Uwaga: akcja dzieje się mniej więcej po sezonie trzecim, ale nieco alternatywnie wobec kanonu, między innymi nie uwzględniam śmierci niektórych postaci oraz inaczej prowadzę losy innych.
A więc jednak go znaleźli.
A więc jednak go znaleźli.
Przysiągł, że tanio nie sprzeda skóry, i rzeczywiście, czterech gwardzistów padło u jego stóp; piąty odczołgiwał się właśnie usiłując ręką powstrzymać fontannę krwi tryskającą mu z szyi. Riario dawał mu jakąś minutę.
To wszystko nie zmieniało jednak faktu, że stał teraz, samemu krwawiąc z licznych, choć niegłębokich ran, a ostrze szpady Dragonettiego dotykało jego gardła. Spojrzał w zimne oczy kapitana i uśmiechnął się szeroko. Przegrał; wiedział o tym. Od długiego czasu balansował na coraz cieńszej linie, wściekłość Lorenza rosła, a poparcie ze strony papieża słabło. Obecnie wolał nie sprawdzać, jak bardzo kruche mogło się okazać.
Właściwie po kiego czorta tkwił jeszcze w tej Florencji?
Nie było czasu na rozmyślania. Gwardziści związali go jak wieprzka i poprowadzili ulicami, jakby był byle złodziejaszkiem, schwytanym na gorącym uczynku. Złodziejaszek mógł jednak liczyć na w miarę szybką śmierć na szubienicy – on nie będzie miał tyle szczęścia. Lorenzo nie wypuści tak łatwo swej zdobyczy; minie wiele czasu, nim miłosierna kostucha uwolni go od bólu. Mimo to starał się iść swobodnie, ignorując wrzynające się w ciało sznury. Pozwolił sobie nawet na łobuzerski uśmiech pod adresem kilku mijających go niewiast, zanim ostre szarpnięcie za pętlę na szyi nie przywołało go do porządku.
Dotarli do pałacu. Odczuł ulgę, zanurzając się w chłód bramy; powietrze było parne i ciężkie, słońce paliło jak wściekłe, a tłuste i wielkie muchy, brzęcząc leniwie, krążyły nad rynsztokami. Być może jutro tak samo leniwie będą przysiadać na jego ciele, zwisającym bezwładnie z koła tortur… Potrząsnął głową. Przypomniał sobie, jak pierwszy raz przemierzał te szerokie schody – dumny wysłannik Rzymu, władny jednym słowem upokorzyć i złamać zuchwałą Florencję. Wówczas na jego drodze stanął tamten – artysta. Och, ileż ironii kryło to słowo! W Rzymie artyści zajmowali się tym, co do nich należało – malowali, rzeźbili, wystawiali sztuki. Nie konstruowali morderczych broni, nie zastawiali pułapek, nie sięgali świętokradczą ręką po zakazaną wiedzę.
Teraz też tu był. Girolamo kątem oka zauważył postać w zniszczonej, skórzanej kurtce, zgarbioną, niemal całkiem ukrytą w cieniu. Długie włosy przesłaniały mu twarz, sprawiał wrażenie, jakby nie obchodziło go nic, poza jakimś szkicem, który właśnie bazgrolił na kolanie krótkimi, nerwowymi pociągnięciami – a jednak Riario był absolutnie pewny, że nie umknie mu żaden szczegół, żadne słowo z jego rozmowy z Lorenzem.
Która, niewątpliwie, będzie interesująca.
– Zapewne zastanawia pan się, hrabio, czemu zawdzięcza pan to zaproszenie – zagaił Medyceusz, wstając ze swego bogato rzeźbionego krzesła. – Dlaczego zależało mi na pana towarzystwie tak bardzo, że aż poprosiłem kapitana o tę drobną przysługę.
Ach, więc po tym wszystkim jeszcze potrafi być uprzejmy – pomyślał Girolamo, nieco zaskoczony opanowaniem swego przeciwnika. Skinął głową, uśmiechając się jednocześnie, jakby rzeczywiście był gościem, zaproszonym na uroczyste przyjęcie. Przyglądali się sobie z przeciwnych stron komnaty – jeden niższy, krępy, w krótkim, czerwonym kaftanie, który zwykle nosił w domu, lecz z mieczem u pasa, jakby nawet pod własnym dachem wciąż spodziewał się ataku; drugi szczupły i wytworny w swym czarnym stroju, swobodny jak zawsze, jakby sznury pętające mu ręce były tylko dekoracją w jakiejś nowomodnej sztuce.
Lorenzo podszedł bliżej i Girolamo zauważył, że twarz florentczyka zeszczuplała i zapadła się, a między brwiami pojawiła się ostra, pionowa zmarszczka. Było w nim coś jeszcze – jakiś promieniujący z wnętrza chłód, jakby po śmierci Klarysy sam stał się trupem, tylko jeszcze o tym nie wiedział.
