając zgromadzonych. Młody mężczyzna w bogato zdobionych szatach bezceremonialnie schwytał szejka za ramię, mówiąc coś stanowczo, przyciszonym głosem. Jones wytężył słuch. To narzecze różniło się nieco od znanych mu dialektów, lecz nie na tyle, by nie był w stanie chwytać sensu rozmowy.

- Jeszcze za wcześnie, wuju Ibrahimie - szeptał przybysz. - Nie możemy sobie teraz pozwolić na... - tu głos przeszedł w niskie murmurando. - Musisz go wypuścić. Niech wraca do swoich.

- A jeśli Ismail mówi prawdę? - żachnął się szejk. - Nie mogę darować zabójstwa!

- Ismail jest w gorącej wodzie kąpany. Czego nie wie, to sobie wymyśli - mruknął lekceważąco mężczyzna. - To jeszcze dzieciak, choć pozwoliłeś mu już się ożenić z moją siostrzenicą. Wypuść tego człowieka, wuju. Nie możesz narażać...

- Cicho! - syknął wściekle szejk. Obaj z niepokojem spojrzeli na Jonesa, utrzymującego niewzruszony wyraz twarzy. Beduini wokoło zamilkli, czekając w napięciu na decyzję swego wodza.

- Wyjdźmy, Jasirze - szejk wolał nie ryzykować dalszej rozmowy przy świadkach. - Pilnujcie go! - rzucił przez ramię. - I żadnych rozmów!

Zapadła cisza, minuty wlokły się w nieskończoność. Wreszcie płachty namiotu rozchyliły się i dwaj mężczyźni powrócili do zgromadzenia. Indiana od razu zauważył zmianę wyrazu twarzy starego Beduina: wydawał się zrezygnowany, lecz gdzieś w głębi wciąż tliła się zawziętość.

- Wolą Allaha jest, abym okazał ci dzisiaj łaskawość, cudzoziemcze - zagaił szejk donośnym głosem. - Wracaj wolny do swoich przyjaciół. Plemię Ibrahima nie chce mieć twojej krwi na rękach, gdyż wierzy, że to nie ty zabiłeś naszego brata - wydawało się, jakby te słowa z trudem przechodziły przez gardło Araba. Ismail wrzasnął coś buntowniczo, lecz zamilkł natychmiast, zmrożony surowym spojrzeniem Jasira.

Jones powoli podniósł się z ziemi. Przewyższał wzrostem szejka, tak że ten musiał teraz zadzierać nieco głowę, gdy tak patrzyli sobie prosto w oczy.

- To mądra decyzja, wodzu i jestem ci wdzięczny - powiedział cicho. - Wiem, że tak naprawdę nie wierzysz mi. Obiecuję ci więc, że będę szukał prawdziwego zabójcy, a gdy go znajdę, przyprowadzę tutaj, abyś sam mógł go ukarać.

- Dlaczego chcesz to zrobić? - w głosie Beduina dźwięczało nieukrywane zdumienie.

- Aby oczyścić swe imię... a także mojego przyjaciela Abnera. To oczywiste.

- Zabierzcie go do osady - szejk skinął na swych ludzi. - Ty to zrobisz, Ismailu! Ma dotrzeć tam żywy! - uśmiechnął się złośliwie do młodzieńca, wychodząc z namiotu.

Wolny, pomyślał Jones patrząc na ponurą twarz chłopaka. Na jak długo? Czy uda mu się dotrzymać pochopnie złożonej obietnicy?

