Szukaj na tym blogu

wtorek, 16 lutego 2016

Męczeństwo świętego Wawrzyńca (ff: Demony da Vinci) [3/?]

Stara Colombina nawet w młodości nie grzeszyła urodą, gołębiego serca też nigdy nie miała. Wdowa od wielu lat, utrzymywała się z prania i sprzątania, jednak wszyscy w okolicy wiedzieli, że ma też dodatkowe źródło dochodów. Po zmierzchu nieraz rozlegało się szybkie, niecierpliwe pukanie do drzwi jej ubogiej izdebki i jakaś owinięta płaszczem postać wślizgiwała się do środka, rozglądając trwożnie, czy ktoś nie widzi. Potem wychodziła, ściskając coś za pazuchą, podczas gdy Colombina z miną sytego kota przeliczała zarobione miedziaki, srebrne monety, a czasami, choć bardzo rzadko, i złote floreny. Mówiono, że nikt nie warzy tak skutecznych napojów miłosnych, jak ona. Sama Colombina była bardzo zainteresowana podtrzymywaniem tej opinii, zwłaszcza że, jak z uciechą stwierdzała sama przed sobą, każdy napój miłosny pracuje dla niej dwa razy – raz, kiedy zakochana dzierlatka kupuje go, by zwabić do siebie wymarzonego mężczyznę, a drugi – gdy kilka miesięcy później przychodzi prosić o pomoc w kłopotach.
Tak więc nocni goście oczekiwani byli niecierpliwie, ale dobijanie się do drzwi w środku dnia nie wróżyło raczej nic dobrego.
Colombina wytarła ręce z mydlin i uważnym wzrokiem obrzuciła swą izdebkę. Nie, nie ma w niej nic podejrzanego, nic, co mogłoby wskazywać, że mieszkająca tu szacowna wdowa zajmuje się czymkolwiek innym niż praniem cudzej bielizny. Nic, co dawałoby do zrozumienia, że zarabia więcej niż te nędzne miedziaki, o jakie co sobota zajadle wykłócała się ze swymi chlebodawcami. Dobrze.
– Zara, zara, pali się, czy co? – zaskrzeczała i poszła otworzyć drzwi.
– No wreszcie, babo! – powiedział wysoki, brodaty mężczyzna, bezceremonialnie ładując się do jej mieszkanka. Colombina osłupiała.
– Zoroaster, obwiesiu, ty tutaj?! – sapnęła, kiedy już wreszcie odzyskała głos. – No, no, a cóż cię tak przypiliło, że aż przychodzisz do Colombiny po radę? Przestał ci stawać?
Mężczyzna zwany Zoroastrem rzucił jej wściekłe spojrzenie czarnych oczu, a jego krótka, gęsta broda aż najeżyła się z irytacji.
– Nie pozwalaj sobie, wiedźmo… Niepotrzebne mi twoje afrodyzjaki, przyszedłem po co innego. On mnie przysłał.
Oczy Colombiny błysnęły, a jej mózg zaczął pracować szybciej. Skoro zjawia się u niej Zoroaster, kamrat słynnego Leonardo, to znaczy, że będzie można zarobić! O Leonardo wieść gminna głosiła… ach, czego ona nie głosiła. Mówiono, że rozmawia z nietoperzami i innym nocnym plugastwem. Mówiono, że w swej pracowni kraje wykradzione z cmentarza trupy, by odnaleźć miejsce, w którym kryje się dusza. Mówiono, że w bitwie potrafi zesłać na wroga deszcz ognia i siarki, jak aniołowie pańscy na Sodomę. Mówiono, że chodzi pod wodą, oddychając jak ryba. Mówiono wreszcie, że płaci mu i Lorenzo, i papież, i Turkowie…
– To i dobrze, bo nie mam żadnych afrykańskich znaków. ON cię przysłał, mówisz? A czegóż to wielki czarnoksiężnik Leonardo potrzebuje od ubogiej wdowy?
– Leo nie jest czar… – zaczął Zoroaster, lecz przerwał, wzruszając ramionami. – Nieważne. Potrzebuje jakichś grzybów, o, tu mi narysował. – Z sakiewki przy pasku wydostał pomiętą karteczkę. – Mówił też, jak się nazywają, ale wiesz. Po łacinie.