– Wiem, że jest pan człowiekiem oddanym Bogu – kontynuował tymczasem Lorenzo. – Wiem też, że pańska niechęć do Florencji wynika z tego, iż uważa pan nasze miasto za bezbożne, a mieszkańców – za wolnomyślicieli, którzy porzucili prawdziwą wiarę. Otóż myli się pan, panie hrabio. Zapewniam pana, że jesteśmy dobrymi chrześcijanami, i ja, i mój lud. Ja w szczególności żywię nabożeństwo do świętego Wawrzyńca, mojego patrona. – Lorenzo przeżegnał się z poważną miną.
Girolamo nadstawił uszu. Jeśli Medyceusz zaczyna mówić o pobożności… to coś tu jest nie tak. Bardzo nie tak.
– Jak pan zapewne wie, jutro przypada święto mego patrona. Jego żywot i męczeńska śmierć są powszechnie znane… jednak dla zbudowania mieszkańców miasta i wzmocnienia ich ducha w tych trudnych czasach, postanowiłem uczcić to święto wielkim przedstawieniem. Ludziom przyda się dobry przykład, który pomoże im odróżniać dobro od zła i prawdziwą ścieżkę od fałszywej. Zgadza się pan ze mną, panie hrabio?
Riario powoli skinął głową.
– Doskonale. Chciałem zatem poprosić pana o uczynienie mi tego zaszczytu i odegranie głównej roli. – Na twarz Lorenza wypełzł uśmiech, prawie serdeczny. – Proszę spojrzeć, nasz mistrz przygotował już scenę i rekwizyty! – Skinął dłonią i gwardziści podprowadzili Riario do okna. Spojrzał w dół. Na placu gapie kręcili się z zainteresowaniem wokół wielkiej okrągłej jamy, przykrytej solidną, żelazną kratą. Pachołkowie znosili naręcza drew i kosze węgla drzewnego, ktoś polewał opał oliwą z dzbanka, ktoś inny dla zabawy wskoczył na kratę i ułożył się na niej płasko, rozkładając szeroko ręce i nogi. Strażnicy zaczęli go przeganiać, na co ten wykonał obsceniczny gest i zeskoczył, znikając w tłumie. Riario poczuł, że oblewa go zimny pot. Tak, jako dobry chrześcijanin doskonale znał żywot i śmierć świętego Wawrzyńca.
Odwrócił się i spojrzał Medyceuszowi prosto w oczy.
– Nie obawia się pan gniewu papieża? – spytał uprzejmym tonem. – Ojciec święty nie puści płazem takiej zniewagi, wyrządzonej…
Lorenzo zaśmiał się, krótko i niewesoło.
– Jeszcze rok temu obawiałbym się – wyznał. – Ale teraz… Stracił pan znaczenie, hrabio, stał się bezużyteczny. Papież nie kiwnie palcem w pańskiej obronie, nawet biorąc pod uwagę pewien rodzinny sentyment, jaki do pana żywi. Zresztą, poczyniłem drobne zabezpieczenia. Jak pan być może wie, kapitan Dragonetti ostatnio doprowadził do schwytania grupy bandytów, napadających na podróżnych na trakcie do Bolonii. Cóż w tym dziwnego, że ich herszt zostanie stracony w taki sposób, by wzbudzić postrach wśród ludu i wybić innym z głów głupie pomysły?
– Są tutaj ludzie, którzy mnie znają…
– Och, mogę zapewnić, że nikt pana nie pozna. – Lorenzo potrząsnął głową jakby z niedowierzaniem, że można wysunąć argument tak błahy. – Tak więc, panie hrabio, jak pan widzi – nic nie stoi na przeszkodzie, by wziął pan honorowy udział w naszej uroczystości.
Riario miał wrażenie, że pod jego nogami otwiera się otchłań, czarna i niezgłębiona. Nie miał nic – sojuszników, armii, punktów nacisku, tajemnic do zdradzenia. Pieniądze co prawda miał, lecz szczerze wątpił, by całe złoto nowego świata mogło teraz uratować jego skórę. Stał więc przed Lorenzem niczym nędzarz w łachmanach, a jedyne, co mógł, to błagać o miłosierdzie – lecz tego nie ścierpiałaby jego duma.
Nie zamierzał jednak składać broni.
– Przecenia pan moją pobożność – uśmiechnął się szeroko. – Jestem grzesznikiem. Wielkim grzesznikiem. Na przykład… – nachylił się lekko ku twarzy Lorenza – mam zwyczaj chędożyć piękne niewiasty, zanim je zabiję.