środa, 7 stycznia 2009

Tajemnica grobowca architekta, odc. 8

- Co to takiego? - starsza pani w toczku ozdobionym sztucznymi kwiatkami z ufnością wpatrywała się w przewodnika.
Ali Yussuf nie zmieszał się ani na moment. Z uśmiechem pogładził ciemną brodę, spoglądając na to, co zainteresowało turystkę: rdzawą plamę na stopie posągu faraona.
- Droga pani - zaczął niskim, tajemniczym głosem. - Z tym miejscem związana jest legenda. Okrutna, krwawa legenda... rzecz o miłości i nienawiści...
Jones, przechodzący właśnie obok świątyni, parsknął śmiechem. No proszę, wyglądało na to, że nieszczęsny Hassan przyczyni się do powstania kolejnej baśni, która następnie będzie powtarzana przez pokolenia miejscowych przewodników... przynajmniej do chwili, aż plama krwi nie zniknie, starta przez pustynny wiatr. Trzeba przyznać, że Ali Yussuf improwizował genialnie, jego barwna opowieść o wezyrze faraona straconym za występną miłość do królowej, sprawiała, że grupka angielskich turystek słuchała z wypiekami na twarzy.
- I tak oto ta plama krwi pozostanie tu na wieki, dopóki Ozyrys będzie w swej barce przemierzać niebiosa... - zakończył przewodnik ponurym tonem. Jones potrząsnął głową, szczerze ubawiony. Pomysłowość miejscowych w dziedzinie zabawiania turystów naprawdę nie miała granic. Ruszył dalej, przyspieszając kroku. Obiecał Abnerowi, że uda się zbadać nowe stanowisko z samego rana, tymczasem dochodziło już niemal południe, a musiał przejść jeszcze spory kawałek. Minął obie świątynie, popatrując kątem oka na Nil, na którym roiły się łódki i barki. Przy nabrzeżu, posapując cicho, stał jeden z flotylli parostatków, odbywających regularne rejsy turystyczne aż do Drugiej Katarakty. Zima w Egipcie stała się modna, więc Abu Simbel wrzało ożywionym życiem popularnej miejscowości w pełni sezonu.

