Szukaj na tym blogu

czwartek, 2 kwietnia 2009

Tajemnica grobowca architekta, odc. 9

- Skończyłam! - Marion z satysfakcją spoglądała na zawartość leżącej przed nią płaskiej, drewnianej skrzynki. Przez kilka ostatnich wieczorów usiłowała odtworzyć z potrzaskanych fragmentów jedno z malowideł z zasypanego korytarza. Przypominało to nieco puzzle; zużyte, zniszczone puzzle, w których brakowało połowy elementów, a te, które zostały, nie zawsze dawały się dopasować do całości. Jednak cierpliwe ślęczenie opłaciło się. Okruchy i odłamki, układane pracowicie na podłożu ze zwykłej plasteliny, ukazały wreszcie, czym naprawdę były.

Abner rzucił szybkie spojrzenie na dzieło córki. Nie interesowało go szczególnie. Dłubanina, jak to pogardliwie określał, była poniżej jego ambicji - całe życie marzył o wielkim, efektownym odkryciu, a nie mozolnym sklejaniu skorup. Arka. Liczyła się tylko ona. Nie da się ukryć, był nieco rozczarowany efektami poszukiwań w Abu Simbel. Jadąc tu był niemal pewny, że wskazówki pozostawione przez Ptahotepa pozwolą mu szybko osiągnąć cel - odnaleźć jeśli nie samą Arkę, to przynajmniej lokalizację Tanis. Gdy zorientował się, że kończą mu się własne pomysły, ściągnął Jonesa, licząc na jego świeże spojrzenie na sprawę. Tymczasem ten... Abner skrzywił się z niesmakiem. Nie, doprawdy, Jones przesadza. Odkąd poznał tę kobietę, zaniedbuje swe obowiązki w sposób po prostu skandaliczny. Teraz też gdzieś się włóczy, choć powinien już dawno być z powrotem, przynosząc raport - miejmy nadzieję, że interesujący. Podszedł do okna, wyjrzał na zasnute zmierzchem podwórze. Gdzie on jest, do diabła!

- Skończyłam! - Marion nie zamierzała dać za wygraną. Szarpnęła go za rękaw, stanowczo prowadząc w stronę stołu. Już miał ją ostro zbesztać... lecz zrekonstruowany wizerunek niespodziewanie przykuł jego uwagę. Sięgnął po lampę, przybliżył ją do malowidła. Ciekawe... Precyzyjne linie, miejscami nieco zatarte, tworzyły obraz męskiej postaci w szatach kapłana Hathor. Czyżby to był...? Tak! Obok lewej stopy postaci kilka hieroglifów obwiedzionych owalną ramką układało się w imię. To imię. Ptahotep.

Abner gwizdnął głośno i porwał córkę w objęcia. Wreszcie! Tyle czasu błądzili po omacku, że zaczynał już wątpić w swą intuicję i archeologicznego "nosa". Nie zawiodły go jednak. Ptahotep żył i działał gdzieś tu, na terenie świątyni, dzięki Marion zyskał niezbite potwierdzenie tego faktu. Rozejrzał się za szkłem powiększającym. Te drobne znaki bliżej prawego rogu... Westchnął głośno, nie mogąc uwierzyć w swe szczęście. Kolejna znajoma nazwa - Tanis! I coś jeszcze, coś niewyraźnego. Zmarszczył brwi, pochylił się niżej, prawie sunąc nosem po chropowatym kamieniu. Nic z tego, napis był prawie całkiem zatarty. Rozpoznał jedynie znak "studnia". Mimo to spojrzał na córkę z nieukrywaną dumą. Dobrze się spisała.

- Jak myślisz, co on trzyma w ręku? - zastanawiała się tymczasem dziewczyna. Oboje pochylili się nad rysunkiem. Scena przedstawiona na nim była równie intrygująca, co niezrozumiała. Kapłan, sztywno wyprostowany, kroczył wśród budynków miasta, dziwnie pomniejszonych, lecz odtworzonych z drobiazgową precyzją. Z jego wzniesionych rąk zdawał się wychodzić promień światła, padając na budowle. Niestety! Górna część malowidła była w znacznym stopniu zniszczona. Cokolwiek znajdowało się w dłoniach Ptahotepa, było w tym momencie nie do rozpoznania.

