Szukaj na tym blogu

środa, 24 lipca 2013

Krew i kurz

Luźno, na motywach pewnego filmu, a nawet wielu filmów. Indżoj! 



Anna była wspaniałą żoną. Kręciła się po domu, nucąc; w jej łagodnych, brązowych oczach nieustannie tliła się iskierka radości. Myślał, że pęknie z dumy, gdy tak patrzył na nią; doprawdy, Anna była najpiękniejsza ze wszystkich kobiet w miasteczku. W dodatku oczekiwali właśnie swego pierwszego dziecka. Gdy wieczorem siadali na werandzie, przytuleni, słuchając brzęczenia cykad, widział, jak przyszłość rozwija się przed nimi niby świetlista wstęga i sądził, że jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. 

Lecz pewnego dnia w miasteczku zjawili się ludzie Bossa. Ponure typy w ciemnych garniturach, w rękach pistolety półautomatyczne, w oczach szaleństwo. Anna wracała właśnie z targu. 
Znalazł ją wieczorem, krew dawno zdążyła wsiąknąć w piach i kurz. Klęcząc nad jej ciałem, przysiągł zemstę; to jedno tylko mu zostało. Ostatni raz obrzucił wzrokiem ściany domu - wiedział, że już tu nie wróci. Wyruszył, samotnie, wprost w paszczę lwa. 

*** 

Kiedy otworzył oczy, było ciemno. Spróbował wstać i jęknął - ból przeszył go na wskroś. Opadł z powrotem na poduszkę, ciężko łapiąc powietrze. 
- Ćśśśś, nie ruszaj się - usłyszał. - Leż spokojnie. Zostałeś ranny. 
Z półmroku wychynęła czyjaś twarz, ciemne oczy, włosy jak czarna fala spływające na pierś. Młoda kobieta patrzyła na niego ze strachem, ale też - jakby - podziwem. 
- Zabiłem go - raczej stwierdził, niż spytał. 
- Tak - skinęła głową. - A teraz leż. Musisz wyzdrowieć. 

Nazywała się Beatriz i była piękna, i dobra, i współczująca. Pod jej opieką doszedł do siebie; pobrali się i zamieszkał w jej miasteczku. Urodziła mu córkę; kiedy wracał do domu, z daleka już słyszał śmiech dziecka i myślał o tym, jak bardzo jednak człowiek może być szczęśliwy. 

Lecz pewnego dnia w miasteczku zjawili się ludzie Generała. Ponure typy w mundurach, w rękach karabiny, oczy przysłonięte czarnymi okularami. Beatriz właśnie odprowadzała córkę do szkoły. 
Kiedy wrócił wieczorem, było już po wszystkim. Upadł na ziemię obok dwóch ciał, przycisnął do piersi ich pobrudzone krwią i pyłem twarze. Gdy wstał, wiedział doskonale, co ma zrobić. 

*** 

Zginąłby, gdyby nie Carmen. Silna, odważna i dzika, świetnie rzucała nożami. Jej czarne oczy płonęły ponurym blaskiem, śniada twarz wykrzywiała się w okrutnym grymasie, gdy mówiła o Generale. Nie pytał, co jej zrobili i za co pragnie zemsty; na zwierzenia przyjdzie czas potem. 

Gdy pocałował ją pierwszy raz, usta miała pełne krwi i kurzu. Ulice miasta grzmiały kanonadą, junta sromotnie traciła władzę. U ich stóp Generał patrzył w niebo szklistym, martwym wzrokiem. 


*** 

Siedział na werandzie swego domu, zapatrzony w zachód słońca, słuchając grania cykad. Za chwilę żona przyniesie mrożoną herbatę, usiądą razem, przyglądając się, jak na podwórku bawi się ich syn, rozmawiając leniwie o minionym dniu. Spokój, codzienność, rutyna. Całe życie tego pragnął. 
Tak jak się spodziewał, Zoe podeszła do niego, ostrożnie niosąc tacę. Popatrzył na nią z uśmiechem. Uwielbiał jej skórę o miodowym odcieniu, kasztanowe, gęste włosy, oczy, w kącikach których zaznaczyły się już delikatne zmarszczki. Jego piękna, dobra Zoe. Tak dobrze im razem. 
Chłodny niepokój ukłuł jego serce. Z pamięci wypłynął obraz uliczki rozprażonej południowym słońcem, piachu i kurzu, i wsiąkającej w nie krwi. Zacisnął pięści. 
Tak, musi to zrobić. Musi. Inaczej jego rodzina nigdy nie zazna spokoju. 
Wstał, wyprostował się, rozciągnął ramiona aż zatrzeszczały kości. Zoe patrzyła na niego z miłością; wiedział, że jego suche, żylaste ciało, poznaczone setkami blizn, wciąż jeszcze podoba się kobietom. A może chodziło o otaczającą go sławę? Odgarnął z czoła kosmyk szpakowatych włosów. 
- Kochana, muszę wyjechać. Ostatni raz. Obiecuję. 

*** 

Tym razem droga była znacznie, znacznie dłuższa; ciemny strój poszarzał od kurzu, pas od czarnego futerału nieznośnie wrzynał się w ramię. W mijanych miasteczkach ludzie patrzyli nań ze współczuciem, podziwem i lękiem. Znów idzie po zemstę, mówiono. 
- Nie - odpowiadał. - Idę raz wreszcie zrobić z tym porządek. Na zawsze. 
- To niemożliwe - kręcili głowami. - Tak było, jest i będzie. Tak toczy się świat. - Ale nie próbowali go zatrzymywać. 

Dotarł w końcu na miejsce i aż się zdziwił, że wyglądało tak zwyczajnie. Dom jak setki innych, jasny, jednopiętrowy, z małym ogródkiem. Wzruszył ramionami - czego się spodziewał, twierdzy? - i wszedł na schody. Zatrzeszczały pod jego ciężkimi butami, po chwili rozległ się mocniejszy trzask - to drzwi wypadły z zawiasów. 
Znalazł go w ostatnim pokoju. Blady, tłustawy mężczyzna siedział w obrotowym fotelu, za jego plecami polśniewał słabo ekran komputera. Po czole typka spływały krople potu, drżące ręce z ledwością mogły utrzymać pistolet. 
Nie spiesząc się, zdjął z ramienia futerał, otworzył go i wydobył zawartość. Oczy przeciwnika rozszerzyły się w zdumieniu pomieszanym z jeszcze większym - jeśli to możliwe - przerażeniem. Dostrzegł to i zaśmiał się chrapliwie. 
- Nie spodziewałeś się, że dotrę aż tu? 
Krótka seria z automatu spuentowała to zdanie. Kolejna rozpruła komputer. Tym razem nie było kurzu i piachu; ciało Scenarzysty osunęło się powoli i upadło na podłogę, krew rozlała się ciemną kałużą po wypolerowanych deskach parkietu. 

El Mariachi odetchnął z ulgą, odwrócił się i odszedł. Jego czarna sylwetka stawała się coraz mniejsza i mniejsza, aż wchłonęło ją całkiem zachodzące słońce.