Minął miasteczko i zagłębił się między wydmy. Miał przejść jeszcze około pół mili... Słońce prażyło, piasek osypywał mu się spod stóp z suchym szelestem. Mrużąc oczy, spoglądał przed siebie, wypatrując ciemnego pasma skał, wśród których ukryte ponoć było... co? Zapomniany grobowiec? Szczątki osady? Zirytował się nieco na myśl o Mahmudzie. Powinien był pójść z nim, wskazać drogę - niestety, zatrzymały go ważne sprawy rodzinne, zdaje się, narodziny kolejnego dziecka, czy coś w tym rodzaju. Trudno, znajdzie drogę bez niego. Wspiął się powoli na szczyt wydmy i twarz rozjaśniła mu się w uśmiechu. Grupa oszlifowanych przez piach skalnych ostańców była tuż obok. Poznał charakterystyczny kształt jednego z nich, dokładnie opisany przez arabskiego pomocnika. To tu. Z westchnieniem ulgi wkroczył w tę odrobinę cienia, jaką rzucały skały i wczepione w nie rachityczne, na wpół uschnięte drzewka akacjowe. Teraz powinien rozejrzeć się za wspomnianą przez Mahmuda rozpadliną. Wyciągnął z kieszeni brudny kawałek papieru, na którym niewprawną ręką zaznaczono położenie niektórych skał i miejsce, gdzie Mahmud dokonał odkrycia. Zorientował mapkę według słońca i rozpoczął poszukiwania. Nie trwały długo - jego uwagę niemal natychmiast przykuła wąska, wypełniona zwietrzałym gruzem skalna niecka. Czyżby tu? Wśród luźnych kamieni coś zachęcająco błysnęło. Przykucnął, rozgarniając ręką odłamki. W szczelinie skały tkwił zaklinowany kawałek pociemniałego ze starości metalu. Srebrne zwierciadło? Gwizdnął przez zęby z ekscytacją i szarpnął mocniej za wystający fragment. Metalowy przedmiot poddał się nadspodziewanie łatwo, Indiana zachwiał się, stracił równowagę i upadł, szorując bokiem po ostrych kamieniach. Zaklął, próbując się podnieść...
Coś świsnęło mu koło ucha. Zamarł w miejscu. Niewielki sztylet wbił się w pień drzewa, rękojeść wciąż lekko drgała. Przypadł do ziemi, rozglądając się na wszystkie strony... tam! Pomiędzy skałami dostrzegł znikający skraj burnusa. Napastnik wycofywał się pod ich osłoną, prawdopodobne po to, żeby zaskoczyć go z innej strony. Indiana przeczołgał się między głazy, przeklinając własną głupotę. Nigdy więcej nie zostawi rewolweru w domu. Nigdy.
Kolejny świst, metal z brzękiem odbił się od kamiennej ściany. Jones gorączkowo analizował sytuację. Przeciwnik chyba również nie ma broni palnej, inaczej dawno by zrobił z niej użytek. To dobrze. Rzuca nożami z daleka, więc prawdopodobnie nie czuje się na siłach walczyć w bezpośrednim starciu. Z drugiej strony - on jest praktycznie bezbronny. Narzędzia archeologa raczej nie przydadzą się w walce. Gdyby chociaż wziął solidną łopatę! Jedyne, co ma ze sobą... to bat. Też nie na wiele przydatny w ciasnej przestrzeni między skałami. Gdyby tak jednak wywabić napastnika na otwartą pustynię...
Wstrzymał oddech, słysząc stuk osuwających się kamieni. Niedaleko. Tajemniczy Arab zbliżał się, a on wciąż nie miał żadnego planu...
- Ej! - ryknął, wysuwając ostrożnie głowę zza skały. - Tchórzu!
Odpowiedzią był kolejny świst. Do cholery, ile on jeszcze ma tych noży?
- Tchórzu, pokaż się! - wrzasnął ponownie Jones. - Nie masz odwagi walczyć twarzą w twarz?
Podziałało. Z wściekłym, gardłowym okrzykiem napastnik wyskoczył zza osłony głazów i rzucił się na Jonesa. Indiana odskoczył, luźne kamienie zahurgotały mu pod stopami, gdy ruszył pędem w stronę wydm, odpinając w biegu bat. Skalista wysepka na pustyni kończyła się czymś w rodzaju płaskiego, wrzynającego się w piach cypla. Indiana zatrzymał się. Jeśli mają gdzieś walczyć, to tu, gdzie podłoże było twarde, a stopy nie zapadały się w piach. Odwrócił się, czekając na przeciwnika. Młody arabski chłopak w poszarpanym burnusie zbliżał się powoli z nożem w każdej dłoni. Jones ze zdumieniem stwierdził, że skądś zna tę twarz... pamięć podsunęła mu obraz Beduinów zabierających wśród wrzasku i zawodzenia martwe ciało Hassana. Ktoś z krewnych, może syn? Ale czego on chce, do wszystkich diabłów?
Nie było czasu na dalsze rozmyślania. Młodzieniec zbliżał się coraz bardziej, chrapliwym głosem wykrzykując skomplikowane obelgi. Czarne oczy płonęły nienawiścią. Indiana puścił rzemień bata luźno na ziemię za sobą, z pozornym spokojem czekając, aż przeciwnik znajdzie się w jego zasięgu. Jeszcze parę kroków... jeszcze jeden... Już! Końcówka bata wystrzeliła z szybkością błyskawicy, owijając się wokół nadgarstka Beduina. Wrzasnął, wypuszczając nóż z rozciętej dłoni, odskoczył parę kroków w tył. Indiana przesunął się za nim, czujny, skupiony. Z zadowoleniem stwierdził, że napastnik ma już tylko jeden sztylet. Trzymał go zdrową, lewą ręką, pewnie i mocno. Krążyli wokół siebie w milczeniu, mierząc się wzrokiem. Każdy czekał, aż przeciwnik zrobi pierwszy ruch.