Abner podniósł głowę, napotykając wpatrzone weń z przejęciem oczy córki. Czekała na wyjaśnienia, ani przez chwilę nie wątpiła, że ma już jakąś hipotezę.

- Hmmm... to może być zwierciadło. Zwierciadło Hathor - mruknął z zastanowieniem. - Ten promień zapewne symbolizuje błogosławieństwo. Kapłan przynosi swemu miastu łaskę bogini - pokiwał głową. Ta naprędce stworzona interpretacja nawet mu się podobała.

- Ciekawe, co powie Indiana - Marion w zamyśleniu dotknęła malowidła. Abner wzruszył ramionami z irytacją. Stłumiona na chwilę złość wróciła ze zdwojoną siłą. Niech no on tylko się zjawi...

Głuche dudnienie kopyt rozległo się przed domem. Abner podbiegł do okna i ze zdumienia aż przetarł oczy. Trzej jeźdźcy arabscy wdarli się pędem na podwórze, ostro ściągając konie tuż przed progiem. Jeden z nich wrzasnął gardłowo, jakiś ciężki tobół huknął o ziemię, wzbijając chmurkę kurzu. Beduin zeskoczył z konia, w jego dłoni błysnął nóż.

- Jones! - ryknął Abner, rzucając się w stronę drzwi. Wypadł przed chatę, zderzając się niemal z odzianym w fałdzisty burnus wojownikiem. Ten odepchnął go, szwargocząc coś niezrozumiale. Wykrzyczał jeszcze kilka słów w stronę Jonesa, który właśnie niezgrabnie zbierał się z ziemi, rozmasowując nadgarstki. Nim Ravenwood zdążył zorientować się, co tu właściwie się dzieje, znów zatętniły kopyta i po arabskich jeźdźcach nie zostało śladu.

- Indiana! - Marion odtrąciła ojca, runęła na kolana obok archeologa, z przerażeniem patrząc na jego poszarpaną odzież i twarz, umazaną kurzem zmieszanym z krwią. - Co ci się stało? Jesteś ranny?

- Nic mi nie jest - wychrypiał Jones, stając powoli na nogi. - Pić. Dajcie mi pić.


Pół godziny później zniszczony stół kuchenny ponownie był świadkiem zażartej dyskusji, jaką toczyła ze sobą trójka poszukiwaczy.

- Abner, musisz odesłać stąd Marion - Jones spoglądał na przyjaciela nieustępliwym wzrokiem. - Tu jest zbyt niebezpiecznie. Nie możesz jej narażać.

Marion prychnęła. Krótkie i mętne wyjaśnienia Indiany na temat jego przejść z Beduinami nie zaspokoiły bynajmniej jej ciekawości. Niebezpiecznie? Raczej wreszcie interesująco! Z pewnością nie pozwoli się nigdzie odesłać. Indiemu ostatecznie nic się nie stało, dlaczego miałoby jej?

- Masz rację Indy - Ravenwood odwrócił się ku córce. - Pakuj się, moja panno, nie zostaniesz tu ani minuty dłużej. Trzeba sprawdzić, kiedy przybija "Karnak" z turystami, popłyniemy razem do Asuanu, tam kupię ci bilet do Kairu. Zgłosisz się do konsula, to mój stary znajomy...

- Nigdzie nie jadę! - głos dziewczyny drżał lekko, lecz jej twarz była zacięta i zdeterminowana. - Nie zmusicie mnie! Tato... - spojrzała błagalnie na Abnera - nie możesz mi tego zrobić! Obiecałeś, że będziemy razem pracować! Jestem ci tu potrzebna!

- Marion, do jasnej cholery, czy ty sobie zdajesz sprawę z powagi sytuacji? - wycedził Jones przez zaciśnięte zęby. - Beduini są wściekli. Oskarżają nas o zabójstwo Hassana. Ten smarkacz, który mnie tu przywiózł, jest jego synem i gdyby mógł, zadźgałby mnie na miejscu. Ledwie udało mi się przekonać szejka, że nie mamy z tym nic wspólnego. On na całe szczęście mi uwierzył, lecz młody zdążył podburzyć połowę plemienia... Będą się tu kręcić, obserwować, kto wie, kiedy zaatakują. Nie możesz tu zostać!

- Nigdzie nie jadę - Marion pochyliła się nad stołem, patrząc na Jonesa zmrużonymi oczami, w których błyskały iskierki wściekłości. - Nie pozbędziesz się mnie stąd, Jones. Potrafię dać sobie radę tak samo dobrze, jak każdy z was.