Colombina wzięła karteczkę i przyjrzała jej się uważnie, po czym w zamyśleniu pokiwała głową.
– To nie będzie takie proste, kochasiu… – zaskrzeczała. – Zdobycie tych grzybków jest trudne, niewiele ich tu rośnie, a ja mam tylko odrobinę, na własny użytek… Stara już jestem, zbierać mi coraz trudniej…
– Dobrze, dobrze, gołąbeczko, nie kręć, tylko gadaj: ile za nie chcesz?
– Dziesięć florenów.
Zoroaster gwizdnął.
– Czyś ty, babo, oszalała?! Ile?! Co ty uważasz, że sram złotem?! Pokaż w ogóle najpierw, ile tego masz, bo może w ogóle nie warto zawracać sobie głowy…
Colombina skinęłą głową i podreptała w kąt izby, gdzie za obluzowaną deską trzymała swe skarby. Pogrzebała chwilę i wyciągnęła przybrudzone zawiniątko z grubego płótna. Dość spore, jak ocenił Zoroaster. Bezceremonialnie wyciągnął rękę i chwycił woreczek, mimo skrzekliwych protestów właścicielki, po czym rozsupłał i zaczął uważnie porównywać zawartość ze szkicem. Wreszcie, zadowolony, podniósł wzrok na Colombinę.
– Dam florena – oznajmił.
– Cooo?! – wiedźmę aż zatchnęło. – Tylko florena, za moją ciężką pracę?!
– Dałbym dwa, gdybyś miała już gotowy wywar.
– Nie mam – burknęła. – A za dwa też bym nie sprzedała, to się gotuje siedem godzin, w wodzie z siedmiu źródeł, w pełnię ksieżyca… Dwa floreny, też coś!
– Dobra, daję dwa za same grzybki.
– Osiem. Taniej bym bratu rodzonemu nie sprzedała!
– Trzy i grosza więcej nie dam. A brata prędzej byś okradła, gołąbeczko, niż coś mu sprzedała uczciwie!
– Pięć i niech będzie moja krzywda, Pan Bóg wspomni na samotną wdowę…
– Cztery, a Pan Bóg cię w końcu pokarze, że tak zdzierasz z biednych ludzi.
– No, no, tylko mi nie mów, że na biednego trafiło! – parsknęła Colombina. – Cztery i wypłacasz mi tu od razu, z ręki do ręki, żadnych obietnic! Albo własne ucho zobaczysz, a nie grzybki!
– Dobra, już dobra. – Zoroaster pogrzebał w sakiewce, błysnęły złote monety. – Masz, kostucho, a pokłoń się ode mnie czartu, jak mu będziesz na sabacie kopyto całować.
Colombina chuchnęła na monety i czym prędzej schowała je za pazuchę.
– Ej, kochaneczku – zagruchała przymilnie – a nie zostałbyś jeszcze na chwilę? Pogawędzimy… Napijemy się, mam winko zacne, rozgrzewające kości… Twój Leonardo poczeka, krzywda mu się nie stanie!
Zoroaster spojrzał w dół, na dłoń Colombiny, która podczas tej przemowy zdążyła jakoś tak przypadkiem, po brzegu rozchełstanej koszuli, zabłądzić na jego pierś. Ujął ją dwoma palcami za nadgarstek i zdjął z siebie jakby zdejmował robaka.
– Dzięki… dzięki... ale naprawdę się spieszę. Innym razem! – rzucił, cofając się, aż natrafił plecami na drzwi. Otworzył je i wypadł czym prędzej na zewnątrz, jakby ziemia mu się paliła pod nogami.
Colombina uśmiechnęła się złośliwie i wróciła do izby. Sięgnęła za pazuchę, wyciągnęła monetę, nadgryzła i pokiwała głową z uznaniem. Dobre, uczciwe złoto.
Przez chwilę zastanawiała się, po co temu Leonardo potrzebne są grzyby, po których mądre niewiasty, takie jak ona, w księżycowe noce latają aż na sabat i z powrotem… ale wreszcie wzruszyła ramionami. Może i on ma jakąś sprawę do samego czarta.

