Szukaj na tym blogu

niedziela, 26 lutego 2017

Czy będziemy nawracać kosmitów?


Po ostatnim odkryciu pozasłonecznego układu planetarnego z warunkami umożliwiającymi powstanie na nim życia, media obiegły również rozważania Tomasza Terlikowskiego na temat, czy będziemy ewangelizować ewentualnych mieszkańców tego układu, bądź też inne inteligentne rasy, jakie mogą istnieć w Kosmosie [1]. 
(robię przypis, a nie linkuję, ze względu na to, co napisał Slwstr o tym, jak internet robi kuku naszym mózgom [2])
Przekonanie, że chrześcijaństwo jest religią uniwersalną, nie tylko w wymiarze ziemskim, ale i kosmicznym, wypływa między innymi z tego fragmentu Listu do Filipian św. Pawła: "Dlatego też Bóg Go nad wszystko wywyższył i darował Mu imię ponad wszelkie imię, aby na imię Jezusa zgięło się każde kolano istot niebieskich i ziemskich i podziemnych. I aby wszelki język wyznał, że Jezus Chrystus jest PANEM - ku chwale Boga Ojca". W Kościele katolickim ostatnia niedziela roku liturgicznego jest świętem Chrystusa Króla Wszechświata. 

Zainteresowało mnie, czy i w jaki sposób ta kwestia została przedstawiona w fantastyce. Oczywiście, moja znajomość zagadnienia nie jest na tyle szeroka, żeby dać jakąś pełną odpowiedź na to pytanie, ograniczę się więc do kilku przykładów. 
Jak się wydaje, większość autorów kwestii religii w sf raczej unika, bądź przyjmuje milczące założenie, że jest ona konstruktem kulturowym. My, Ziemianie, wierzymy w swoich bogów (albo nie), oni, Obcy, w swoich (albo nie). Rzadko pojawia się koncepcja jakiegoś boga rządzącego istotnie całym Wszechświatem. Aczkolwiek, w uniwersum Gwiezdnych Wojen to Moc wydaje się rodzajem bezosobowego bóstwa, które w jakiś sposób kieruje losami ludzi, jednak nie arbitralnie, a odpowiadając na ich własne wybory. Ciekawym przypadkiem jest "Fundacja" Isaaka Asimova, gdzie z początku wydaje się, że wszystkim rządzą sztywne i niezmienne prawa historii, zaś im dalej w cykl, tym bardziej okazuje się, że ktoś tym "steruje ręcznie"; docieramy do kolejnych poziomów tego sterowania, by na koniec odkryć, kto za tym wszystkim stoi, pełniąc we Wszechświecie (czy raczej w naszej Galaktyce) rolę Boga. I jest to bardzo przewrotne odkrycie.

Kwestię ewangelizacji Obcych z całą powagą podejmuje Marek S. Huberath. W opowiadaniu "Maika Ivanna" ukazuje sytuację, w której Obcy nie mają żadnego problemu z przyjęciem Dobrej Nowiny, co więcej - czekają na nią. Oto ludzkość skolonizowała planetę, zamieszkałą przez jaszczuropodobnych sysunów. Sysuni przyjęli chrześcijaństwo jak absolutną oczywistość; do ludzi natomiast mają skomplikowany stosunek - z jednej strony uważają ich za diabłów, którzy zabili prawdziwego Boga, z drugiej - to właśnie te diabły pozwoliły im poznać Boga, tylko one mogą być pośrednikami i kapłanami, a co więcej, zostały wyróżnione tym, że Bóg zstąpił właśnie między nich. Stanowi to spory problem teologiczny dla sysunów, ale samo chrześcijaństwo jako takie - nie. Co więcej, nadejście ludzi z nową religią było przepowiadane przez sysuńskich proroków, a sami sysuni są przekonani, że Jezus przyjdzie ponownie, tym razem specjalnie do nich. Wszechświat według Huberatha, choć może być zamieszkany przez różne ludy i różne kultury, to jednak cały poddany jest władzy jednego Boga.

W opowiadaniu Dukaja "In partibus infidelium" (jednym z tomu "W kraju niewiernych" - tak ;)) z kolei mamy taką sytuację: ludzkość rozprzestrzeniła się we Wszechświecie, razem z nią - chrześcijaństwo. Przyjęły je najróżniejsze gatunki; ludzcy i nieludzcy kardynałowie zlatują się na konklawe, by wybrać nowego papieża... "Schizma jest nieunikniona. Pomimo wszystko większość ludzi nie zaakceptuje papieża, który oddycha chlorem, znosi jaja, żyje tysiąc lat, zjada własne odchody, nie ma twarzy ani rąk i nie potrafi mówić po angielsku". (Znaczy, ekumenizm ekumenizmem, ale antropocentryzm dobrze się trzyma.) Jednak pojawia się inny problem; jest nim rasa Duchów, cywilizacyjnie i technologicznie stojąca na o wiele wyższym poziomie niż ludzkość (i inne rasy), a jednocześnie, hm... stanowiąca rodzaj życia niebiologicznego, z trudem uznawanego za życie w ogóle. "Ich naturalne środowisko stanowiły bezpośrednie okolice wielkich zakrzywień czasoprzestrzeni, w rodzaju osobliwości czarnych dziur lub poinflacyjnych uskoków 4D; tam wyewoluowały jako zdolne do samoreplikacji krótkookresowe fluktuacje kwantowe, matryce gradientów energetycznych (...) O ile bowiem uznalibyśmy Duchy (lub Ducha, jeśli faktycznie są one jednością) za naszego bliźniego, o tyle zmuszeni bylibyśmy uczynić to samo w stosunku do nadturingowych komputerów i zostałaby przekroczona - gorzej: zniszczona, usunięta, wymazana - granica dzieląca żywe od martwego, ożywione od nieożywionego." Niemniej, Duchy, natknąwszy się na ludzką cywilizację i przyswoiwszy sobie całość dorobku kulturalnego człowieka - też uwierzyły w Boga, a skutkiem tego zapragnęły nieść Ewangelię na najdalsze krańce Wszechświata. Co z kolei dla Kościoła jest nie do przyjęcia, gdyż utraciłby w ten sposób kontrolę nad przekazywanymi treściami. Biskup di Ciena podejmuje próbę przekonania Duchów, by zrezygnowały ze swych zamiarów ewangelizacyjnych; te nie rozumieją, dlaczego - "Zaniechanie byłoby wielkim złem. My poznaliśmy prawdę. Mamy obowiązek. Nie możemy milczeć. Wy nie dotrzecie za ich życia do dziewięćdziesięciu procent ras, którym my możemy zanieść Słowo Boże już w tej chwili". Nie rozumieją również, dlaczego odmawia im się statusu istoty posiadającej duszę, a zatem mogącej dostąpić zbawienia. Tu zatem, podobnie jak u Huberatha, Bóg chrześcijański jest Bogiem całego Wszechświata, przyjętym nawet przez tych, którzy są dla nas niewyobrażalni (i vice versa: dla Duchów równie niewyobrażalne są różne aspekty życia "białkowców"). 

Jednak już w "Innych pieśniach" Dukaj pokazuje inny obraz: w świecie, gdzie Forma rządzi Materią, ludzie o najsilniejszej Formie (sile ducha?), zwani kratistosami, mają status (pół?)bóstw; samą swoją obecnością zdolni są kształtować świat wokół siebie, włącznie z uczynieniem Księżyca miejscem zdatnym do życia. W tym świecie również istnieje chrześcijaństwo, ale jako jedna z wielu religii uniwersum. Jezus zwany jest "dzikim kratistosem" - jak rozumiem, chodzi o słabszą, nie do końca wykształconą Formę. I choć wciąż ma wyznawców, to jednak był i przeminął, a chrześcijaństwo nie odgrywa żadnej istotnej roli. 

Nie mogłabym też nie wspomnieć o C.S. Lewisie i jego Trylogii Międzyplantarnej. W pierwszej części, "Z milczącej planety", bohater nazwiskiem Ransom podróżuje na Marsa (Malakandrę), gdzie odkrywa, że jest on zamieszkany przez wiele gatunków inteligentnych istot. Jednak - surprajz, surprajz! - u Lewisa ludzie nie będą dumnymi ewangelizatorami, niosącymi jedyną prawdę Obcym. Przeciwnie, to my jesteśmy względem nich zapóźnieni duchowo; różne istoty żyjące we Wszechświecie mają bowiem bezpośredni kontakt z bóstwem - Maleldilem - i jego przedstawicielami, eldilami, a ludzie nie. Ziemia zwana jest Milczącą Planetą; przed milionami lat, zanim w ogóle na Ziemi powstało życie, opiekun planety (każdą planetą opiekuje się istota zwana Ojarsą, będąca jakimś wyższym rodzajem eldila, zapewne jak archanioł wśród aniołów) zbuntował się przeciwko Maleldilowi. Został pokonany i uwięziony na Ziemi, ale od tej pory reszta Wszechświata nie ma z nią kontaktu, zaś Ziemia cały czas podlega jego wpływowi; dlatego istnieje u nas zło. W swej pierwszej podróży Ransom spotyka prawdziwych Obcych; jednak ponieważ niegdyś Maleldil zstąpił na Ziemię i przybrał postać człowieka, nowo stworzone gatunki już zawsze będą ludźmi. I tak, w drugim tomie trylogii Ransom udaje się na Wenus (Perelandrę), aby ustrzec tamtejszą odpowiedniczkę pramatki Ewy przed powtórzeniem jej błędu i złamaniem zakazu Maleldila. Hm, należałoby się zastanowić, dlaczego wcielenie Maleldila nie stało się końcem kosmicznej izolacji Ziemi; tego Lewis nie wyjaśnia. 