- Nie masz tu nic do gadania - syknął Indiana. - Pakujesz się i wyjeżdżasz, czy tego chcesz, czy nie.

- Nie będziesz mi rozkazywał - Marion odpowiedziała podobnym sykiem. - Nie ty masz tutaj ostatnie słowo!

- Abner, powiedz jej coś! - Indiana spojrzał bezradnie na przyjaciela. Abner poruszył się niespokojnie, minę miał raczej nietęgą.

- Marion...

- Nie!

Ravenwood wzruszył ramionami, podszedł do szafki w kącie, trzasnął szufladą, jakby na niej chciał wyładować całą złość. Rzucił na stół dwa rewolwery.

- Od tej pory żaden z nas nie wychodzi bez broni, jasne? - warknął, przypinając do pasa imponującego colta. - A ty, moja panno, nie ruszasz się nigdzie bez opieki! - Ravenwood spojrzał na córkę, marszcząc groźnie brwi. Indiana westchnął. Po raz kolejny miał okazję zaobserwować, jak jego mentor mięknie niby wosk pod wpływem błagalnego wzroku dziewczyny. Sięgnął po swego webleya. Gdyby miał go dziś ze sobą... cóż, wszystko zapewne potoczyłoby się całkiem inaczej. Co za szczęście, że go jednak zapomniał!

Wrócił na chwilę myślą do tych kilku paskudnych godzin, spędzonych w oazie, przed obliczem szejka. Jeszcze nigdy nie miał tak wyrazistego uczucia, że oto teraz ważą się jego losy. I nie tylko jego. Klęczał w namiocie pustynnego watażki, przytrzymywany za kark przez jednego z wojowników, usiłując wyczytać z brodatej twarzy starca, co się z nim dalej stanie. Piach zgrzytał mu w zębach, oczy piekły od słońca, bolały wykręcone na plecach ręce. I tak miał dużo szczęścia, w pierwszej chwili był święcie przekonany, że jego głowa zaraz potoczy się po wydmach...

- Cudzoziemcze! - ku zdumieniu Jonesa, szejk zdecydował się rozmawiać po angielsku. - Rozumiesz, dlaczego tu jesteś?

- Nie! - odparł hardo archeolog. - Ten młody człowiek zaatakował mnie na pustyni, gdy byłem zajęty swoją pracą. Nie miałem broni. Zaatakował tchórzliwie, zza pleców, bez ostrzeżenia. Czy tak postępuje wojownik?

Szejk skrzywił się nieznacznie, pochylił się w stronę kogoś ze swej świty, szepcząc mu coś do ucha. Przyprowadzą chłopaka - domyślił się Jones. Istotnie, młodzieniec wszedł po chwili, obszarpany, z zaschniętą krwią na policzku, rzucając ponure spojrzenie w stronę Indiany.

- Ismailu, synu Hassana! - zagrzmiał szejk. - Powtórz przed nami wszystkimi, o co oskarżasz tego niewiernego. Pamiętaj, że Allah waży twe słowa, a kłamstwo nie przystoi jego wyznawcy!

Ismail spojrzał zimno na Jonesa. Nie wydawało się, żeby patetyczna przemowa szejka wywarła na nim jakieś szczególne wrażenie.

- Ten człowiek - dramatycznym gestem wyciągnął dłoń - jest odpowiedzialny za śmierć mojego ojca, Hassana.

- Kłamstwo! - ryknął Jones zrywając się na równe nogi, odepchnięty strażnik poleciał parę kroków w tył. Zakotłowało się, kilku gorliwców rzuciło się na archeologa, ktoś błysnął mu przed oczami ostrzem sztyletu.

- Spokój! - głos szejka zabrzmiał jak dzwon okrętowy. - Ten niewierny również ma prawo być wysłuchany i osądzony sprawiedliwie, zwyczajem naszych przodków. Niech obie strony przedstawią swoje racje! - łaskawie skinął głową.

Ach, tu cię mam - pomyślał Jones. Chcesz odgrywać sprawiedliwego, jak sam Harun ar-Raszid. Dobrze. Dam ci tę szansę.