***
– Mam to, o co prosiłeś, mistrzu! – rzucił z przejęciem Nico, wyjmując na stół zawartość skórzanej sakwy. – Siarka… wschodnie przyprawy… oliwa… – Kichnął głośno, gdyż całą pracownię przenikał jakiś ostry, nieprzyjemny zapach.
– Z tymi grzybami było trochę problemu. – Zoroaster splunął z niesmakiem. – Wyobrażasz sobie, czego chciała w zamian ta stara wiedźma spod zachodniej bramy?! Nie wyobrażasz. Ledwie udało mi się uciec! Pfuj! – Otrząsnął się ze wstrętem. – Co tu tak śmierdzi?
– A peleryny? – mruknął Leonardo, nie odrywając wzroku od planów jakiegoś budynku. Zoroaster cisnął na stół spory pakunek obwiązany sznurem.
– Wszystko jest, nawet… – Pogrzebał głębiej w torbie, ostrożnie wyciągając małą paczuszkę, owiniętą w skrawek ciemnego jedwabiu. – Myślałem, że już z tym skończyłeś!
– Skończyłem. – Leonardo rozwinął paczuszkę i delikatnie roztarł w palcach szczyptę opiumowego proszku. – Rozmieszaj to z winem, a ty, Nico, weź moździerz i utrzyj na proszek te grzyby, tylko raz-dwa! Zo, pytałeś ją, ile to trzeba warzyć?
– Tak, przez siedem godzin, w wodzie z siedmiu źródeł, coś tam jeszcze… Aha, przy pełni księżyca.
– Cholera, nie mamy tyle czasu… – Palce Leonarda zatrzepotały nerwowo. – Pełnia księżyca… hm… to pewnie tylko zabobon, woda z siedmiu źródeł… hm, może chodziło jej o różne właściwości… trudno, to pominiemy… ale czas gotowania… jeśli siedem godzin jest niezbędne do uzyskania odpowiedniej koncentracji… Musimy to jakoś przyspieszyć!
Zoroaster i Nico spojrzeli na siebie i wzruszyli ramionami. Wydobyć z Leo jasną wypowiedź było trudniej, niż wycisnąć wodę z kamienia. Miał w sobie coś z kuglarza, który pilnie strzeże sekretów swoich sztuczek, bo wie, że te, raz rozszyfrowane, będą wydawać się widzom banalnie proste i nieinteresujące. Owszem, zdarzało się, że coś im tłumaczył, ale zawsze wtedy mówił tak szybko, posługując się przy tym tak niezrozumiałymi nazwami i terminologią, że dawno dali sobie spokój z próbami zrozumienia, poprzestając na dokładnym wykonywaniu poleceń.  
Jednak pewna sprawa domagała się wyjaśnienia natychmiast.
– Leo! - huknął Zoroaster. – Co tu tak śmierdzi, do diabła, przecież udusić się można! – Spojrzał na palenisko, gdzie w metalowej rynience bulgotała jakaś podejrzana ciecz. – Co ty tam gotujesz, kocie szczyny?!
– Ludzkie – wyjaśnił nieuważnie Leonardo. – A dokładniej mówiąc, moje własne.
– Cooo???
Da Vinci wreszcie podniósł głowę znad rozłożonych na stole planów. Rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem po pracowni i sięgnął szybkim ruchem po jedną z książek ułożonych w chwiejny stos. Nico rzucił się ratować rozpadającą się wieżę, podczas gdy Leonardo nerwowo przewracał kartki, mamrocząc coś pod nosem.
– Tu! Tu, zobaczcie, Awicenna w swoim traktacie pisze, że jeśli będziemy prażyć mocz wystarczająco długo, otrzymamy substancję, która…
– Leo… – Zoroaster mówił powoli i wyraźnie jak do dziecka. – Nie opowiadaj mi o tym, nie chcę tego słuchać, nie obchodzi mnie, co to za substancja ani co z nią zrobisz, o ile nie każesz mi tego pić! Rozumiemy się? I wywietrz porządnie, jak już skończysz.
– Dobrze. – Wzrok Leonarda nadal był rozkojarzony, jakby patrzył gdzieś daleko w przestrzeń, przenikając ściany pracowni. – Nico… Nico! Znajdź mi ten żeliwny garnek z pokrywką, tak, ten nieduży. Jeśli go odpowiednio uszczelnimy… tylko czym?
– Gliną? – podpowiedział przejęty Nico.
– Lepiej smołą. No więc, jeśli go uszczelnimy, wytwarzająca się para nie będzie miała ujścia... Tak! Już starożytni o tym pisali, Heron z Aleksandrii skonstruował maszynę, która dzięki działaniu pary obracała się i…
– To się ma obracać? – nie rozumiał Zoroaster.
– Nie, to się ma szybciej gotować. Para zwiększy ciśnienie w środku kociołka i wtedy…
– ...wtedy wszystko w pizdu wybuchnie – dokończył sceptycznie Zo. Leonardo spojrzał na niego, mrugając, wybity z transu.
– Masz rację – przyznał wreszcie. – Ale jeśli zostawimy małą szczelinę…Dla bezpieczeństwa… Powinno się udać!
– Próbowałeś już tego kiedyś?
– Nie, ale czytałem… Nico, co z tym garnkiem?! Musimy zdążyć przed wieczorem.
– A może powiesz nam łaskawie, o co chodzi? – zirytował się Zoroaster.
– Powiem. Później. Teraz potrzebuję jeszcze… Zo, leć na targ i kup tuzin jajek. Albo nie, dwa tuziny. Nico, jak już skończysz z grzybami, skocz na strych i poszukaj tych starych, karnawałowych masek.
– Mistrzu, po co?
– No jak to, po co. Szykujemy się do przedstawienia!