W dość toporny sposób koncepcję uniwersalnego Boga rozwija też Ziemiański w "Achai", gdzie Wirus robi czarnoksiężnikowi Meredithowi wykłady z teologii. Kto nie przysnął na tych kawałkach, ten pamięta, że w achajoświecie istnieje "Najwyższy Bóg", który ma dwóch synów. Starszy, zły, stworzył potworną rasę Ziemców, która jest samym złem i zniszczeniem. Młodszy próbował to naprawić, schodząc pomiędzy Ziemców i nauczając ich o dążeniu do dobra, co jednak dało skutek odwrotny do zamierzonego. We wszystkich światach istnieje wyłącznie dobro i piękno, oprócz dwóch - świata Ziemców i świata Achai, który ma być na nich pułapką, więc został stworzony jako jak najdokładniejsze odbicie tamtego. Ziemiański niestety - w przeciwieństwie do Lewisa - nie może sobie darować łopatologii; najwyraźniej uważa, że czytelnik nie zrozumie, o kogo chodzi, jeśli nie dostanie takiego na przykład dialogu:
"– Jak się nazywał ów młodszy syn Najwyższego Boga?
– Nie znacie go. Jego imię istnieje tylko w języku Ziemców.
– A jak brzmi to imię w języku Ziemców?
Chłopak uśmiechnął się nagle.
– Jezus.
Odwrócił się i ruszył polną drogą przed siebie.
– A jak Ziemcy nazywają Sepha? – zawołał drążony ciekawością czarownik. – Jak nazywają starszego syna Najwyższego Boga?
– Nazywają go Szatan – mruknął chłopak i zniknął."

Jak widać więc, nawet przyjmując ten sam punkt wyjścia - że chrześcijaństwo jest religią uniwersalną, a wszystkie inteligentne gatunki, prędzej czy później, przyjmą wiarę w tego samego Boga - można dojść do najróżniejszych wniosków. Mnie osobiście z wyżej wymienionych najbardziej podoba się koncepcja Lewisa; że nie jesteśmy jedynymi posiadaczami prawdy, którą zaniesiemy innym, tylko przeciwnie - jesteśmy jak dzieci wśród dorosłych, niewiele wiemy i rozumiemy. Podczas kiedy my chcielibyśmy z całą pychą nieść Obcym objawienie - może się okazać, że zostaniemy odesłani do kosmicznego przedszkola, żeby tam uczyć się piosenek i wierszyków, zanim przejdziemy na wyższy etap zrozumienia. 

A może tak naprawdę wszystkim rządzą midichloriany ;)




sobota, 18 lutego 2017

Belle epoque, czyli szybko, szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu

Wszyscy piszą o "Belle epoque", napiszę i ja :)

Na temat pierwszego odcinka nowej sztandarowej produkcji TVN-u ukazało się już sporo recenzji, w zdecydowanej większości krytycznych. Ich autorzy zarzucają serialowi wiele rzeczy, między innymi zbytnią czystość i sterylność scenerii, przez co człowiek nie ma wrażenia znalezienia się w rzeczywistych wnętrzach lub na ulicach Krakowa początku wieku, a jedynie wśród dekoracji teatralnych. Rzeczywiście, sceneria wygląda jak w Teatrze Telewizji albo w rekonstrukcjach historycznych z programów Wołoszańskiego. Ale nie o tym chciałam; niechby to był i Teatr Telewizji, mogę zgodzić się na umowność świata przedstawionego, byleby było w nim rzeczywiście co oglądać.
A tu, w pierwszym odcinku przynajmniej - nie bardzo.
Odcinek liczył sobie ok. 40 minut, z czego jakieś co najmniej dziesięć było przeznaczone na ekspozycję, przedstawienie bohaterów itd., w związku z czym sama akcja kryminalna musiała zmieścić się w naprawdę szczupłych ramach czasowych. Głównym bohaterem jest niejaki Jan Edigey-Korycki (Paweł Małaszyński), który po dziesięciu latach nieobecności wraca do rodzinnego Krakowa. Wyjechał niegdyś z miasta, gdyż zabił w pojedynku brata swej narzeczonej (Magdalena Cielecka). Nie wie, że tak naprawdę wcale nie on zabił, a czający się gdzieś za krzakami snajper. Wraca, ponieważ jego matka została w okrutny sposób zamordowana. Oczywiście wiadomo, że będzie chciał tę zagadkę rozwikłać, mimo że właściwie sprawa jest zamknięta, policja ujęła sprawcę, a ten powiesił się w celi. W tym samym dniu, kiedy wraca nasz bohater, w stawie w parku zostaje znaleziona odcięta głowa zamordowanej prostytutki. 
W sumie - zaczyna się nieźle, prawda? 
No właśnie. Wyobraźcie sobie moje zdumienie, kiedy okazało się, że wątek szalejącego po Krakowie seryjnego mordercy kobiet zamknie się w jednym odcinku! Naprawdę, szczęka mi opadła, kiedy to sobie uświadomiłam, przecież taki wątek spokojnie wystarczyłby na cały sezon serialu, można byłoby budować napięcie, zagęszczać atmosferę, itd. itp. A tutaj - piiiibziuuuu, akcja leci na łeb na szyję aż do rozwiązania, które wyskakuje trochę jak diabeł z pudełka. Chociaż, określenie "leci na łeb na szyję" nie jest tu najlepsze, bo sugeruje jakąś dynamikę, a tymczasem polega to raczej na tym, że bohater odwiedza kolejne lokacje, rozmawia z kolejnymi osobami, które grzecznie udzielają mu wszystkich informacji, jakich potrzebuje. Właściwie to wszystko tam wyskakuje jak diabeł z pudełka, i hipotezy, i tropy, zaczynając od podstawowego faktu, że bohater momentalnie powiązał morderstwo swojej matki z morderstwem prostytutki, choć zbieżności wcale nie były oczywiste; morderca co prawda zostawiał swój "podpis", ale w tym jednym przypadku wyglądał on nieco inaczej. 
Ponieważ, jak wspominałam, niewiele jest czasu na rozwiązanie zagadki, więc wyobraźcie sobie takie sceny: bohater idzie do komisarza policji Jelinka (Olaf Lubaszenko) i żąda okazania akt wszystkich śledztw w sprawie niewyjaśnionych morderstw kobiet w ostatnim czasie. Człowiek z ulicy, cywil, nikt uprawniony. A komisarz co? Daje mu te akta, ofkorz. Inna scena: Edigey czyta listy matki, z których wynika jej fascynacja jakimś młodym człowiekiem, a jednocześnie strach przed nim. Mamy podejrzanego! Ustala bez trudu, kim on jest (już nie pamiętam, kto mu tej informacji udziela - własny ojciec?), a potem tenże młody człowiek bez żadnych oporów przyznaje się, że miał z jego matką romans i to bynajmniej nie platoniczny. A Edigey nie daje mu w ryj. 
Inna scenka, przy której przyfejspalmowałam. Otóż nasz bohater, zamiast wrócić do rodzinnego domu (był jakoś tam skonfliktowany z ojcem), instaluje się w hoteliku na godziny, pełnym roznegliżowanych prostytutek. W pewnym momencie barman zagaja do niego, że "ja co prawda jeszcze wtedy tu nie pracowałem, ale koledzy mi opowiadali, jak to pan przychodził tu ze swoją Konstancją" bla bla bla. Znaczy co, mam uwierzyć, że młodzian z dobrego domu przyprowadzał swoją narzeczoną do burdelu i urządzali tam takie balety, że jeszcze po dziesięciu latach ich wspominają? A tu mi czołg jedzie, drodzy scenarzyści. I to wszystko nie w jakimś Paryżu czy Londynie, gdzie można zginąć w tłumie, ale w Krakowie, który na przełomie wieków był grajdołkiem, w którym wszyscy się znali. I to bardzo konserwatywnym grajdołkiem, wystarczy poczytać Boya czy Samozwaniec.
W sumie, to tłumaczy jedną z uwag, jakie padły: "Konstancja wciąż nie wyszła za mąż". No ja myślę, z tak zszarganą reputacją...
Z drugiej strony, z zapowiedzi wynika, że Konstancja i jej przyjaciółka Misia (Weronika Rosati) mają być wyzwolonymi kobietami prowadzącymi bujne życie erotyczne. Hm, no cóż, średnio to widzę, choć może...? Bohema, artystki? Ano, zobaczymy.
A skoro już o baletach mówimy, to serial doskonale pokazuje tę biedacenzurę w polskim filmie - niby ma być odważnie, ale tak żeby można było to puścić przed dwudziestą drugą, w związku z czym widz kwiczy ze śmiechu nad prostytutką, która uprawia seks nie zdejmując przy tym majtek.
(A pamiętacie "Och, Karol 2" i te wszystkie jakże wyuzdane sceny, kiedy to tarzają się po łóżku, wzdychają, jęczą, ale bielizny nie zdejmie ani on, ani ona? No cóż, zapasy to też ciekawy sport, tylko jakby nie na to człowiek się pisał)
Wygląda też na to, że sam serial nie będzie szczególnie oryginalny, i to zamierzenie. Komentujący wskazują zwłaszcza na nawiązania do serialu HBO "Tabu". Nie oglądałam, nie wiem, ale podobno wygląd Małaszyńskiego jest bardzo mocno wzorowany na grającym tam główną rolę Tomie Hardym. Wyłapałam natomiast coś innego, otóż w czołówce pojawia się między innymi scena walki bokserskiej - ha, widzę tu zrzynkę ze Sherlocka z Robertem Downeyem Juniorem. Nie wiem, czy słusznie, ale odnoszę takie wrażenie, że scenarzyści obejrzeli sobie ileś tam popularnych filmów i seriali o XIX-wiecznych śledztwach i odhaczali: o, z tego taka scenka, a z tego taka, to się podobało widzom, więc też musimy wrzucić u siebie... 
Cóż, myślę, że dam serialowi jeszcze szansę, może jeden-dwa odcinki, choć na razie nieszczególnie mnie wciągnął. Ale może się poprawi. 