Trafił. Lorenzo z rykiem wściekłości odskoczył o dwa kroki, zgrzytnęła stal miecza wyciąganego z pochwy. Girolamo przymknął oczy, czekając na błogosławiony sztych.
Kiedy znów je otworzył, twarz Lorenza przypominała skamieniałą maskę i tylko przyspieszony oddech świadczył, że Medyceusz coś przeżywa. Odrzucony miecz leżał daleko na kamiennej posadzce.
– Niedoczekanie twoje, kurwi synu – wysyczał florentczyk. – Mam więcej cierpliwości, niż ci się zdaje. Nie wywiniesz się z tego tak łatwo. Nie pomoże ci ani papież… ani żaden anioł… ani nawet sam diabeł!
Riario nie upadł po pierwszym ciosie tylko dlatego, że któryś z gwardzistów wciąż go trzymał; głowa odskoczyła mu jednak tak, że aż poczuł chrupnięcie w kręgosłupie. Ręce Lorenza, ukryte w rękawicach z twardej skóry, miażdżyły jego nos i policzki, powieki momentalnie napuchły mu tak, że przestał cokolwiek widzieć. Słyszał tylko krótki, świszczący oddech tamtego, dławił się krwią i był pewien, że ma wybite co najmniej pięć zębów.
Wreszcie Lorenzo się zmęczył. Kiedy przez dłuższą chwilę nie padł żaden cios, Girolamo spróbował uchylić powieki. Udało mu się to tylko częściowo; w wąskiej szparce widział twarz Medyceusza, wciąż lodowato spokojną, choć lekko poczerwieniałą.
– Zabierzcie go na dół – polecił gwardzistom Lorenzo. – Zawołajcie kata. Niech go nauczy nieco pokory… ale utrzyma przy życiu. Na naszym wielkim przedstawieniu nie może zabraknąć głównego aktora, prawda?
Gdy wywlekali go z komnaty, Girolamo był pewien, że poprzez szum w uszach i huk własnej krwi słyszy przebijające się, natrętne skrobanie rysikiem po papierze.
Ale to było przecież niemożliwe.
************************************************
Jak widać, Demony da Vinci są bardzo inspirujące :) Mam szczerą nadzieję, że uda mi się ten ficzek dokończyć i nie zdechnie on w połowie. Trzymajcie kciuki!
Daj komcia, Riario tak paczy!
6 komentarzy:
Trzymam, oczywiście że trzymam :).
(Tak na zupełnym marginesie marginesu - obudziło to we mnie wspomnienia związane ze zwiedzaniem katedry... w Lund, obecnie ewangelicko-luterańskiej, oryginalnie wzniesionej jako katolicka pod wezwaniem właśnie świętego Wawrzyńca. Jeden ze zwiedzających z mojej grupy zadał przewodniczce z głupia frant pytanie, czy ciało męczennika po zdjęciu z narzędzia kaźni zostało zjedzone. Dorosły, wykształcony człowiek!)
Yyyyy... trochę mnie zatkało! :D
Mnie wtedy też :D.
Mimo moich kanibalskich fetyszy...
No jak ten Riario tak paczy, to się zlituję :).
Pewnie popiszę się niewiedzą, ale co mi tam, lepsza niewiedza niż ignorancja... Kaźń, nazwijmy to, złoczyńcy w sposób świadomie stylizowany na mękę jakiegoś świętego jest udokumentowana historycznie czy to Twój autorski pomysł? (Co do Riario, wiem, że nie zginął w ten sposób) Podłamię Cię do reszty - kojarzy mi się to z "żywymi obrazami" z mitologii, opisywanymi w Quo vadis - noale to byli fujfuj poganie i Neron, i wogle. ;)
W tym konkretnie przypadku to jest mój pomysł, choć nie przysięgnę, że ktoś gdzieś kiedyś nie wymyślił czegoś podobnego. A skojarzenie z żywymi obrazami dobre :) Generalnie podejście do religii jest w serialu bardzo luźne i bardzo, hm, popkulturalne, z jednej strony groźne i tajemnicze papiestwo, które w katakumbach Watykanu ukrywa przed światem tajemną wiedzę, z drugiej Florencja jako miasto skonfliktowane z papieżem, nie tylko z powodów politycznych, ale również ideologicznych - jako miasto postępowe, w którym króluje nauka i sztuka. Z trzeciej Leoś uplątany w jakieś tajemnicze mistycyzmy, jakieś bractwo Synów Mitry przechowujące ocalałą wiedzę z Atlantydy... no i wszelkiego rodzaju mambo-dżambo.
Nieno, nie chodziło mi o "kogoś gdzieś kiedyś", a raczej o "kogoś wtedy tam" :). Ludzie miewali różne pomysły...
Prześlij komentarz