***
Kiedy tamci dwaj wyszli, strażnik przyniósł mu nieco wody, nie z litości, a po to, by nie opadł całkiem z sił przed jutrzejszym świętem. Była cuchnąca i paskudna w smaku, lecz jednocześnie była pierwszą rzeczą do picia, jaką dostał od Bóg wie ilu godzin, więc, choć dławił go wstyd, chłeptał chciwie z miski, którą ledwie był w stanie utrzymać w obolałych i spuchniętych rękach. Przykuto go do ściany krótkim łańcuchem, który nie pozwalał się położyć; siedział więc, wyprostowany, przyciskając plecy do zimnych kamieni. To przynosiło nieco ulgi. Dałby wiele za kilka godzin snu, ale kiedy tylko głowa mu opadała, ukryte w żelaznej obroży kolce zmuszały go, by podniósł ją znów.
Kat Lorenza znał się na swej robocie; choć tortury zdawały się trwać w nieskończoność, Riario ani razu nie stracił przytomności. Sam Lorenzo nie pojawił się w piwnicy, jakby Girolamo nie interesował go nawet na tyle, by chciał ponapawać się jego cierpieniem.
Próbował zagadać do strażnika. Obiecywał mu wszystko, co tylko mógł: pieniądze, zaszczyty, łaskę papieża. Zaklinał na zbawienie jego duszy. Jednak młody człowiek patrzył na niego z całkowitą obojętnością, nie reagując na nic – doskonale wytresowany, a może po prostu głuchy? Gdy w misce ukazało się dno, zabrał ją i wyszedł bez słowa, pozostawiając Girolamo przeklinającego bezsilnie w ciemności.

czwartek, 11 lutego 2016

Męczeństwo świętego Wawrzyńca (ff: Demony da Vinci) [2/?]

– Ej, synek, zostaw te zabawki. Ty tu przyszedłeś uczyć się, czy krotochwile robić?
Siedemnastoletni Jacopo Pierini oderwał się od rozłożonego na solidnym, dębowym stole żelastwa, które przeglądał z wielkim zainteresowaniem i spojrzał na swego mistrza. Stary Bartolomeo jak zwykle pojawił się bezszelestnie – mimo wieku i tuszy wciąż potrafił poruszać się jak kot. Teraz spoglądał na chłopaka z czymś w rodzaju dobrotliwego uśmiechu, rozciągającego bezzębne usta.
Jacopo uważał się za szczęściarza. Jeszcze miesiąc temu był nikim – ot, jeden z miejskich szczurów, piąte dziecko taniej dziwki z przedmieścia, złodziej i awanturnik. Spędzał dnie z podobnymi sobie, pijąc, kiedy tylko miał za co, a kiedy nie miał – okradając gości okolicznych tawern i wdając się w bójki. Pięści miał ciężkie i niejeden z jego kamratów nosił na twarzy pamiątkę po spotkaniu z nim – złamany nos, czy naderwane ucho. Do noża też był prędki, o czym przekonało się ostatnio paru z konkurencyjnej bandy. Nie można powiedzieć, dzięki temu cieszył się respektem nie tylko w swojej dzielnicy, ale i w całym mieście, a inne rzezimieszki ustępowały mu z drogi bez gadania – ale do czasu. Któryś z tych śmierdzących psów, pewnie zazdrosny o jego wpływy Marco Krzywy Kutas, wydał go gwardzistom. Jacopo oberwał srogo i już widział w wyobraźni swe ciało dyndające na szubienicy, rozdziobywane powoli przez ptactwo, nim ktoś łaskawie zezwoli, by zdjąć je i pogrzebać gdzieś pod płotem cmentarza. Nie obeszłoby to go za bardzo, gdyby nie fakt, że Catalina akurat dwa tygodnie temu urodziła jego dziecko i gdyby go zabrakło, musiałaby zacząć się puszczać, żeby je utrzymać.
Wtedy właśnie jak anioł z nieba pojawił się Bartolomeo oznajmiając, że szuka ucznia do terminu, bo starzeje się i długo już w pojedynkę nie da rady. Ten tutaj wygląda mu zaś na silnego i sprytnego chłopaka, więc jeśli jaśnie panowie sędziowie pozwolą, on weźmie go do siebie, wyuczy wszystkiego jak trzeba i sprawi, że jeszcze będzie z niego jakiś pożytek. A jeśli nie, to cóż, zawsze jeszcze zdążą go powiesić.
Bartolomeo cieszył się dużym poważaniem, uchodził wręcz za artystę w swoim fachu, którego tajniki znał jak nikt inny, więc jaśnie panowie zgodzili się i tak oto Jacopo znalazł się pod dachem starego mistrza. Przez pierwszy miesiąc sprzątał jedynie, przynosił wodę i rozpalał ogień, a mistrz uważnie obserwował każdy jego krok. Potem awansował i mógł już podawać narzędzia, a dziś nadszedł czas, kiedy miał rozpocząć prawdziwą naukę. Przyszedł więc rano, jak zwykle, rozpalił ogień, zamiótł wielką, ciemną salę, w której jedyne światło dawały maleńkie, zakratowane okienka tuż pod samym sufitem. W sali było chłodno, jak zwykle rankami, nawet w te upały. Za to po południu, gdy powietrze nagrzewało się już solidnie od buzującego stale w wielkim kominie ognia, ledwie dawało się tam wytrzymać. Podłogi, na szczęście, nie trzeba było szorować – do dziś pamiętał, jak się umęczył pierwszego dnia, usiłując usunąć z niej lepkie i cuchnące plamy. Mistrz lubił, żeby wszędzie panował porządek.
– Ciekawi cię, do czego to służy? – Bartolomeo wskazał na przedmiot, który chłopak oglądał właśnie w chwili, kiedy mistrz wszedł. Cokolwiek to było, wyglądało niewinnie, jak dziecięca zabawka – ot, kilka kawałków drewna połączonych sznurkiem – i Jacopo w żaden sposób nie mógł się domyślić, jak to działa.
– Daj rękę, chłopcze – powiedział mistrz, uśmiechając się z dobroduszną kpiną. Nie czekając, aż chłopak wykona jego polecenie, złapał go za nadgarstek – a chwyt miał żelazny – i błyskawicznym ruchem złożył zabawkę na jego palce, po czym pociągnął za sznurki. Jacopo wrzasnął.
– Zabolało, co? – zaśmiał się mistrz. – A to jeszcze nic, teraz, jeśli pociągnę mocniej, twoje kości zaczną się łamać jak gałązki… No, no, nie szarp się, nie zrobię tego. Potrzebny mi jesteś zdrowy, a nie kaleka.
Puścił rękę Jacopa, który czym prędzej zerwał z dłoni diabelską zabawkę i zaczął rozmasowywać obolałe palce.
– To się nazywa “pałeczki” – wyjaśnił Bartolomeo. – Zakładamy je na ręce lub stopy, umiejętnie użyte, mogą zmiażdżyć palce, tak, że na zawsze już zostaną sztywne. No, chyba że cyrulik je dobrze poskłada. Chwytasz?
Jacopo gorliwie pokiwał głową.
– Piero tak miał – przypomniało mu się. – Był służącym u Pazzich, oskarżyli go o kradzież srebrnych naczyń. Chcieli, żeby się przyznał, gdzie je schował.
– I co, przyznał się?
– Nie-e… – Jacopo zastanowił się. – Tak se teraz myślę, że chyba wcale ich nie ukradł, bo sprzedałby i miał się dobrze, a tak to żebrze pod miejską bramą. Ręce ma całkiem do niczego.
– Ano właśnie. – Mistrz zawahał się chwilę, niezdecydowanie przebierając wśród szczypców, prętów i imadeł.
– O, to znam – powiedział ponuro Jacopo, biorąc do ręki długą, żelazną igłę. – Tym mnie kłuli na samym początku, chuje.
– Dobrze, że cię kłuli, sprawdzali, czy żadnego diabelstwa w tobie nie ma – skarcił go mistrz. – Pamiętaj, pierwsza rzecz, jaką musisz zrobić z każdym zatrzymanym, to rozebrać go i obejrzeć dokładnie, czy jakichś znamion nie ma na ciele. Jak nie ma, to dobrze. Jak ma, to jedno z dwojga – albo to zwykły pieprzyk, albo odcisk diabelskiego pazura. Musisz to sprawdzić koniecznie, jeśli nie chcesz, by czarci przylecieli na pomoc swemu pomiotowi.
– Aha. – Jacopo pokiwał głową ze zrozumieniem. – A jak się to poznaje?
– Musisz takie znamię nakłuć, jak najgłębiej. Jak pokaże się krew, to dobrze, jak nie – znaczy, diabelstwo. A diabelstwo najlepiej wypala się ogniem. Diabeł ognia się boi.
– Dziwne, mistrzu, toż nie powinien. Toż sam cały czas w ogniu siedzi.
– Ano siedzi, może dlatego ma go dość…? Pamiętaj, kosz z rozżarzonymi węglami zawsze miej blisko. Nawet jak nie ma diabła… to i człowiek boi się najbardziej ognia, rozgrzanych prętów… Czasami i przyżegać nie trza, wystarczy taki pokazać, a taki już ze strachu robi pod siebie i mówi wszystko, co wie.
– Naprawdę? Na sam widok? – W głosie Jacopa zabrzmiała nutka pogardy.
– To wszystko jest w głowie, synek. Tobie się wydaje, hehe, że jesteś twardy, że ani byś słowa nie pisnął, jakby cię rozpytywać przyszło… No, obyś nie musiał się przekonywać. Ale ja ci mówię, a stary już jestem i niejedno widziałem, że czasem nie trzeba nawet bólu, wystarczy strach przed nim.
– Eee… – Jacopo wzruszył ramionami. – Tacy, co się boją… Baby!
– Zdziwisz się, synek, ale baba nieraz więcej wytrzyma, jak chłop. Taką mieliśmy tu niedawno… z pięć niedziel temu… Wiedźmę niby. Do niczego się nie przyznała, choć przyżegałem ją węglami i wodę jej lałem w gardło, na ławie też siedziała z ciężarami u stóp, a batów zebrała tyle, że jednego zdrowego kawałka skóry na sobie nie miała… Klęła, wrzeszczała, wyła, ale nie przyznała się. No to pan sędzia uznał, że niewinna, i kazał ją wypuścić. O, właśnie. Jak ci kiedy wiedźmę przyprowadzą, to pamiętaj…
– A jaka była, mistrzu? – Jacopo przerwał mu niecierpliwie. – Młoda?
– A co, chciałbyś sobie użyć czasem? – Bartolomeo uśmiechnął się chytrze. – No, nie mówię, że nie można, tylko sędzia się nie może dowiedzieć. Ale wiedźmie to lepiej gębę zatkać i oczy zawiązać, żeby uroku nie rzuciła. Ja to już stary jestem, nie w głowie mi figle, ale ty… Tylko wiesz, raz się trafi młódka, raz starucha, a teraz to w ogóle żadnej nie mamy, same chłopy w turmie siedzą. Te zbóje, co to ich na gościńcu zgarnęli i jakiś jeszcze, co go dziś rano przywlekli. Wygląda na jaśnie pana… – zadumał się Bartolomeo.
– E, jak mnie zeprze, to mi za jedno, baba czy chłop – wyszczerzył się Jacopo. – I sęk w desce może być, aby nie uciekał.
– Ech, młodzi. – Mistrz pokręcił głową. – No, skup się, synek, bo tu jeszcze dużo nauki przed tobą. – Pogmerał jeszcze trochę w rozłożonych narzędziach, aż wreszcie wziął do ręki wąskie, drewniane pudło, spięte żelaznymi klamrami. – A o tym to słyszałeś pewnie. Hiszpański bucik. Znasz?
– Słyszałem – przyznał chłopak, z wahaniem dotykając sterczących po bokach śrub.
– No. – Zapięcia otwarły się z trzaskiem i ukazało się wnętrze pudła, najeżone ostrymi szpikulcami. Jacopo przysiągłby, że na niektórych widać zaschnięte, ciemne grudki, ale wolał nie sprawdzać tego palcem. – O, to jest dobra rzecz. Trzeba do niego wyczucia… jak do wszystkiego zresztą… Możesz nim całkiem zmiażdżyć nogi, a możesz tylko lekko uszkodzić. Medyceusze oszczędni są, ludzi psuć nie chcą, po co im kolejny żebrak w mieście? No chyba że ktoś już całkiem na śmierć skazany, a przedtem jeszcze coś ma wyznać, o, to wtedy z całej siły możesz dociskać. Chwytasz?
Jacopo pokiwał głową.
– No i dobrze, synek, będą z ciebie ludzie. Wziąłem cię, bo siłę w rękach masz, ale i rozum w głowie, tak wyglądasz przynajmniej. To wszystko nie jest takie proste, jak się ludziom wydaje.
– No jak nie? – zdziwił się chłopak. – Pokażecie mi tylko, jak tymi śrubkami kręcić, zaraz wszystko będę umiał! A i zwykłym kijem potrafię tak sprać…
– Ot, durnyś jednak. Pamiętaj, synek, ty musisz mieć wyczucie. Musisz wiedzieć, czego chcesz i jak to osiągnąć. Bić do nieprzytomności, zatłuc na śmierć, to każdy głupi potrafi. A tobie nie wolno. Ty musisz być jak… jak medyk. Musisz wiedzieć, gdzie i jak uderzyć… albo nacisnąć… albo pociągnąć… żeby ten, którego obrabiasz, pierw powiedział, co jaśnie państwo chcą usłyszeć, a potem dopiero zdechł. Musisz być trochę jak ksiądz, toż nakłaniasz ich, żeby wyznali wszystko szczerze, jak na spowiedzi. Jak już będziesz wiedział, jak tym wszystkim się posługiwać… nie tylko narzędziami, ale i słowem, i strachem, i wstydem… wtedy będziesz mógł na czeladnika się wyzwolić, a i na mistrza kiedyś. Ale to jeszcze lata całe. Chwytasz?
– Tak, mistrzu.
– No, to chodź, obejrzysz, co my tu jeszcze mamy. Jak będziesz pojętny, to pozwolę ci co nieco samemu wypróbować.

