Jakiś czas temu byłam u koleżanki. Oczywiście, jak to w takich przypadkach bywa, zapuściłam żurawia na jej półki z książkami - i co moje piękne oczy widzą? "Czarne okręty" Joe Alexa, którymi zaczytywałam się z wypiekami na twarzy, gdy miałam jakieś 10-12 lat. Pożyczyłam więc je radośnie, dając w zamian Musierowicz i tak oto w ostatni weekend obie wracałyśmy sobie do lat szczenięcych.
Muszę przyznać, że miałam spore obawy przed tym powrotem. Pamiętam rozczarowanie, kiedy po latach sięgnęłam po "Tomka" Szklarskiego i okazał się on pisany tak cholernie drętwym, drewnianym i skrzypiącym językiem, że nie dało się tego znieść. Jako dziecko, oczywiście, nie zwracałam na takie szczegóły uwagi (do czasu - w którejś "nietomkowej" książce walnęło mnie po oczach zdanie, wypowiadane przez bodaj dziesięciolatka, "Uczęszczam do szkoły nr..." i już wówczas pomyślałam sobie "a kto tak mówi?"). Zaczęłam więc obawiać się, że z Joe Alexem będzie podobnie, że po latach okaże się niestrawny.
Otóż, od razu rozwieję wątpliwości, nie okazał się. Zaznaczę na samym początku z naciskiem, że czytało mi się to dobrze, mimo tych wszystkich zastrzeżeń, jakie zaraz będę tu wywlekać. Nie jest to dzieło wybitne, ale jest przyjemne. Własnemu dziecku, gdybym je miała, podsunęłabym je z pewnością. Oraz tym, którzy chcą odnaleźć w sobie to dziecko, które kiedyś z wypiekami na twarzy pochłaniało przygody dzielnych bohaterów na lądach i oceanach.
Bo właśnie o tym są "Czarne okręty". Pseudonim autora może być pewną zmyłką, to nie kryminał a powieść historyczna dla młodzieży. Raczej młodszej młodzieży. Bohaterem jest młody Trojańczyk zwany Białowłosym...
..no i właśnie. Chłopak zwany jest Białowłosym, gdyż ma niezwykle jasną skórę i włosy. Imienia własnego nie posiada, bo w jego wiosce chłopcy dostają je dopiero po symbolicznym przejściu w wiek męski. Jest, jak się domyślam, albinosem, ale nie odczuwa z tego powodu żadnych uciążliwości, nie jest bardziej wrażliwy na słońce ani nic. Jego wygląd budzi zdumienie... i właściwie tyle. Wydaje się, że autor, wprowadzając bohatera wyróżniającego się tak niezwykłą cechą, wykorzysta ją do czegoś - ale nie. Białowłosy równie dobrze mógłby być zwykłym ciemnowłosym chłopcem o śniadej cerze, jak wszyscy dookoła niego i naprawdę nie zrobiłoby to żadnej różnicy, bo motyw jego dziwnego wyglądu w ogóle nie jest w fabule wykorzystany. U Sapkowskiego wiemy, że włosy Geralta są czymś niezwykłym i efektem ubocznym eksperymentów, które przemieniły go w wiedźmina. U Ziemiańskiego wygląd Siriusa pomaga mu podszyć się pod zaginionego księcia. Tu - nic. Bohater po prostu Się Wyróżnia i tyle, +1 do marysujkowatości.
Zresztą, może to i dobrze, że chłopak się wyróżnia kolorem włosów, bo pozostali - że tak sparafrazuję komentarz Babatunde do postaci z "Burzliwych lat" - są nieodróżnialni od siebie nawzajem i od morza, po którym płyną. Oprócz Białowłosego mamy tu jeszcze kilka postaci pierwszoplanowych, które można by scharakteryzować zbiorowo za pomocą tych samych przymiotników, a mianowicie - wszyscy są dzielni, odważni, mądrzy i lojalni. I młodzi, może oprócz kreteńskiego księcia Widwojosa (rany, jak mi to imię zgrzytało tym swoim niby-słowiańskim brzmieniem!), który jest mężczyzną w średnim wieku. Wszyscy też - poza jednym - są niezmienni od początku do końca, nie przechodzą żadnej ewolucji, bo po co właściwie - oni tu pojawili się właściwie tylko, żeby odgrywać przed oczami czytelnika przeróżne Straszne a Dziwne Przygody, jakie ich spotykają w podróży na koniec świata. Ewolucję przechodzi jedynie Perilawos, syn Widwojosa, który zaczynał jako słaby, rozpieszczony chłopiec, a kończy jako dzielny wojownik i młody wódz, w pełni przygotowany do rządzenia krajem.