Pierwszy jednakże przemówił Ismail. W gorączkowych, chaotycznych słowach odmalował sytuację, jaka - jego zdaniem - stała się przyczyną śmierci Hassana. Z narastającym zdumieniem Jones słuchał oskarżeń chłopaka, sprowadzających się do tego, iż wspólnie z Abnerem zwabili przewodnika w pułapkę, strącając go następnie ze skały. Niezależnie od tego, jak absurdalnie brzmiały te zarzuty, znając mściwość Beduinów, łatwo się z tego nie wywiną. Co będzie z Marion? Zimny dreszcz przeszedł mu po kręgosłupie. Ismail właśnie snuł rozważania na temat interesów, jakie rzekomo łączyły jego ojca i Ravenwooda. Interesów, które stały się zarzewiem wzajemnej niechęci - czy wręcz nienawiści? Bzdura, pomyślał Jones... lecz w tejże chwili przypomniał sobie ponury błysk w oczach Abnera i jego dziwne zachowanie, gdy rozmowa zahaczała o temat nieszczęsnego przewodnika. Jasna cholera... wyglądało na to, że sprawa wcale nie jest tak prosta, jak mogłoby się wydawać. Musi się jakoś z tego wywinąć. Musi ich przekonać, że nie mają z tym nic wspólnego. Niezależnie od tego, jaka jest prawda.

Podniósł wzrok, spoglądając bez obaw w surową twarz szejka. Jeśli będzie trzeba postawić wszystko na jedną kartę - zrobi to.

- Co masz do powiedzenia na swą obronę, cudzoziemcze? - szejk patrzył na niego ponuro. Jones skupił się. Starannie dobierał słowa, wiedząc, jak wiele teraz od nich zależy.

- Współczuję Ismailowi śmierci ojca - powiedział wolno. - Jednak nie miałem z nią nic wspólnego. Ani ja, ani mój przyjaciel. Jesteśmy archeologami, naukowcami, badamy historię waszego kraju...

Błąd. Szejk poderwał się z miejsca, w jego oczach błysnęła wściekłość.

- Jesteście rabusiami! - warknął, chwytając Jonesa za koszulę. - No, powiedz mi, cudzoziemcze, co dzieje się z waszymi znaleziskami? Zostają tu, by świadczyć o chwale i potędze naszych przodków, czy może wywozicie je statkami za ocean?

- Wywozimy je, to prawda - głos Jonesa był równy i spokojny. - Dzięki temu i niewierni mogą poznać potęgę waszych starożytnych królów. Przyjeżdżają tu, by obejrzeć wasze świątynie, o których może nigdy by nie słyszeli, gdyby nie tacy, jak ja. Niesłusznie wpadasz w gniew, wodzu. Nie pozwól, by przyćmił on jasność twego umysłu. Allah chce od ciebie sprawiedliwego osądu!

Szejk prychnął z pogardą, puścił Jonesa i wytarł dłonie o szatę, jakby dotknął czegoś obrzydliwego.

- Udowodnij to - warknął. - Udowodnij mi, że nie masz na rękach krwi naszego brata, a może puszczę cię wolno. W przeciwnym razie czeka cię sprawiedliwa kara.

- Dlaczego miałbym zabijać obcego człowieka? - Jones pozwolił sobie na wzruszenie ramionami. - Nie znałem Hassana, nie byłem mu nic winien, ani on mnie. Gdy go znalazłem o świcie, nie żył już przynajmniej od kilku godzin. Byłem wtedy... byłem gdzie indziej.

- A twój przyjaciel? - szejk nie wydawał się przekonany. - Ismail oskarża go o najróżniejsze groźby!

- Abner jest porywczy, przyznaję - skinął głową Jones. - Ale robi tylko dużo hałasu. Pokrzyczy, wyszumi się i przestanie. Nie zabiłby człowieka. Przysięgam.

- Nie kalaj ust przysięgą, niewierny psie! - Ismail wyrwał się do przodu, jego oczy płonęły. - Tyle warte są twoje słowa! - splunął ze złością na ziemię.

- Ismailu, pomyśl o jednym - Jones zmierzył młodzieńca chłodnym spojrzeniem. - Czy Allah nie dałby ci zwycięstwa, gdybyś walczył w słusznej sprawie? Wywabiłeś mnie podstępem na pustynię, zaatakowałeś znienacka... moja krew powinna już dawno wsiąknąć w piasek. Tymczasem stoimy tu razem, a ty masz na twarzy ślad po moim biczu - uśmiechnął się złośliwie.