wtorek, 9 lutego 2016

Męczeństwo świętego Wawrzyńca [1/?] (ff: Demony da Vinci)

Uwaga: akcja dzieje się mniej więcej po sezonie trzecim, ale nieco alternatywnie wobec kanonu, między innymi nie uwzględniam śmierci niektórych postaci oraz inaczej prowadzę losy innych.

A więc jednak go znaleźli.
Przysiągł, że tanio nie sprzeda skóry, i rzeczywiście, czterech gwardzistów padło u jego stóp; piąty odczołgiwał się właśnie usiłując ręką powstrzymać fontannę krwi tryskającą mu z szyi. Riario dawał mu jakąś minutę.
To wszystko nie zmieniało jednak faktu, że stał teraz, samemu krwawiąc z licznych, choć niegłębokich ran, a ostrze szpady Dragonettiego dotykało jego gardła. Spojrzał w zimne oczy kapitana i uśmiechnął się szeroko. Przegrał; wiedział o tym. Od długiego czasu balansował na coraz cieńszej linie, wściekłość Lorenza rosła, a poparcie ze strony papieża słabło. Obecnie wolał nie sprawdzać, jak bardzo kruche mogło się okazać.
Właściwie po kiego czorta tkwił jeszcze w tej Florencji?
Nie było czasu na rozmyślania. Gwardziści związali go jak wieprzka i poprowadzili ulicami, jakby był byle złodziejaszkiem, schwytanym na gorącym uczynku. Złodziejaszek mógł jednak liczyć na w miarę szybką śmierć na szubienicy – on nie będzie miał tyle szczęścia. Lorenzo nie wypuści tak łatwo swej zdobyczy; minie wiele czasu, nim miłosierna kostucha uwolni go od bólu. Mimo to starał się iść swobodnie, ignorując wrzynające się w ciało sznury. Pozwolił sobie nawet na łobuzerski uśmiech pod adresem kilku mijających go niewiast, zanim ostre szarpnięcie za pętlę na szyi nie przywołało go do porządku.
Dotarli do pałacu. Odczuł ulgę, zanurzając się w chłód bramy; powietrze było parne i ciężkie, słońce paliło jak wściekłe, a tłuste i wielkie muchy, brzęcząc leniwie, krążyły nad rynsztokami. Być może jutro tak samo leniwie będą przysiadać na jego ciele, zwisającym bezwładnie z koła tortur… Potrząsnął głową. Przypomniał sobie, jak pierwszy raz przemierzał te szerokie schody – dumny wysłannik Rzymu, władny jednym słowem upokorzyć i złamać zuchwałą Florencję. Wówczas na jego drodze stanął tamten – artysta. Och, ileż ironii kryło to słowo! W Rzymie artyści zajmowali się tym, co do nich należało – malowali, rzeźbili, wystawiali sztuki. Nie konstruowali morderczych broni, nie zastawiali pułapek, nie sięgali świętokradczą ręką po zakazaną wiedzę.
Teraz też tu był. Girolamo kątem oka zauważył postać w zniszczonej, skórzanej kurtce, zgarbioną, niemal całkiem ukrytą w cieniu. Długie włosy przesłaniały mu twarz, sprawiał wrażenie, jakby nie obchodziło go nic, poza jakimś szkicem, który właśnie bazgrolił na kolanie krótkimi, nerwowymi pociągnięciami – a jednak Riario był absolutnie pewny, że nie umknie mu żaden szczegół, żadne słowo z jego rozmowy z Lorenzem.
Która, niewątpliwie, będzie interesująca.