Postaci kobiece? No, są. Jedna jest matką głównego bohatera, druga - kapłanką Wielkiej Bogini i jako jedyna ma dłuższą scenę ze swoim udziałem, coś mówi od siebie i o czymś decyduje, a trzecia... jest piękna i dobra i mądra... i piękna... i... co jeszcze właściwie? I piękna.
Fabuła kręci się wokół przygód Białowłosego, który, sprzedany do Egiptu, ucieka stamtąd - a że popełnił po drodze straszliwe świętokradztwo, egipscy kapłani ścigają go zawzięcie. To jeden wątek, drugim zaś jest wyprawa na koniec świata - otóż król kreteński Minos, przewidując, że jego brat Widwojos może próbować strącić go z tronu, postanawia wysłać go wraz z synem w poszukiwaniu krainy gdzieś na północy, gdzie rodzi się bursztyn. Jak widać, Słomczyński postanowił się tu pobawić mitem o wyprawie po złote runo. Trzecim wątkiem jest mit Tezeusza, czyli polityczne intrygi w tle przygodowej akcji i próby uwolnienia się od dominacji Krety przez podbite przez nią greckie państewka. Ten wątek znika jednak szybko z oczu czytelnika, gdy tylko wyprawa Widwojosa mija granice znanego starożytnym świata - od tej pory uwaga skupiona jest tylko na ich statku, który poprzez Morze Czarne i dalej rzekami w głąb lądu płynie coraz bardziej na północ.
I tu, przyznam się, poczułam pewien niedosyt. Ta część fabuły, która rozgrywa się w obrębie Egiptu, Krety i Troi jest barwna, nasycona szczegółami i całkiem wciągająca. Obserwujemy nie tylko naszych bohaterów, ale również intrygi władców i kapłanów, trzy główne wątki przeplatają się i uzupełniają. Tymczasem "dzika" część wyprawy sprawia wrażenie opisanej jakoś tak po łebkach. Przede wszystkim jest o wiele krótsza - powieść liczy sobie cztery tomy (niewielkie), z czego podróż przez nieznany bohaterom świat zaczyna się dopiero w połowie tomu trzeciego. Fabuła robi się linearna - płyną, płyną, spotykają po drodze różne plemiona, jedne są wrogie, drugie przyjazne... Płyną, płyną, tu z kimś walczą, tam komuś uratują życie... Płyną, płyną. Trafiają pomiędzy Słowian, byłam przekonana, że autor zechce tu właśnie jakoś wykorzystać fizyczność Białowłosego i jego podobieństwo do tubylców, ale nic z tego. No i tak sobie płyną. Choć muszę przyznać, że ciekawie jest popatrzeć na rzeczy całkiem dla nas zwyczajne (jak śnieg) oczami tych, którzy nigdy ich nie widzieli. Albo posłuchać, jak bohaterowie interpretują fakt, że oto słońce zbliża się do horyzontu, lecz nie zachodzi i zaczyna znów się wznosić. Doświadczyć spotkania z górą lodową... Żałuję, że autor nie rozbudował bardziej tej części powieści - niestety, odniosłam wrażenie, że zaczęło mu się spieszyć, byle do końca.
Język. Jak wspominałam, obawiałam się spotkania z nim, pamiętając rozczarowanie przy "Tomkach". Ale nie było tak źle. Język powieści jest oczywiście stylizowany, ma ten specyficzny rytm i tonację charakterystyczne dla powieści historycznej w jej odmianie starożytnej, pełen jest przymiotników w rodzaju "szlachetny" i "dzielny" a bohaterowie przemawiają do siebie używając zwrotów "czcigodny", "dostojny" i "bogom podobny" (to o księciu). Ale, naprawdę, da się przeżyć. Ja przynajmniej szybko wciągnęłam się w tę frazę, w uszach mi nie zgrzytała i po jakiejś połowie pierwszego tomu stała się całkiem przezroczysta.
Podsumowując: "Czarne okręty" zapewniły mi kilka godzin przyjemnej rozrywki oraz całkiem udaną sentymentalną podróż w dzieciństwo.
A tymczasem następne w kolejce czekają powieści historyczne Ewy Nowackiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz