Szukaj na tym blogu

czwartek, 10 kwietnia 2008

Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.11

Otwarta maska ciężarówki ukazywała plątaninę części i przewodów, pokrytych tłustą, czarną mazią. Kate i Tom Jameson nachylali się nad nią, szukając najlepszego sposobu realizacji podstępnego planu doktor Bertram. Miała zamiar podjechać na jakąś rozsądną odległość pod obóz konkurentów, zepsuć wóz i pójść z prośbą o pomoc. Należało więc znaleźć coś takiego, co Kate mogłaby bez trudu uszkodzić, a potem, w razie potrzeby, również samodzielnie naprawić.
Prawdę mówiąc, w blasku dnia jej zapał do "szpiegowskiej" wyprawy nieco osłabł, a sam pomysł nie wydawał się już tak genialny w swej prostocie jak wieczorem. Uznała jednak, że nie może się wycofać - choćby dlatego, żeby nikt, a w szczególności Jones, nie sądził, że stchórzyła.
- Moim zdaniem, pasek klinowy - wskazał Tom. - Można go przeciąć, a potem łatwo czymś zastąpić. Sznurkiem, chustką, pończochą.
- Bardzo dobrze - stwierdziła Kate. - Proste, łatwe i skuteczne.
- Nie wiem, czy nie za proste - zawahał się Tom. - Czy uwierzą, że nie wie pani, co się stało?
- Tom, mój drogi - parsknęła Kate, rozbawiona. - Przecież jestem kobietą, a więc z definicji nie mam prawa znać się na mechanice. Uwierzą, w każdą historię, jaką opowiem, a im będzie głupsza, tym lepiej. Spójrz na mnie: jestem słabą, bezradną kobietką potrzebującą pomocy!
Tom spojrzał. Stała przed nim drobna lecz energiczna postać, ubrana w białą, bawełnianą bluzkę, proste spodnie i wygodne buty na solidnej podeszwie. Na szyi zamotała kolorową apaszkę, w uszach dyskretnie połyskiwały perełki. Nie wyglądała na słabą kobietkę, wręcz przeciwnie, biły z niej energia i zaradność.
- No, gdyby panią lepiej znali... - mruknął Tom z nieśmiałym uśmiechem.
- Ale nie znają. Dobrze, myślę, że czas już ruszać. I tak jest strasznie późno, zamarudziliśmy koszmarnie - Kate westchnęła na myśl o obowiązkowym śniadaniu z konsulostwem. - Gdzie doktor Jones?
- Chyba oprowadza gości po terenie wykopalisk.
- Aha - Kate pokryła rozczarowanie dziarskim uśmiechem i wskoczyła do kabiny ciężarówki. Szkoda, że zarozumiały Amerykanin nie zobaczy jej odjazdu. Spojrzała z zazdrością na nowoczesnego, wygodnego forda, jakim przyjechali ich goście. No cóż, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
Kłąb kurzu, jaki zawisł nad wiejską drogą, zaczął już powoli opadać, gdy od strony wykopalisk nadciągnął Jones wraz z gośćmi.
- Gdzie doktor Bertram? - zapytał, rozglądając się.
- Już pojechała - odparł Tom.
- Aha - Indiana ukrył rozczarowanie. Wyglądało na to, że nie uda mu się wykręcić od roli gospodarza. Spędził z konsulostwem cały ranek i o ile sir John okazał się dobrym towarzyszem i inteligentnym rozmówcą, o tyle jego małżonka zdążyła już mu napsuć sporo krwi. Jej umysł odznaczał się doprawdy zbytnią lekkością. Skakała z tematu na temat, dopytując się a to o swą ulubioną Astarte, a to o mumie, które rzekomo tu znaleźli, a to znów snując długie rozważania na temat swego życia w poprzednich wcieleniach. Sir John znosił to z niezwykłą cierpliwością. Jones podejrzewał, że wyrobił sobie pewien szczególny rodzaj wybiórczej głuchoty, wyłączając po prostu pasmo, na którym nadawała jego żona. On niestety tego nie potrafił. Takie umiejętności nabywa się bowiem dopiero po wielu latach wspólnego życia. Wzdrygnął się na samą myśl.
- Pójdziemy się odświeżyć - stwierdził sir John, kierując się w stronę domu. - O której jadacie tu lunch?
- Nie mam pojęcia - odparł szczerze Indiana. - Zwykle przychodziłem dopiero na kolację. Myślę, że Billy będzie wiedział- przywołał gestem przechodzącego właśnie studenta. - Billy, dotrzymaj państwu towarzystwa! - zarządził, uradowany, że wreszcie może choć na chwilę pozbyć się uciążliwych podopiecznych. Billy chętnie podjął się zadania - ten młody człowiek doskonale wiedział, jaką wartość mają odpowiednio ulokowane znajomości.
Indiana z westchnieniem ulgi zamknął drzwi swojej kwatery. Czekał na niego list z Princeton - gruba, solidna koperta zaadresowana starannym pismem Marcusa. Miał nadzieję, że znajdzie w liście odpowiedzi na przynajmniej niektóre dręczące go pytania. Ledwie jednak zdążył rzucić się z plikiem kartek na tapczan, gdy ktoś zapukał do drzwi.
- Doktorze Jones, lunch!
Indiana zaklął pod nosem, pakując kartki z powrotem do koperty. Kolejna zmarnowana godzina. Zamyślił się przez chwilę nad tym, czy Kate dotarła już do obozu Berezoffa, a jeśli tak, to co tam robi. No cóż, z pewnością bawi się lepiej niż on.
Lunch upłynął w miarę spokojnie, po czym lady Cecilia wyraziła chęć obejrzenia okolicy. Oczywiście, w towarzystwie Jonesa. Sir John miał w tym czasie podziwiać znaleziska w magazynie (albo cokolwiek innego, znajdziesz sobie jakieś zajęcie, kochanie - szczebiotała radośnie pulchna niewiasta). Jones rozejrzał się z paniką w oczach, szukając kogoś, komu mógłby przekazać ten zaszczytny obowiązek. Niestety, nagle okazało się, że wszyscy pozostali mają do załatwienia niezwykle pilne sprawy. Chwila i już ich nie było. Archeolog westchnął ciężko i z rezygnacją podał ramię pani konsulowej.