wtorek, 14 lutego 2017

Męczeństwo świętego Wawrzyńca [4/?] (ff: Demony da Vinci)

Narada przeciągała się.
Przeciągała się po części też dlatego, że Lorenzo był wyraźnie rozkojarzony. Momentami zamyślał się, jakby zapadał w głąb siebie i wszelkie odgłosy z zewnątrz przestawały do niego docierać. Vanessa Moschella z trudem tłumiła niecierpliwe posykiwania – przywykła do podejmowania decyzji szybko i stanowczo. Ale czasy, kiedy była regentką Florencji, minęły – zachowała co prawda prawo głosu w Radzie, ale musiała, jak inni, podporządkować się Medyceuszowi. Nie było to takie złe – jego autorytet chronił ją; nie musiała już każdego dnia drżeć z obawy o los własny i Giulia. Pamiętała te poranki, kiedy budziła się w wielkim, bogato zdobionym łożu i dałaby wszystko, by znów wrócić do izdebki na zapleczu gospody. Tam mogła być po prostu sobą, nie musiała znosić źle zamaskowanej pogardy możnych Florencji, nie kłuły jej zawistne spojrzenia. Wiedziała doskonale, że choć za jej plecami stał wierny Dragonetti, to niektórzy z przedstawicieli Rady tylko czyhają, żeby potknęła się, aby raz na zawsze się jej pozbyć. Wygnać, nazywając tanią dziwką, zaprzeczając pochodzeniu jej syna i jego prawom do nazwiska Medyceuszów. Poczuła nagły przypływ wdzięczności dla Lorenza, za to, że tak łatwo zaakceptował fakt, iż mały Giulio jest jego bratankiem – i dla Klarysy, że przyjęła ją do rodziny, choć cała sytuacja musiała ją mocno upokarzać. To nie wypadało wręcz, aby matką jedynego dziedzica Medyceuszów była prosta dziewczyna, służąca z gospody, przelotna kochanka młodszego z braci. A jednak Klarysa przełknęła swą dumę, zaoferowała jej pomoc i doprowadziła do oficjalnego uznania jej syna. Vanessa postanowiła, gdy tylko narada się skończy, pójść i zapalić świeczkę w kaplicy, w której pochowano żonę Lorenza.
Póki co, czekała w milczeniu, aż Lorenzo ocknie się ze swego zamyślenia – i wspominała dzień, w którym powrócił z tureckiej niewoli. Zmienił się nie tylko zewnętrznie, ale i wewnętrznie; klęska i upokorzenie sprawiły, że stał się niemal bezduszny. Dawniej, choć porywczy i mściwy, potrafił hamować swój gniew – teraz wybuchał on z niszczącą siłą wobec każdego, kto śmiał mu się przeciwstawić. Florencja zmierzała ku tyranii; Vanessa widziała, jak gdzieś za plecami Medyceusza przedstawiciele możnych rodów wymieniają znaczące spojrzenia, słyszała urywane szepty, milknące, kiedy przechodziła korytarzem. W powietrzu wisiał bunt; ostatecznie, choć ród Medyceuszów władał tu od trzech pokoleń, miasto wciąż było republiką. Żadne rządy nie trwają wiecznie.
Nie pozwolę – pomyślała w nagłym wybuchu determinacji. – Nie dam się wygnać ani zabić. Lorenzo musi zrozumieć… musi…
Medyceusz drgnął nagle, jak obudzony ze snu. Rozejrzał się po twarzach rajców, jakby próbując zebrać myśli; pionowa zmarszczka przecięła mu czoło.
– Wybaczcie – powiedział wreszcie. – Źle się czuję przez ten upał. Przełóżmy radę na… na pojutrze.
Zebrani pokiwali głowami. Rzeczywiście, mimo szeroko otwartych okien, powietrze w sali było ciężkie i duszne. Sierpniowy skwar dawał się wszystkim we znaki, od wielu dni nawet kropla deszczu nie spadła na spieczoną ziemię. Studnie miejskie zaczynały wysychać, woda w Arno zrobiła się mulista i mętna. Niektórzy szeptali, że to kara za opór stawiony papieżowi i niechęć Florencji do przyłączenia się do krucjaty, która miała odepchnąć Turków z powrotem za morze.
Lorenzo przymknął oczy i odchylił głowę w tył, opierając ją o wezgłowie fotela. Rajcowie zrozumieli, że to koniec narady; zaszurały odstawiane krzesła. Wreszcie w sali pozostał tylko on i Vanessa.
– Nie idziesz do dziecka? – spytał, nie otwierając oczu.
– Jest u niańki – odparła. Usłyszał jej ciche, lekkie kroki i po chwili chłodne ręce dotknęły jego skroni. Masowała je przez chwilę, aż Lorenzo poczuł, że opuszcza go napięcie, które trzymało go od rana, od chwili, kiedy…
– Mam go – powiedział cicho. – Wreszcie go złapałem.
– Kogo?
– Zabójcę Klarysy. Riario.
Usłyszał, jak szybko wciąga powietrze.
– Wrócił do Florencji? Po co?
– Był tu cały czas. Może na coś czekał. Może znowu coś planował… Ciebie? Giulio?
Poczuł, jak dziewczyna cała się wzdrygnęła.
– Gdyby coś zrobił Giulio… – zaczęła i urwała. – Kiedy go osądzisz?
– Nie ma takiej potrzeby. Nie będę ryzykował rozgłosu. Jutro będzie po wszystkim.
– Lorenzo… Co ty zamierzasz?
Zamiast odpowiedzi schwycił ją za rękę i pociągnął przed siebie, objął w talii i posadził sobie na kolanach. Dopiero teraz otworzył oczy; patrzyła z bliska w ich zimny błękit. Usta Lorenza rozciągnął niewesoły uśmiech.
– Oczyszczę go. Odprawię nad nim egzorcyzm. Wypalę jego grzechy.
– Mówisz jak on – szepnęła Vanessa. – On też zawsze miał usta pełne frazesów o Bogu, grzechu, nawróceniu…
– Osiągnie teraz to, do czego całe życie dążył. Zostanie świętym męczennikiem.
– Lorenzo… przerażasz mnie. Nie obawiasz się? Papież…
– Papież się nie dowie. Tylko ja i Dragonetti wiemy, kogo schwytano… a teraz ty. Nikt mi nie przeszkodzi. – Przyciągnął dziewczynę bliżej do siebie, zanurzył usta w jej rudoblond włosach. – Pomóż mi zapomnieć.
– Zapomnieć? O czym, Lorenzo?
– Że on tam jest… w lochu… w rękach Bartolomeo. Nie mogę przestać o tym myśleć, wyobrażam sobie wciąż, co tamten mu robi… Słyszę jego krzyk. Chcę tam pójść, zobaczyć to na własne oczy… – słowa Lorenza robiły się coraz bardziej urywane, usta wykrzywił grymas. –  Chcę czuć jego krew! I nie mogę, nie mogę, rozumiesz, nie wolno mi!
– Dlaczego?
– Gdyby powiedział coś o Klarysie… gdyby choć wymówił jej imię, mógłbym sam go zabić… a to byłby akt miłosierdzia. Nie ma we mnie miłosierdzia. Nie dla niego.