Ismail zawył. Rzucił się z pięściami na Indianę, nie mogąc znieść kolejnego upokorzenia. Archeolog upadł, nie mogąc nawet osłonić się związanymi rękami... Ktoś odciągnął chłopaka, Beduini za jego plecami szemrali wzburzeni. Tak, uderzył we właściwą strunę. Oni wciąż wierzyli w sądy boże, przypomnienie tej nierównej walki przemówiło do ich zabobonnych umysłów. I bardzo dobrze. Niech zaczną wątpić. Jones podniósł głowę, napotykając skupiony wzrok szejka. Co w tej chwili rozważał? Wiele dałby, aby poznać treść tych myśli...

Załopotały płachty namiotu, ktoś wszedł szybkim krokiem, roztrącając zgromadzonych. Młody mężczyzna w bogato zdobionych szatach bezceremonialnie schwytał szejka za ramię, mówiąc coś stanowczo, przyciszonym głosem. Jones wytężył słuch. To narzecze różniło się nieco od znanych mu dialektów, lecz nie na tyle, by nie był w stanie chwytać sensu rozmowy.

- Jeszcze za wcześnie, wuju Ibrahimie - szeptał przybysz. - Nie możemy sobie teraz pozwolić na... - tu głos przeszedł w niskie murmurando. - Musisz go wypuścić. Niech wraca do swoich.

- A jeśli Ismail mówi prawdę? - żachnął się szejk. - Nie mogę darować zabójstwa!

- Ismail jest w gorącej wodzie kąpany. Czego nie wie, to sobie wymyśli - mruknął lekceważąco mężczyzna. - To jeszcze dzieciak, choć pozwoliłeś mu już się ożenić z moją siostrzenicą. Wypuść tego człowieka, wuju. Nie możesz narażać...

- Cicho! - syknął wściekle szejk. Obaj z niepokojem spojrzeli na Jonesa, utrzymującego niewzruszony wyraz twarzy. Beduini wokoło zamilkli, czekając w napięciu na decyzję swego wodza.

- Wyjdźmy, Jasirze - szejk wolał nie ryzykować dalszej rozmowy przy świadkach. - Pilnujcie go! - rzucił przez ramię. - I żadnych rozmów!

Zapadła cisza, minuty wlokły się w nieskończoność. Wreszcie płachty namiotu rozchyliły się i dwaj mężczyźni powrócili do zgromadzenia. Indiana od razu zauważył zmianę wyrazu twarzy starego Beduina: wydawał się zrezygnowany, lecz gdzieś w głębi wciąż tliła się zawziętość.

- Wolą Allaha jest, abym okazał ci dzisiaj łaskawość, cudzoziemcze - zagaił szejk donośnym głosem. - Wracaj wolny do swoich przyjaciół. Plemię Ibrahima nie chce mieć twojej krwi na rękach, gdyż wierzy, że to nie ty zabiłeś naszego brata - wydawało się, jakby te słowa z trudem przechodziły przez gardło Araba. Ismail wrzasnął coś buntowniczo, lecz zamilkł natychmiast, zmrożony surowym spojrzeniem Jasira.

Jones powoli podniósł się z ziemi. Przewyższał wzrostem szejka, tak że ten musiał teraz zadzierać nieco głowę, gdy tak patrzyli sobie prosto w oczy.

- To mądra decyzja, wodzu i jestem ci wdzięczny - powiedział cicho. - Wiem, że tak naprawdę nie wierzysz mi. Obiecuję ci więc, że będę szukał prawdziwego zabójcy, a gdy go znajdę, przyprowadzę tutaj, abyś sam mógł go ukarać.

- Dlaczego chcesz to zrobić? - w głosie Beduina dźwięczało nieukrywane zdumienie.

- Aby oczyścić swe imię... a także mojego przyjaciela Abnera. To oczywiste.

- Zabierzcie go do osady - szejk skinął na swych ludzi. - Ty to zrobisz, Ismailu! Ma dotrzeć tam żywy! - uśmiechnął się złośliwie do młodzieńca, wychodząc z namiotu.

Wolny, pomyślał Jones patrząc na ponurą twarz chłopaka. Na jak długo? Czy uda mu się dotrzymać pochopnie złożonej obietnicy?

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

No wreszcie, uffff.
Bo już nachodziły mnie obawy, czy oni wszyscy nie dostaną skurczów od tego stania na piachu...

jasza