– Zapewne zastanawia pan się, hrabio, czemu zawdzięcza pan to zaproszenie – zagaił Medyceusz, wstając ze swego bogato rzeźbionego krzesła. – Dlaczego zależało mi na pana towarzystwie tak bardzo, że aż poprosiłem kapitana o tę drobną przysługę.
Ach, więc po tym wszystkim jeszcze potrafi być uprzejmy – pomyślał Girolamo, nieco zaskoczony opanowaniem swego przeciwnika. Skinął głową, uśmiechając się jednocześnie, jakby rzeczywiście był gościem, zaproszonym na uroczyste przyjęcie. Przyglądali się sobie z przeciwnych stron komnaty – jeden niższy, krępy, w krótkim, czerwonym kaftanie, który zwykle nosił w domu, lecz z mieczem u pasa, jakby nawet pod własnym dachem wciąż spodziewał się ataku; drugi szczupły i wytworny w swym czarnym stroju, swobodny jak zawsze, jakby sznury pętające mu ręce były tylko dekoracją w jakiejś nowomodnej sztuce.
Lorenzo podszedł bliżej i Girolamo zauważył, że twarz florentczyka zeszczuplała i zapadła się, a między brwiami pojawiła się ostra, pionowa zmarszczka. Było w nim coś jeszcze – jakiś promieniujący z wnętrza chłód, jakby po śmierci Klarysy sam stał się trupem, tylko jeszcze o tym nie wiedział.
– Wiem, że jest pan człowiekiem oddanym Bogu – kontynuował tymczasem Lorenzo. – Wiem też, że pańska niechęć do Florencji wynika z tego, iż uważa pan nasze miasto za bezbożne, a mieszkańców – za wolnomyślicieli, którzy porzucili prawdziwą wiarę. Otóż myli się pan, panie hrabio. Zapewniam pana, że jesteśmy dobrymi chrześcijanami, i ja, i mój lud. Ja w szczególności żywię nabożeństwo do świętego Wawrzyńca, mojego patrona. – Lorenzo przeżegnał się z poważną miną.
Girolamo nadstawił uszu. Jeśli Medyceusz zaczyna mówić o pobożności… to coś tu jest nie tak. Bardzo nie tak.
– Jak pan zapewne wie, jutro przypada święto mego patrona. Jego żywot i męczeńska śmierć są powszechnie znane… jednak dla zbudowania mieszkańców miasta i wzmocnienia ich ducha w tych trudnych czasach, postanowiłem uczcić to święto wielkim przedstawieniem. Ludziom przyda się dobry przykład, który pomoże im odróżniać dobro od zła i prawdziwą ścieżkę od fałszywej. Zgadza się pan ze mną, panie hrabio?
Riario powoli skinął głową.
– Doskonale. Chciałem zatem poprosić pana o uczynienie mi tego zaszczytu i odegranie głównej roli. – Na twarz Lorenza wypełzł uśmiech, prawie serdeczny. – Proszę spojrzeć, nasz mistrz przygotował już scenę i rekwizyty! – Skinął dłonią i gwardziści podprowadzili Riario do okna. Spojrzał w dół. Na placu gapie kręcili się z zainteresowaniem wokół wielkiej okrągłej jamy, przykrytej solidną, żelazną kratą. Pachołkowie znosili naręcza drew i kosze węgla drzewnego, ktoś polewał opał oliwą z dzbanka, ktoś inny dla zabawy wskoczył na kratę i ułożył się na niej płasko, rozkładając szeroko ręce i nogi. Strażnicy zaczęli go przeganiać, na co ten wykonał obsceniczny gest i zeskoczył, znikając w tłumie. Riario poczuł, że oblewa go zimny pot. Tak, jako dobry chrześcijanin doskonale znał żywot i śmierć świętego Wawrzyńca.
Odwrócił się i spojrzał Medyceuszowi prosto w oczy.
– Nie obawia się pan gniewu papieża? – spytał uprzejmym tonem. – Ojciec święty nie puści płazem takiej zniewagi, wyrządzonej…
Lorenzo zaśmiał się, krótko i niewesoło.
– Jeszcze rok temu obawiałbym się – wyznał. – Ale teraz… Stracił pan znaczenie, hrabio, stał się bezużyteczny. Papież nie kiwnie palcem w pańskiej obronie, nawet biorąc pod uwagę pewien rodzinny sentyment, jaki do pana żywi. Zresztą, poczyniłem drobne zabezpieczenia. Jak pan być może wie, kapitan Dragonetti ostatnio doprowadził do schwytania grupy bandytów, napadających na podróżnych na trakcie do Bolonii. Cóż w tym dziwnego, że ich herszt zostanie stracony w taki sposób, by wzbudzić postrach wśród ludu i wybić innym z głów głupie pomysły?
– Są tutaj ludzie, którzy mnie znają…
– Och, mogę zapewnić, że nikt pana nie pozna. – Lorenzo potrząsnął głową jakby z niedowierzaniem, że można wysunąć argument tak błahy. – Tak więc, panie hrabio, jak pan widzi – nic nie stoi na przeszkodzie, by wziął pan honorowy udział w naszej uroczystości.
Riario miał wrażenie, że pod jego nogami otwiera się otchłań, czarna i niezgłębiona. Nie miał nic – sojuszników, armii, punktów nacisku, tajemnic do zdradzenia. Pieniądze co prawda miał, lecz szczerze wątpił, by całe złoto nowego świata mogło teraz uratować jego skórę. Stał więc przed Lorenzem niczym nędzarz w łachmanach, a jedyne, co mógł, to błagać o miłosierdzie – lecz tego nie ścierpiałaby jego duma.
Nie zamierzał jednak składać broni.
– Przecenia pan moją pobożność – uśmiechnął się szeroko. – Jestem grzesznikiem. Wielkim grzesznikiem. Na przykład… – nachylił się lekko ku twarzy Lorenza – mam zwyczaj chędożyć piękne niewiasty, zanim je zabiję.
Trafił. Lorenzo z rykiem wściekłości odskoczył o dwa kroki, zgrzytnęła stal miecza wyciąganego z pochwy. Girolamo przymknął oczy, czekając na błogosławiony sztych.
Kiedy znów je otworzył, twarz Lorenza przypominała skamieniałą maskę i tylko przyspieszony oddech świadczył, że Medyceusz coś przeżywa. Odrzucony miecz leżał daleko na kamiennej posadzce.
– Niedoczekanie twoje, kurwi synu – wysyczał florentczyk. – Mam więcej cierpliwości, niż ci się zdaje. Nie wywiniesz się z tego tak łatwo. Nie pomoże ci ani papież… ani żaden anioł… ani nawet sam diabeł!
Riario nie upadł po pierwszym ciosie tylko dlatego, że któryś z gwardzistów wciąż go trzymał; głowa odskoczyła mu jednak tak, że aż poczuł chrupnięcie w kręgosłupie. Ręce Lorenza, ukryte w rękawicach z twardej skóry, miażdżyły jego nos i policzki, powieki momentalnie napuchły mu tak, że przestał cokolwiek widzieć. Słyszał tylko krótki, świszczący oddech tamtego, dławił się krwią i był pewien, że ma wybite co najmniej pięć zębów.
Wreszcie Lorenzo się zmęczył. Kiedy przez dłuższą chwilę nie padł żaden cios, Girolamo spróbował uchylić powieki. Udało mu się to tylko częściowo; w wąskiej szparce widział twarz Medyceusza, wciąż lodowato spokojną, choć lekko poczerwieniałą.
– Zabierzcie go na dół – polecił gwardzistom Lorenzo. – Zawołajcie kata. Niech go nauczy nieco pokory… ale utrzyma przy życiu. Na naszym wielkim przedstawieniu nie może zabraknąć głównego aktora, prawda?
Gdy wywlekali go z komnaty, Girolamo był pewien, że poprzez szum w uszach i huk własnej krwi słyszy przebijające się, natrętne skrobanie rysikiem po papierze.
Ale to było przecież niemożliwe.

************************************************
Jak widać, Demony da Vinci są bardzo inspirujące :) Mam szczerą nadzieję, że uda mi się ten ficzek dokończyć i nie zdechnie on w połowie. Trzymajcie kciuki!

Daj komcia, Riario tak paczy!