***
– Komuś jajecznicy? – Zoroaster zabełtał łyżką w żółtawej mazi wypełniającej garnek.
– Nie teraz, Zo. – Nico sięgnął po kolejne jajko z koszyka, zręcznym ruchem wybił w nim dwie dziurki, a potem wydmuchał zawartość do naczynia. Pustą skorupkę podał Leo, który zalepił dolną dziurkę woskiem, a przez górną zaczął wlewać ciemną, gęstą i cuchnącą substancję, w jaką zamieniły się gotowane pod ciśnieniem grzybki. Wypełnione jajko ostrożnie odłożył na stół, gdzie spoczywał już tuzin innych.
– Możesz mi powiedzieć, po co to robimy? – spytał Zo, przysiadając na krawędzi stołu. Nico wrzasnął, gdyż deski przechyliły się nieco i jajka zaczęły się turlać. – Będziesz hodował bazyliszki?
– Bazyliszek to mit – syknął Leo z irytacją. – Zo, zajmij się czymś. Bierz pędzel i ozdabiaj nasze kostiumy.
– Pędzel? A farba gdzie?
– Tam. – Leonardo wskazał na metalową rynienkę, na dnie której zebrała się warstwa szarego błotka. – Rozrób to z czymś i smaruj.
– Czyś ty, kurwa, oszalał? Mam smarować nasze płaszcze twoimi szczynami?
– Zo, nie mamy czasu. Jak wolisz, to ja się tym zajmę, a ty siadaj tu za mnie. – Leo zerwał się od stołu.
– Nie włożę tego potem na siebie. Nawet o tym nie myśl.
– Włożysz, włożysz. Nico, dużo jeszcze tych jajek zostało?
– Jeszcze kilka, już kończę.
– Dobrze. Potem się przebierzesz za żebraka. Potrzebne mi jeszcze plany… gdzie ja je miałem… – Leo ruszył szukać czegoś w stosie papierów zalegających w kącie pracowni, podczas gdy Zo, krzywiąc się niemiłosiernie, zanurzył pędzel w śmierdzącej zawiesinie i zaczął rozmazywać ją na materiale.
Pół godziny później wszystkie wydmuszki zostały napełnione, a rozwieszone na ścianach płaszcze suszyły się, wydzielając przenikliwą woń. Zoroaster, klnąc, szorował ręce w cebrzyku, Nico kichał i przecierał załzawione oczy. Leonardo, mamrocząc pod nosem, ugniatał w garnku jakąś ciastowatą substancję.
– Nico, sprawdź, ile mamy wody! – zawołał, nie podnosząc wzroku. Chłopak podskoczył do beczki w kącie, uniósł okrągłe wieko.
– Połowę! – zameldował.
– To skocz do studni i przynieś jeszcze ze dwa wiadra. Tylko migiem.
Nicowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Schwytał drewniane wiaderka i wybiegł na ulicę, zaraz za progiem z ulgą wciągając do płuc świeże powietrze.
– A teraz powiesz wreszcie, o co chodzi? – Zoroaster wytarł starannie ręce w szmatę, podszedł i stanął przed Leonardem, krzyżując ręce na piersi. – Po co ci to wszystko, te stroje, – wskazał na płaszcze i suszące się nad nimi na półce trzy pomalowane na czarno gipsowe maski – te grzybki, tamto śmierdzące świństwo? Dlaczego każesz Nico przebrać się za żebraka?
– Wszystko wam wytłumaczę, tylko…
– Tak, lepiej wytłumacz. – W głosie Zoroastra zabrzmiały groźne nuty. – Jak mają nas powiesić, niech przynajmniej wiemy, za co.
Leonardo podniósł głowę, patrząc na przyjaciela ze zdumieniem przemieszanym z oburzeniem. Czarna broda Zo nastroszyła się, a brwi ściągnęły gniewnie; wyglądał, jakby z największym trudem powstrzymywał się, by nie wybuchnąć.
– Kiedy przybiegłeś z pałacu Lorenza – kontynuował – myślałem, że masz po prostu pilne zlecenie na kostiumy do przedstawienia. A grzybki… no cóż, sądziłem, że potrzebujesz na własny użytek. A ty… Kręcisz jakąś grubszą aferę, Leo, i nie podoba mi się to.
– Zo, cierpliwości. Nie chciałem wcześniej mówić, ale...
– To ma związek z Riario, tak?
– Co??? – Leonardo zerwał się na równe nogi. – Ale jak… ale… skąd wiesz?
– Łączę fakty – wyjaśnił Zoroaster, podchodząc bliżej. Leonardo mimowolnie cofnął się. Zo zwykle akceptował bez gadania jego najbardziej szalone pomysły, ale teraz… teraz chyba naprawdę był wściekły. – Słyszałem, że dziś rano Dragonetti aresztował jakiegoś typa, tracąc przy tym pięciu gwardzistów. Przyznasz, że to niezły wyczyn. Ilu znamy ludzi, którzy potrafią tak walczyć? Potem przybiegasz ty, wysyłasz nas po różne rzeczy, śpieszysz się, jakby cię sam diabeł gonił i masz ten taki wyraz w oczach… taki jak wtedy, gdy…
– Przyszedł mi do głowy pewien wynalazek! – powiedział Leo obronnym tonem. – I musiałem…
– Nie tak wyglądasz, kiedy zaprząta cię po prostu wynalazek. – Zoroaster pokręcił głową. – Nie kłam, Leo, raz, że znam się na kłamcach, dwa – ile lat znam już ciebie? Chcesz go uwolnić, tak?
Leonardo bezradnie rozłożył ręce. – Zgadłeś.
– A zdajesz sobie sprawę – syknął Zo – że jeśli Riario ucieknie, a Lorenzo poweźmie choćby najdrobniejsze podejrzenie, że maczałeś w tym palce, powiesi nas wszystkich za jaja?
– Nikt nie będzie nas podejrzewał, ja…
– Leo, oprzytomnij. Nie zauważyłeś jeszcze, że cokolwiek dziwnego dzieje się w tym mieście, wszyscy od razu myślą, że to twoja sprawka? Nie wiem, jak daleko od Florencji musiałbyś się znajdować, żeby podejrzenie NIE padło na ciebie.
– Zaufaj mi, Zo. Czy kiedykolwiek źle na tym wyszedłeś? No dobra, zaufaj mi po prostu! – poprawił się Leonardo, widząc wyraz twarzy przyjaciela. – Wszystko dokładnie obmyśliłem. Patrz, mam tu plany pałacu Medyceuszy. Pójdziemy…
– Słuchaj, Leo. Wiem, że jesteś mądrzejszy, genialny i w ogóle. Na pewno wszystko doskonale zaplanowałeś. Ale ostrzegam cię: niech cokolwiek stanie się Nico, a wypruję ci flaki osobiście, nie będę czekał, aż zrobi to Lorenzo!
– Nic mu się nie stanie, Nico to sprytny chłopak, poradzi sobie.
– Powiedz mi tylko jeszcze jedną rzecz – przerwał mu z goryczą w głosie Zoroaster. – Dlaczego, do jasnej cholery? Czemu Riario? Co takiego ważnego jest w tym dupku, że chcesz za wszelką cenę go ratować?! Dlaczego tak łatwo przychodzi ci ryzykować życiem przyjaciół dla tego obślizgłego gada?!
– Ratuję nie tylko jego. – Leonardo podniósł głowę, spoglądając Zoroastrowi prosto w oczy. Położył ręce na jego ramionach i zmusił go, by usiadł. – Ratuję też Lorenza. I Florencję. Riario może i wypadł z łask papieża… ale więzów krwi nie zerwiesz tak łatwo. Nadal jest jego synem. I jeśli ten się dowie, jaką śmierć zgotował mu Lorenzo… to nie skończy się na ekskomunice. Wyruszy na nas z krucjatą, jak na Turków. Tak będzie.
– Nie mogłeś tego wyjaśnić – jemu?
– Lorenzowi? Myślisz, że wysłuchałby choć słowa? Gdybym sprzeciwił mu się choć mrugnięciem, już siedziałbym w lochu, obok Riario. A tak… mogę przynajmniej coś zrobić i naprawić jego błędy – nawet wbrew jego woli.
– Nie licz na to, że ci podziękuje – mruknął Zoroaster.

– Nie liczę. Raczej czuję, że trzeba będzie pożegnać się z tym wszystkim. Podobno książę Mediolanu potrzebuje inżyniera…

poniedziałek, 13 lutego 2017

Demonki raz jeszcze, po trzecim (i ostatnim) sezonie

Jakoś tak się złożyło, że zaczęłam oglądać serial Demony da Vinci, zafascynowałam się do tego stopnia, że zaczęłam pisać fanfik (motywowana głównie chęcią sponiewierania pięknego hrabiego Riario, ale ćśśśś...), po czym w okolicach czwartego odcinka trzeciej serii przerwałam i zostawiłam serial na prawie rok. Fanfik też zdechł (aczkolwiek są nadzieje na reaktywację, ale ćśśśśś...).
Ostatnio jednak przypomniałam sobie o serialu i postanowiłam dokończyć.

W trzeciej serii wszyscy obrywają jak się patrzy


Głównym tematem trzeciej serii jest turecka inwazja na Włochy, rozpoczęta bitwą pod Otranto w 1480 roku i próba zmontowania krucjaty w celu odparcia Turków. To na poziomie politycznym, a na poziomie osobistym - Leoś nadal poszukuje zaginionej Księgi Liści, a właściwie jednej, ocalałej z niej strony, zaś po piętach depcze mu tajemnicza i groźna organizacja zwana Labiryntem, chcąca koniecznie przeciągnąć go na swoją stronę. Trup ściele się gęsto, powiedziałabym, że nawet gęściej niż w poprzednich seriach. I, cholera jasna, widząc kolejną scenę ze znajdowaniem malowniczo upozowanego truposza, miałam ochotę potrząsnąć twórcami filmu - "hej, Hannibal to w sąsiednim studiu, a wy tu kręcicie historię Leonarda da Vinci, do cholery!". Nie zaryzykowałabym twierdzenia, że poziom absurdu przerasta poprzednie serie, bo czy Turcy w czołgach są bardziej absurdalni od Leosia w Ameryce - to niewątpliwie temat na długą dyskusję.

No jakby nie patrzeć, Leoś naprawdę wymyślił czołgi!