Wreszcie Beduin nie wytrzymał napięcia. Wystartował w stronę Jonesa groźnie wywijając ostrzem... i ponownie odskoczył z okrzykiem bólu, a szrama na policzku nabiegła krwią. Jones poprawił kapelusz, stał teraz pod słońce, które dość skutecznie utrudniało mu ocenę odległości. Zawinął batem nad głową, usiłując trafić w ciemną sylwetkę, lecz tym razem się nie udało. Ośmielony przeciwnik skoczył znów, znów rozległ się świst i wrzask...
Jasna cholera - pomyślał Jones. - W ten sposób będę się z nim bawić do wieczora. Bat mógł trzymać napastnika na dystans, lecz nie pozwalał na szybkie zakończenie walki. Obfite fałdy burnusa skutecznie chroniły chłopaka przed uderzeniami, w zasadzie tylko twarz i ręce pozostawały bezbronne. Jeszcze chwila, a młodzieniec przełamie swój strach przed bólem i rzuci się na niego z nożem, jak to planował od początku. Trzeba go ubiec, tylko jak? Indiana cofnął się o krok dla lepszego zamachu, strzelił płasko, celując w nogi przeciwnika. Ten odskoczył zwinnie, trzaskawka ledwie smagnęła kostkę. Wydawało się, że to tylko wzmogło jego wściekłość, ruszył błyskawicznie na Jonesa, osłaniając oczy zgiętym ramieniem. Indiana ledwie zdążył ściągnąć bat z powrotem, uderzył prawie bez zamachu, rzemień plasnął głucho o tułów napastnika... wystarczyło to jednak, żeby zatrzymać go na ułamek sekundy. Dwa szybkie ruchy nadgarstkiem i Beduin znów odskoczył na bezpieczny dystans. Teraz atakował Jones. Kangurza skóra zdawała się tworzyć wokół niego niewidzialną, wirującą tarczę, kąsającą jadowicie tego, kto ośmielił się za bardzo zbliżyć. Napastnik cofnął się jeszcze krok, stopy zaczęły grzęznąć mu w piasku. O to chodziło. Nie mogąc już tak zwinnie uskakiwać, coraz częściej stykał się z palącą końcówką bicza. Jones celował w ręce, próbując wytrącić sztylet, lecz przeciwnik nie puszczał go, mimo że jego dłonie pokryły się krwią. Wciąż zdawał się mieć mnóstwo energii, więc Indiana ani na chwilę nie mógł zmniejszyć czujności. Chłopak umiał wykorzystać każdy błąd w jego obronie, doskakując błyskawicznie z połyskującym groźnie ostrzem. Pot spływał po twarzy archeologa, szczypiąc w oczy, przesłaniając widok. Trzeba kończyć, pomyślał Jones. Strzelił nisko, poziomym ruchem ręki. Rzemień zasyczał i owinął się wokół nóg Beduina. Jedno szarpnięcie i napastnik leżał na ziemi. Jones w mgnieniu oka zwinął bat i rzucił się na przeciwnika, uderzając rękojeścią jak pałką. Wreszcie! Nóż wyleciał z ręki chłopaka ginąc gdzieś w piasku. Zwarli się ze sobą, przetaczając w tę i z powrotem po wydmie. Indiana był silniejszy, lecz młody Beduin bardziej zwinny - i najwyraźniej bardziej zdeterminowany. Nie miał już noża, lecz i bez niego radził sobie doskonale. Wyślizgiwał się jak piskorz z każdego chwytu, a nienawiść w jego oczach przybierała na sile. Złapał rękojeść bata usiłując wyrwać go Jonesowi, uniemożliwiając ponowne użycie go w jakikolwiek sposób. W chwili, gdy zdawało się, że już uda mu się go wyszarpnąć, nagle zwolnił chwyt. Zaskoczony Indiana stracił równowagę, napastnik tylko na to czekał. Błyskawicznie znalazł się za plecami Jonesa, śniade ramię owinęło się z niezwykłą siłą wokół jego szyi. Archeolog zacharczał, rozpaczliwie walcząc o oddech. Wyprowadził mocny cios łokciem w żołądek, usłyszał głuchy jęk chłopaka, lecz ten nadal trzymał się jak przyspawany, wciąż zacieśniając chwyt. Przed oczami Indiany latały czarne płaty... Resztką sił chwycił garść piasku, rzucił za siebie na oślep. Udało się! Chłopak puścił go, klnąc i prychając tarł zaczerwienione oczy. Jones zaczerpnął głęboko powietrza i jednym silnym ciosem posłał przeciwnika na ziemię. Dla pewności poprawił rękojeścią i wreszcie odetchnął z ulgą, spoglądając na nieprzytomnego Beduina. Nie było tak łatwo. Chyba wyszedł z wprawy. Powoli rozmasował sobie szyję, odkaszlnął i spróbował wstać.

Coś ukłuło go w kark.
Odwrócił się, pełen złych przeczuć. Nie myliły go.
Gromada konnych Arabów stała za jego plecami, pierwszy z nich absolutnie jednoznacznym gestem kierował w jego stronę ostrze szabli.