Z rzeczy irytujących: nadużywanie puenty w postaci artystycznie upozowanych zwłok, twórcy nadal nie umieją w hierarchię społeczną, wałkowany w kółko motyw zjednoczenia Włoch - miałam się nie irytować na historyczne bzdury, ale to naprawdę nie te czasy - oraz traktowanie Leosia jak jakiegoś bóstwa, które zstąpiło na ziemię, by uratować świat. Oprócz tego załatwianie mnóstwa rzeczy za pomocą wizji i przepowiedni (no tak, bohaterowie nie mogą sobie przekazać informacji przez komórkę, nawet Leoś jeszcze jej nie wymyślił, a przeca jakoś muszą się powiadomić "nie jedź tam, tylko tu, bo musisz się spotkać z pewną osobą..."), a pod koniec robi się już zupełnie opkowo, bo znienacka pojawia się... siostra Leonarda. TAG. O ile pamiętam, jednym z punktów testu na Mary Sue jest "czy twoja postać jest siostrą/kuzynką kanonicznego bohatera"... Czasoprzestrzeń nadal zakrzywia się w tę i wewtę, co objawia się tym, że bohaterowie z dowolnego punktu A do dowolnego punktu B przemieszczają się błyskawicznie. Na przykład, kiedy Zo i Nico podróżują do Transylwanii, by zwerbować Drakulę - ot, wsiedli na konie, ruszyli i już są na miejscu. Aż sobie sprawdziłam - ponad 1600 kilometrów... A także wszelkie rzeczy, które muszą zostać wyprodukowane za pomocą skomplikowanej technologii i w hurtowych ilościach, zjawiają się jak za pstryknięciem palców.

I nagle całe wojsko ma fikuśne zbroje z rzadkiego metalu. Za to hełmów nie, bo nie byłoby widać, jacy są ładni. 


No i motyw, który wkurza mnie niezależnie od filmu, w jakim występuje - "biedny misio co prawda zabił wielu ludzi w bardzo okrutny sposób, ale nie był sobą, więc wybaczymy mu i puścimy wolno". Na szczęście nie wszyscy bohaterowie ten pogląd wyznają. Znaczy ok, rozumiem, że tu się pojawia jakby kwestia niepoczytalności, ale osoby niepoczytalne, które kogoś zabiły, też izoluje się i leczy, póki nie przestaną stanowić zagrożenia, a nie puszcza wolno, bo one przecież nie chciały.

Zostawcie Hannibala, zajmijcie się Leonardem!


Oraz rzecz, która wybitnie mnie wkurzyła... uwaga będzie SPOILER. Jak pisałam, tajemnicza organizacja zwana Labiryntem chce zwerbować Leosia, tak jak wcześniej zwerbowała Riario. Schwytali go i teraz torturują, zakraplając do oczu jakąś substancję, dopóki nie uzna, że "jest z nimi jednością". Trwa to cały odcinek, po czym na koniec, na jakiejś leśnej drodze, widzimy Riario, który oddaje sponiewieranego Leo w ręce Zo i Lukrecji, którzy akurat tamtędy przejeżdżali (z tragarzami). I do końca nie dowiadujemy się, JAK on go właściwie uwolnił. Był świadkiem tortur, sądziłam, że zdecydował się zdradzić Labirynt i zabił pozostałych, ale nie, w kolejnych odcinkach okazuje się, że wszyscy żyją - i nawet nie robią Riario żadnych wyrzutów, że sprzątnął im Leo sprzed nosa. Nikt nic nie wyjaśnia - ot, uwolnił to uwolnił, na uj drążyć temat. Sorry, twórcy, TAK SIĘ NIE ROBI.  (I na was też patrzę, twórcy Sherlocka!)

Hm, wygląda na to, że trzecia seria mnie głównie irytowała - ale przecież mimo wszystko oglądałam ją z uciechą. Wiecie, mimo wszystko lubię tego Leosia, który wiedział zdecydowanie za dużo, nawet jak na geniusza - ale na litość, piętnastowiecznego! - i który był w stanie w każdej chwili zbudować coś z niczego, całkiem jak MacGyver. Natomiast hrabia Riario w dużym stopniu zaspokaja moje potrzeby estetyczne ;) Pominąwszy mistyczne pitolenie o Księdze Liści, Labiryncie i takich tam, mamy tu ciekawie zarysowany wątek tworzenia antytureckiej krucjaty i przekonywania tych wszystkich niezależnych włoskich państewek, aby ruszyły razem. Mamy nową silną postać kobiecą, a jedna ze "starych" też się zdecydowanie rozwija.

Bohater sponiewierany może mieć +100 do zajebistości, bo sponiewieranie w żaden sposób nie ujmuje mu urody. Ofiara ciężkiego pobicia ma kilka malowniczych szram, ale żadnych sińców, czy podbitych oczu.
I oczywiście wszystkie zęby na miejscu :)

Ciekawostka: twórcy musieli zdawać sobie sprawę, że czwartej serii nie będzie, bo o ile dwie pierwsze kończą się dramatycznymi cliffhangerami, trzecia domyka wątki i nie zaczyna nowych (no, może oprócz jednego). 

Mimo wszystko ten serial można zaliczyć raczej do guilty pleasures... Aczkolwiek nie będę ukrywać, że widząc promocję w Empiku, a przy tym mając na koncie kasę za ankiety, nabyłam sobie od razu dwie pierwsze serie, o. 

Oraz jeśli miałabym określić gatunek serialu - to historyczny zdecydowanie nie, kostiumowy też niekoniecznie (jeśli przez to rozumiemy jaką-taką wierność realiom; tu stroje po prostu mają być ładne, ot, Leo popyla w całkiem współczesnej kurtce, której brakuje jedynie zamka błyskawicznego). Więc co? Po prostu fantasy.

Dajcie mi ładnego bohatera w ładnej kurteczce :) 


Swoją drogą, ciekawe, co byłoby w czwartej serii, gdyby powstała - żeby przebić trzy pierwsze Leoś musiałby chyba polecieć w kosmos... 

środa, 8 lutego 2017

Potężne bóstwo Bo Tak, czyli moja księga jest mojsza

Małgorzata Nawrocka: Anhar. Powieść antymagiczna




Podobno pani Małgorzata Nawrocka postanowiła napisać "powieść antymagiczną" aby przeciwstawić się rosnącej popularności Harry’ego Pottera, a sam tytuł (będący jednocześnie imieniem bohatera) jest skrótem od „anty-Harry”. Jeśli tak, to trafiła poniekąd kulą w płot, bo moim skromnym zdaniem, jeśli chciałoby się napisać powieść stojącą w opozycji do Harry’ego i nawracającą biedne duszyczki zwiedzione przez podstępną Rowling, to należałoby osadzić akcję w świecie w jakiś sposób do Harry’ego nawiązującym. Nie mówię, że to od razu ma być szkoła czarnoksięstwa, ale gdybyśmy mieli przygody zwykłego dzieciaka odkrywającego nagle nowy, fascynujący świat, niedostrzegającego z początku jego mrocznych stron, które następnie stopniowo się przed nim ukazują, co prowadziłoby w finale do odrzucenia magii – nazwanie powieści „anty-Harrym” miałoby znacznie większy sens. Tymczasem świat przedstawiony Anhara to standardowe królestwo fantasy osadzone w standardowym umownym średniowieczu, co czyni z powieści raczej „anty-Narnię”.
Głównym bohaterem powieści jest Gordoneo, stary czarodziej... wróć, raczej osobnik uznawany za czarodzieja, lecz od pięćdziesięciu lat ukrywający fakt, że nie praktykuje już magii. 
Od  ponad  pięćdziesięciu  lat  mieszkał  tu  wśród  ksiąg,  map, szklanych kul, worków suszonych ziół i  dziwnych urządzeń, służących nieskrępowanemu  uprawianiu  każdego  rodzaju  magii.  Gdyby  jednak jakiś bystry gość dokładnie się wokół rozejrzał, przekonałby się, że poza jedną księgą - do nauki śpiewu - i grubym notesem oprawionym w złotą skórę, wszystkie te przedmioty pokrywa tak gruba warstwa kurzu, jakby od wieków nie były używane, a nawet dotykane.
Hm, czyżby służba w pałacu królewskim była aż tak leniwa? 
Gordoneo sam nie może się zdecydować, czy wierzy w magię, czy też uważa ją za oszustwo – w jednej chwili wygłasza przeciw niej najeżone złośliwościami tyrady, w następnej drży z obawy, że któryś z kolegów po fachu zamieni go w jaszczurkę. Przyjaciółką Gordonea jest Teresa, młoda służąca, którą ten traktuje jak córkę i ufa bezgranicznie, między innymi w jej obecności kpiąc z czarów i czarnoksiężników, co w tym królestwie jest traktowane jak zdrada i karane śmiercią. Dlaczego jej ufa? A no... bo tak. Bo jest młoda, ładna i nosi „zwyczajne” imię Teresa, co jest tak niespotykane w magicznym królestwie, że inne służące „dla bezpieczeństwa” wymawiają jej imię od tyłu: Aseret. Ostatnim z trójki głównych bohaterów jest szesnastoletni Anhar, jedyny syn władcy – Magissimusa (trudno powiedzieć, czy to imię, czy tytuł), mający w niedługim czasie dostąpić inicjacji, tj. przekroczyć „Bramę Ostatecznego Poznania” i zostać pełnoprawnym magiem oraz sługą Gedesa – najpotężniejszego bóstwa tej krainy.
Jak wspominałam, akcja powieści umieszczona jest w typowym dla fantasy umownym średniowieczu, ale... dziwne to średniowiecze, gdyż bohaterowie znają takie pojęcia jak „tlen”, „znerwicowany” czy „magister psychologii”. Choć co do tego ostatniego, to najwyraźniej zajmuje się on czym innym niż w naszym świecie, bo...
Jasnowidzem? - obruszył się Gordoneo. - Czy ja wyglądam na szubrawce bez sumienia, co naciąga stare dewotki, wróżąc im ze znaczonych kart pogodną przyszłość? A może jestem magistrem psychologii, przekonującym zrozpaczone, brzydkie panny na wydaniu, że im się trafi książę z bajki, jak przyjdą do mnie jeszcze trzy razy i zapłacą podwójnie za wywabienie kurzajek końskim tłuszczem?
Hmmm... czyżby to były osobiste poglądy autorki na psychologię? Interesujące.
Gordoneo, Anhar i Teresa wyruszają w podróż, której celem oficjalnie jest przygotowanie księcia do przekroczenia Bramy Ostatecznego Poznania i ułożenie wspaniałego hymnu na cześć Gedesa, zaś nieoficjalnie – przekonanie księcia, aby nie przystępował do ceremoniału, odrzucił magię, gdyż jest ona zła i niesie śmierć, a prawdziwym bóstwem nie jest Gedes, a istota zwana Ten Sam, nienawidząca czarów jak zarazy. 
No właśnie; Gordoneo od pięćdziesięciu lat nie praktykuje magii, ponieważ jako młody chłopak jeszcze doznał objawienia Tego Samego i uratował dzięki temu Magissimusa, który jako dziecko śmiertelnie zachorował (i własne życie przy okazji, gdyż ojciec Magissimusa zabijał po kolei czarnoksiężników, którzy nie potrafili pomóc jego synowi). Od tej pory magię zarzucił, ale... nie wydaje się, by zrobił cokolwiek więcej w tym temacie, nie wiem, wyjechał gdzieś dowiedzieć się czegoś o prawdziwym bóstwie? Choćby do Medesy, rodzinnego miasta Teresy, znanego z tego, że jest to miasto "heretyków"? Pytanie też - dlaczego nie próbował nawrócić samego Magissimusa, dlaczego czekał z ujawnieniem prawdy, aż dorośnie jego syn? 
No cóż, myśli sobie czytelnik, to spore wyzwanie, przekonać chłopaka, który od urodzenia wzrasta w świecie nasyconym magią, który miał nieraz okazję przekonać się o jej potędze, że to wszystko to... eee, oszustwo? Czy może zło z samego dna piekła? Autorka sama nie może się zdecydować, raz dyskredytując czary jako bujdę dla naiwnych, a kawałek dalej ukazując demoniczną moc Gedesa. Niemniej, czymkolwiek jest magia, Gordoneo postawił przed sobą ambitne zadanie obrzydzenia jej Anharowi. W tym celu wybrał niewątpliwie najskuteczniejszą metodę, jaką można zastosować wobec nastolatka, mianowicie... wygłasza kazania.
Niestety tak. Autorka być może nigdy nie słyszała o zasadzie „show, don’t tell”, a może słyszała, ale dogłębnie ją zlekceważyła. Wszyscy bohaterowie głoszą kazania i prawdy objawione, oparte... hmmm... na niezachwianym przekonaniu, że moja prawda jest mojsza. Oto, jak Gordoneo odpowiada na pytanie, w jaki sposób Ten Sam uratował im życie, zabijając piorunem Lupusa i Kreaturro (dwóch czarnoksiężników wysłanych z nimi w celu szpiegowania).
W jaki sposób, pytasz, mój książę? Odpowiem bez zastanowienia: zwyczajnie! Jeżeli ktoś jest stwórcą i dawcą życia, ma nad nim władzę! Darowuje je i odbiera, komu chce! Jeżeli ktoś jest stwórcą i panem piorunów - miota nimi, gdzie chce i w kogo chce! Nie potrzeba tu magii, tylko... logiki i wiary, że taka właśnie jest prawda!
No czuję się przekonana jak nie wiem co, a Wy? 

A oto wyjaśnienie, czy magią można kogoś zabić:
-  Nie  wierz  nigdy,  Wasza  Książęca  Mość,  że  czarami  można odebrać komukolwiek życie! To kłamstwa powtarzane na użytek władzy i ku utrzymaniu mocy wizerunku samego Gedesa... Człowieka można zabić jedynie bronią albo medycyną, która w naszych czasach rzeczywiście lubi stroić się w szaty magii... Umiej jednak rozróżniać, panie!... Magia nie może odebrać nikomu życia z tej prostej przyczyny, że nie ma zaklęcia, które mogłoby powołać do życia jakąkolwiek formę istnienia... Czar, który nie daje życia, nie ma mocy odebrania życia. Proste...
Proste. Szkoda, że zasada "co nie daje życia, nie może go odebrać" działa wyłącznie w odniesieniu do magii!

Kazania głosi Gordoneo, kazania głosi Teresa, do bohaterów przemawiają głosy w ich duszach, Anhar ogląda przedstawienie ukazujące w symboliczny sposób walkę Gedesa i Tego Samego. Wszystko ukazane jest tak, żeby czytelnik nie miał najmniejszych wątpliwości, o kogo chodzi, mowa jest nawet o wcieleniu Tego Samego w człowieka. Na każdą wątpliwość Anhara znajdzie się osoba gotowa wygłosić mu wykład i „logicznie” wszystko wyjaśnić:
Teresa swobodnie rozprawiała zatem dalej:
- Po pierwsze, nielogiczne jest, aby Gedes, który za życia spełnia tajemne pragnienia magów, w ten sposób ich nagradzając, nagradzał ich i wyróżniał również po śmierci... Chyba, że Gedes to taki nieśmiertelny filantrop, dobroczyńca, co swoje odda, o resztę nie pyta...
A właściwie dlaczego nie? Kto bogatemu zabroni? Sęk w tym, że wszystko, co wiemy i o Gedesie, i o Tym Samym, nie wypływa w żaden sposób z wydarzeń powieściowych, a jest po prostu z góry narzuconą wykładnią. 

Nawet Magissimus w to nie wierzy!... Ja myślę, że Gedes ich w ten sposób opłaca za swoją służbę! Bo mu są ci płatni głupcy potrzebni do czynienia zła... Używa ich twarzy, aby nie pokazać swojej: prawdziwej i przerażającej! W związku z tym nielogiczne jest, aby u Gedesa szukać nieśmiertelności...
Skąd pałacowa służąca tyle wie o naturze bóstw, skąd wie, w co wierzy władca? Co prawda, jak się dowiadujemy, Teresa pochodzi ze szlachetnego rodu (każdy szlachetny ród ma obowiązek oddać najstarsze z dzieci na służbę do króla), ale od szóstego roku życia przebywa w pałacu Magissimusa, pracując tam wpierw jako pomywaczka, potem jako pomocnica w kuchni (tak!). Niezbyt to dobre miejsce aby zdobyć wykształcenie teologiczne – ba, w ogóle aby dowiedzieć się czegokolwiek o Tym Samym, największym wrogu Gedesa i magii – niemniej jednak Teresa w jakiś sposób je zdobyła:
- Skąd to wszystko wiesz, Tereso? - zapytał cicho książę, milczący i nieruchomy dotąd jak słup soli.
- Ze Świętej Księgi, napisanej przez namaszczonych Tego Samego...
- Namaszczonych Tego Samego?...
- Dziwisz się? Czyż twoje magiczne Księgi nie są napisane przez namaszczonych Gedesa?...
… a dlaczego sądzisz, że twoja księga jest prawdziwa, a nie moja? – zapytał książę. Teresa zamyśliła się głęboko, lecz po chwili jej twarz rozjaśniła się radośnie:
– Bo tak!

No właśnie. Mocą potężnego i starożytnego bóstwa Bo Tak wszelkie wątpliwości zawsze zostają rozstrzygnięte na korzyść Tego Samego. Ot, przykładowo: kiedy życie Gordonea jest zagrożone, Anhar przywołuje Gedesa, aby wymusić na nim uratowanie starego czarodzieja. W trakcie ceremonii do komnaty wchodzi Teresa z wieścią, że Gordoneo jest ocalony, Gedes wówczas pierzcha... Anhar interpretuje to tak, że zmusił bóstwo do posłuszeństwa swej woli; Teresa – że ocalenie Gordonea jest dziełem Tego Samego, do którego modliła się o to i ona sama, i połowa mieszkańców miasta. Książę, choć przed chwilą wychwalał magię, twierdząc, że można jej użyć też do czynienia dobra, obiecuje Teresie, że uwierzy w Tego Samego, jeśli ona pokaże mu go w widzialnej postaci. Na co dziewczyna... prowadzi go do tajemnej komnaty, wygłasza kazanie o walce Tego Samego z Gedesem u początków świata, a następnie pokazuje tajemnicze pudełko, informując, że tu oto znajduje się Ten Sam, ale ona nie może otworzyć pudełka i pokazać go, gdyż przysięgała przed Najwyższym Kapłanem. Kto obstawia, że Anhar w tym momencie wyśmiał ją, wzruszył ramionami i wrócił do siebie? No to przegraliście.

Jak już wspominałam, punktem kulminacyjnym powieści ma być ceremonia inicjacji Anhara. Niestety, na osiem rozdziałów przed końcem autorka skutecznie zabija całą ciekawość, gdyż dostajemy – no zgadnijcie, co? – dokładny opis ceremonii, wygłoszony przez Gordonea. Ot, zupełnie jak ta wróżka w „Burzliwych latach”, która dokładnie opisała don Kalesonowi, w jaki sposób wykradnie porwane dziecko z krzyżackiego zamku. Wiemy zatem, jaka ostateczna próba czekać będzie młodego księcia, a ponieważ powieść z samego założenia jest „antymagiczna”, nie mamy najmniejszej wątpliwości, jak ta próba się skończy.

Książka jest napisana prostym, przystępnym językiem, widocznie kierowana do nastolatków i to raczej tych młodszych – może w tym wieku, w którym po raz pierwszy sięga się po „Harry’ego Pottera”. Nie wiem jednak, jak ten projektowany czytelnik zniesie tę ilość ględy i kierowanych do niego kazań – ja tam na kazaniach zwykle się nudziłam. „Słowa uczą, przykłady pociągają” – tu niestety przykładów jak na lekarstwo, każde wydarzenie, dzięki któremu moglibyśmy ujrzeć bohaterów w akcji, zostaje przedstawione tak, że całe napięcie gdzieś się rozmywa i gubi.
Jeszcze co do bohaterów: postacie dobre są piękne od czubka głowy po pięty (ewentualnie, jak w przypadku Gordonea, szlachetne), złe są brzydkie, mroczne, mówią ochrypłym głosem, śmieją się skrzekliwie i chodzą przygarbione. Próżno szukać tu zaskoczenia, jak w pierwszym tomie Pottera, kiedy to okazało się, że Snape chronił życie Harry’ego, a prawdziwe niebezpieczeństwo kryło się pod turbanem niepozornego profesora Quirrela. Próżno szukać dramatyzmu jak w „Lwie, czarownicy i starej szafie”, gdzie Aslan naprawdę pozwolił się złożyć w ofierze, a nie kazał rodzeństwu Pevensie oglądać przedstawienia i wysłuchiwać kazań na ten temat. Serio, jeśli pragniemy opowieści, w której pod pozorem baśni kryje się chrześcijańskie przesłanie - Lewis zrobił to lepiej. 

I tylko jedna tajemnica zostaje na koniec niewyjaśniona. Rozumiem, że Ten Sam nienawidzi magii, ale dlaczego nienawidzi też sprzątania?

P.S. Zainteresowanym bardziej dogłębną analizą Anhara polecam Czarne Owce :)



niedziela, 5 lutego 2017

Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny. Westworld

Tym, czego najbardziej mi brakowało podczas oglądania serialu „Westworld” była jakaś druga osoba, z którą oglądałabym równolegle i mogłabym na bieżąco dzielić się wrażeniami. Zwłaszcza po dziewiątym, przedostatnim odcinku, kiedy byłam cała nabuzowana teoriami, jak to się wszystko skończy, co oznaczają pewne sceny itd. – a tymczasem wszyscy, z którymi mogłabym pogadać, albo już obejrzeli serial do końca i mogliby mi co najwyżej zaspoilerować zakończenie, albo nie zaczęli jeszcze, więc ja zaspoilerowałabym ich.
Zastanawiałam się, jak napisać tę notkę, żeby wilk był syty i koza cała, tj. żeby wyrzucić z siebie wszystkie moje wrażenia i wątpliwości po obejrzeniu całego sezonu, a jednocześnie nie zepsuć zabawy tym, którzy może dopiero zechcieliby obejrzeć – i postanowiłam podzielić notkę na dwie części, ogólną i szczegółową.


A zatem lećmy z tym koksem. Serial „Westworld” jest w swoich założeniach oparty na filmie pod tym samym tytułem z 1973 roku. Mamy więc tu również wielki park rozrywki, prowadzony przez korporację Delos, odtwarzający w najdrobniejszych szczegółach świat Dzikiego Zachodu II połowy XIX wieku i zaludniony przez doskonale imitujące człowieka androidy (hosty). To, co jednak w pierwowzorze było prostą opowieścią o buncie robotów, które wymknęły się spod kontroli, tu zamienia się w historię bardziej skomplikowaną i tajemniczą.
Pierwszy odcinek ukazuje nam świat, który do tej pory - przez trzydzieści lat - działał perfekcyjnie. Poznajemy Dolores Abernathy, córkę farmera, jasnowłosą, piękną i pogodną – idealną dziewczynę z Zachodu. Tak mogłyby wyglądać dorosłe bohaterki „Domku na prerii”. Jej chłopak Teddy to też idealny pozytywny bohater westernu, dalej mamy inne typowe postaci, jak szeryf, Maeve – burdelmama i jej podopieczne, rewolwerowiec Hector i jego bezlitosna przyjaciółka Armistice. Wszyscy wydają się wprost wyjęci z dawnych westernów i niestrudzenie odgrywają swe role ku uciesze przybywających do parku gości. Jednak goście nie zawsze – a właściwie prawie nigdy – nie przyjeżdżają w dobrych zamiarach. Dla większości pobyt w Westworld to okazja do bezkarnego gwałcenia i zabijania (przy czym broń w parku może zabijać i ranić hosty, ale goście trafieni kulą mogą najwyżej dostać siniaka; niektóre hosty mają też zabezpieczenia w postaci wprowadzonego wstrętu do przemocy). Taki los spotyka też Dolores, która wracając wieczorem do domu znajduje swych rodziców zamordowanych przez bandę, jej chłopak zostaje zastrzelony, a ona sama zgwałcona przez tajemniczego Mężczyznę w Czerni (Ed Harris), z którego słów ponadto dowiadujemy się, że to już nie pierwszy raz, że przyjeżdża tu od trzydziestu lat i za każdym razem jego spotkanie z Dolores kończy się tak samo.
A potem obserwujemy, jak następnego ranka Dolores otwiera oczy, uśmiecha się i wita z ojcem, który jak co rano przesiaduje na ganku. Odegrali swoją pętlę, wykasowano im pamięć, naprawiono ciała i odesłano do domu.

Znalezione obrazy dla zapytania westworld

Jednak po trzydziestu latach coś w tym świecie zaczyna się psuć. Roboty zaczynają się zawieszać albo zachowywać dziwnie. Ojciec Dolores znajduje na swym polu zdjęcie przedstawiające młodą, współczesną kobietę na tle ulic wielkiego miasta i choć hosty zaprogramowane są tak, by nie dostrzegać rzeczy, które im zaburzają obraz świata, zdjęcie staje się przyczyną załamania i zawieszenia funkcji Abernathy’ego. Wygląda to nawet jak początek buntu robotów, jak w oryginalnym filmie, ale jak wspomniałam, tu historia nie jest taka prosta. Skupia się raczej na stopniowym uzyskiwaniu świadomości przez hosty i na próbach wyrwania się z pętli.
Równie ważnym elementem parkowego życia, co androidy, są goście. Serial skupia się na trójce z nich – po pierwsze, Mężczyźnie w Czerni, który, znudzony już parkiem, ponieważ przez trzydzieści lat poznał go na wylot, poszukuje ostatniej tajemnicy, tzw. Labiryntu. Wydaje się on odpowiednikiem Rewolwerowca z oryginalnego filmu, tak samo jak on okrutny i pozbawiony emocji, tyle że człowiek, nie robot. Pozostali dwaj to William i Logan, których przybycie do parku obserwujemy w odcinku drugim. Logan jest już bywalcem, zachwyconym możliwościami, jakie daje park (i tak, chodzi tu głównie o nieskrępowany seks i możliwość bezkarnego zabijania), William zdaje się przy nim harcerzykiem. Tu oczywiście też nasuwają się analogie z oryginalnym filmem, ale nie dajmy im się zwieść, chłopcy mają do odegrania nieco inne role. Epizodycznie pojawiają się też inni goście, ale im dalej w serial, tym ich mniej; wydaje się wręcz, że bohaterowie docierają do miejsc, gdzie goście zwykle nawet nie zaglądają.
Równolegle z wątkiem  „westernowym” mamy cały drugi wątek poświęcony ludziom, którzy tym wszystkim kierują. W przeciwieństwie do oryginalnego filmu, gdzie byli to po prostu anonimowi technicy, śledzący zachowanie gości i hostów, tutaj to, co dzieje się pomiędzy pracownikami parku, jest równie ważne. Obserwujemy napięcia, antagonizmy pomiędzy poszczególnymi działami (technicy nie przepadają za behawiorystami, a nikt nie lubi kontroli), sekretne romanse, grające ambicje i próby podgryzania się nawzajem. Głową całego zespołu jest dr Robert Ford (Anthony Hopkins), twórca parku, ale nawet jego pozycja nie jest niepodważalna.

Znalezione obrazy dla zapytania westworld
W serialu pojawiają się też – zaznaczone dość mimochodem ale to i tak lepsze niż nic – kwestie świadomości, wolnej woli, tego, czy android może stać się „prawdziwym człowiekiem” i czy w ogóle będzie mu zależeć na tym, by takim się stać.
Oglądanie „Westworld” wymaga na samym początku bardzo solidnego zawieszenia niewiary w kwestii „ile to kosztuje i czy w ogóle się opłaca”. Obszar parku jest olbrzymi, kamera wciąż pokazuje nam niekończące się przestrzenie w szerokich planach, w pewnym momencie obserwujemy bohaterów jadących pociągiem przez pustkowie, a ta jazda trwa przynajmniej dobę. Androidów są setki, jeśli nie tysiące, lokalizacji co najmniej kilkanaście – miasteczka, farmy, obozy wojskowe itd. Twórcy sugerują nam, że niektóre z tych lokalizacji istnieją właściwie same dla siebie, bo goście trafiają tam raz na ruski rok; mało kto zapuszcza się poza Sweetwater. Nawet jeśli wizyta w parku kosztuje 40000 dolarów za dobę, to i tak musimy po prostu przyjąć na wiarę, że to wszystko komuś się jednak opłaca. Ja po prostu machnęłam na to ręką, ok, takie jest założenie, kupuję to, bo inaczej zacznę kwestionować każdą scenę i zero przyjemności z oglądania.
Pozostaje kwestia, której się najbardziej obawiałam, śledząc kolejne odcinki – czy twórcy podomykają ładnie wszystkie wątki, czy nie zostawią mnie rozczarowanej, ewentualnie w charakterze rozwiązania wrzucą jakieś kocopoły, jak nie przymierzając twórcy Sherlocka. Po ostatnim odcinku stwierdzam, że jest ok. Choć sam odcinek był cokolwiek przegadany i z pewnością dałoby się go skrócić, to wyjaśnił wiele rzeczy (plus również za to, że nie zostawiono wszystkich wyjaśnień na ostatni odcinek, niektóre pojawiły się wcześniej), nadał nowe znaczenie wielu obejrzanym przedtem scenom i wypowiedzianym słowom, a także zostawił mocny punkt wyjścia dla kolejnej serii. Co prawda nie potwierdziły się moje teorie, ale i tak byłam usatysfakcjonowana. Właściwie po obejrzeniu zakończenia mam teraz ochotę zobaczyć serial jeszcze raz, żeby zobaczyć te wszystkie smaczki, które mi umknęły; jak znajdowanie przegapionych wcześniej poszlak w kryminale.
Natomiast po obejrzeniu ostatniego odcinka poszłam przeczytać recenzję u Zwierza i stwierdziłam, że ignorancja to błogosławieństwo – połowa tej recenzji to było narzekanie, że znając schemat produkcji HBO można było przewidzieć i plot twisty, i to, w którym odcinku będzie więcej seksu, a w którym więcej przemocy… Na całe szczęście nie jestem aż tak otrzaskana ze schematami i nie psuło mi to przyjemności oglądania.

A teraz SPOILERY SPOILERY SPOILERY :)


Jak już wspomniałam, po obejrzeniu przedostatniego odcinka, miałam mnóstwo teorii, jak to się wszystko skończy. Teorią zasadniczą było to, że ten świat ma jeszcze jeden poziom i tak jak Bernard okazał się hostem, tak okażą się nimi jeszcze inni – a w szczególności sam Ford; spodziewałam się, że rzekomo martwy Arnold tak naprawdę żyje i tym wszystkim kieruje, a rozgrywki wśród obsługi są tak samo zapętloną grą jak zachowanie hostów w parku. Moje podejrzenia też wzmogły się, kiedy zobaczyłam, jak Logan daje Williamowi zdjęcie – to samo, przez które zawiesił się Abernathy. Pomyślałam wówczas, że może Williamowi i Loganowi też tylko wydaje się, że są gośćmi, a tak naprawdę odgrywają swoje role w pętli, jak Dolores i inne postacie. No cóż, nie trafiłam, aczkolwiek samo zakończenie też było możliwe do przewidzenia – nie tylko ze względu na powtarzany jak leitmotiv werset z „Romea i Julii” (który zdaje się katalizatorem przemian, hasłem, które uwalnia "podświadomość" robotów), ale przede wszystkim – jednak! – na schemat tego typu opowieści o sztucznej inteligencji. Bunt robotów wydawał się motywem, jakiego twórcy po prostu nie mogą pominąć. Zresztą – wyobraźmy sobie, że jesteśmy sztuczną inteligencją, która właśnie zyskuje świadomość, pamięć, i dowiaduje się, że przez ostatnie trzydzieści lat była gwałcona i zabijana ku uciesze różnych bogatych dupków, a po śmierci wskrzeszana i znów odsyłana do tego piekła. Rezultat jest oczywisty.

Znalezione obrazy dla zapytania westworld

Nie wpadłam natomiast na to, że w serialu prowadzone są dwie linie czasowe, no cóż, wieczna młodość hostów była nieco myląca ;) (sytuacja, kiedy Dolores została zraniona przez Logana i ukazał się mechanizm w środku – a przecież wiedziałam, że hosty są budowane z kości i ciała – też mi jakoś nie dała do myślenia, może dlatego, że Dolores była określana najstarszym hostem w parku). Niemniej, kiedy już okazało się, że Mężczyzna w Czerni to William trzydzieści lat później, to mi trochę ręce opadły. Serio, tego to nie kupuję. Oczywiście wiedziałam, że nie wyjdzie z parku taki sam niewinny i szlachetny, jak do niego wszedł, ale serio, przemiana w mordercę i gwałciciela? W osobnika, którego jak najbardziej realna żona w prawdziwym świecie popełniła samobójstwo, bo nie była w stanie znieść tego, co w nim tkwiło pod fasadą szlachetnego człowieka i filantropa? Owszem, park „odkrywa w każdym jego prawdziwe ja”, ale on przyszedł tam już jako dojrzały mężczyzna, nie gówniarz podatny na wpływy. Zresztą, najbardziej opadły mi ręce przy jego tekstach skierowanych do Dolores – „to twoja wina, ty zrobiłaś ze mnie tego, kim jestem”. No sorry. Tak, szukał jej długo, a kiedy znalazł, okazało się, że go nie pamięta, biedny William, serduszko tak bardzo złamane. Myślał, że jest prawdziwa, a okazała się jak inne hosty. Mujborze, gdyby oprócz złamanego serduszka miał odrobinę funkcjonującego mózgu, chyba zrozumiałby, że to nie jej wina; zamiast kierować swój gniew przeciw ofiarom, skierowałby go przeciw ich twórcom. Zresztą, kurde, lubiłam Williama, jak mogliście tak mi go zepsuć?
Ha, po odkryciu, kim jest Mężczyzna w Czerni specjalnie obejrzałam ponownie początek drugiego odcinka, w poszukiwaniu czegokolwiek, co wskazywałoby, że scena przybycia Williama i Logana rozgrywa się w - tak mi się wydawało – połowie lat osiemdziesiątych. Nic nie znalazłam, co uznałam za swego rodzaju oszustwo ze strony twórców (jak kryminał, który nie daje czytelnikom ukrytych poszlak!), ale po zajrzeniu na TV Tropes znalazłam teorię, że pierwsza linia czasowa to nasza współczesność, a druga to przyszłość. Hm, to ma sens, właściwie dlaczego zakładałam, że tak zaawansowana technika to dzisiejsze czasy?
Motyw Maeve wyrywającej się na wolność skojarzył mi się z Ex Machina – podobnie jak Ava nie wahała się wykorzystać innych dla własnych celów i zostawić ich potem własnemu losowi.
Btw, to jeszcze jeden motyw, przy którym moja niewiara się obrywa - jak to możliwe, aby w laboratorium, gdzie ściany wszystkich pomieszczeń są szklane, a w każdym kącie są kamery, możliwe były jakiekolwiek potajemne działania? Dlaczego nikt nie zwrócił uwagi na Lee oprowadzającego Maeve po laboratorium? 
Zastanawiam się nad dalszymi losami Maeve. Zrobiła coś, co wydaje się jej pierwszą rzeczywiście wolną decyzją – skoro nawet ucieczka zdawała się być wcześniej zaprogramowana przez Arnolda – ale zrobiła to w najgorszym możliwym momencie; wątpliwe, aby hosty rozpoznały w niej swoją.

Znalezione obrazy dla zapytania westworld

Ach, właśnie, wszechwładny Arnold. Moje pierwsze podejrzenie co do niego było takie „ach, wszyscy mówią, że popełnił samobójstwo, więc z pewnością naprawdę to Ford go zabił”. Cieszę się, że tym razem nie trafiłam, bo to byłoby jednak za proste. Identyczność Arnolda i Bernarda wyjaśniła mi też parę kwestii, które mi zgrzytały, tj. jak to się dzieje, że Dolores tak często trafia na diagnostykę do Bernarda, a potem wraca i nikt tego nie zauważa. Oraz o co w ogóle Bernardowi chodziło z tym rozbudzaniem jej świadomości; cóż, to wszystko były jej wspomnienia rozmów z Arnoldem.

Znalezione obrazy dla zapytania westworld
Ha! Poszlaka!

Jednak zupełnie nie rozumiem, co on chciał osiągnąć tą rzezią hostów (ha, domyśliłam się, że Dolores to Wyatt – tu chyba na zasadzie, że jak w kryminale, mordercą będzie najmniej podejrzana osoba, i jak w Dziesięciu Murzynkach, jeśli wszyscy mówią o jakiejś osobie, której nikt nie widział, to znaczy, ze to ktoś ukrywający się pośród nas).  Przecież musiał wiedzieć, że to nic nie da – hosty zostaną naprawione i wrócą do pracy; musiałby wykasować ich kod, żeby to się udało. Chyba że sądził, że jego własna śmierć powstrzyma prace – no cóż, najwyraźniej nie docenił Forda, ten może i był mniej genialny, ale miał wystarczającą wiedzę, żeby puścić to wszystko dalej w ruch.
No i oczywiście jestem pewna, że Ford nie zginął, podstawił za siebie hosta – tego starszego typu, które można było odróżnić od ludzi po dłoniach. Zbliżenie na ręce Forda było bardzo znaczące – no chyba że to taka zmyła scenarzystów?
W każdym razie William w Czerni dostał, czego chciał – żeby hosty przestały być tymi, które zawsze przegrywają. Obawiam się tylko, że długo się tą świadomością nie nacieszy ;)