Jusuf ben Khazim, mały, chudy piętnastolatek, siedział w kucki obok studni, z pozorną obojętnością przyglądając się krzątaninie przed kwaterą cudzoziemców. Grupka czterech mężczyzn wyszła z domu i spacerowym krokiem ruszyła w stronę tej wielkiej dziury w ziemi, jaką on sam, jego ojciec i wuj pracowicie pogłębiali przez ostatnie tygodnie. Kilka minut później śmieszna, okrągła kobieta z nieprzyzwoicie odkrytymi żółtymi włosami wyprysnęła z bramy jak strzała, wlokąc za sobą wysokiego mężczyznę w skórzanej kurtce i kapeluszu. Przeszli tuż obok, nie zwracając nań większej uwagi niż na wylegującego się w progu kota. Jusuf odczekał jeszcze dłuższą chwilę, aż znikną w perspektywie ulicy. Wreszcie podniósł się i powolnym, niedbałym krokiem ruszył w stronę domu. Okrążył go i wyszedł na tyły. Przyjrzał się uważnie małym okienkom, po czym wspiął się na palce i zajrzał do środka. Tak, to tu.
Przypomniał sobie rozmowę, jaką odbył dziś rano. Szedł właśnie szukać kozy, która w nocy postanowiła zasmakować wolności i wyrwała się z zagrody. Jusuf znał doskonale jej ścieżki, dlatego też nie spieszył się, wiedząc, że znajdzie ją w tym samym miejscu, co zwykle - nad smętną resztką strumyka, gdzie tworzyło się coś w rodzaju naturalnej lizawki. Minął właśnie ostatnie zabudowania i kierował się w stronę wzgórz, gdy jego uwagę zwrócił wysoki, obcy, biały mężczyzna o sterczących, mocno posiwiałych włosach. Wyszedł z cienia, kiwając na niego znacząco.
- Chcesz zarobić, chłopcze? - odezwał się dziwnym, świszczącym głosem. Jusuf zauważył, że policzek przecina mu głęboka, poszarpana blizna. Skinął głową - kto by nie chciał zarobić?
- Czy wiesz, gdzie mieszkają Anglicy, ci, co kopią w ziemi? - spytał nieznajomy. Jusuf potwierdził. Anglików wszyscy znali doskonale, pracowało dla nich pół wsi.
- Jest wśród nich pewien człowiek, który coś mi ukradł - wyjaśnił mężczyzna. - Chcę, żebyś zabrał to z powrotem. Dobrze zapłacę - błysnął chłopakowi przed oczami garścią monet. Jusuf uśmiechnął się szeroko - no proszę, dzięki głupiej kozie spotkało go dziś szczęście! Zgodził się z zapałem, planując już, na co wyda nagrodę. Nieznajomy opisał mu tymczasem, czego powinien szukać. Dziwni są ci biali - tyle hałasu o jakieś gliniane cegły.
Otrząsnął się z rozmyślań i jeszcze raz z uwagą rozejrzał dokoła. Pusto. Podciągnął się szybkim ruchem i wśliznął przez okno do izby. Myszkował przez chwilę, aż wreszcie znalazł walizki Mężczyzny z Batem. Kawałkiem drutu bez trudu otworzył zamek. Jest. Szarobure zawiniątko, a w nim dziwne, małe, płaskie cegiełki. Wzruszył ramionami. Dziwne, nie dziwne, ważne, że mu za nie zapłacą. Opuścił pokój tą samą drogą, co przyszedł i ruszył pędem w stronę wzgórz.
Bliznowaty już czekał. Na widok Jusufa zerwał się niecierpliwie z płaskiego kamienia.
- Przyniosłeś? - zachrypiał. Chłopak z dumą wydobył zza pazuchy zawiniątko. Obcy szybkim ruchem odwinął materiał, oczy mu się zaświeciły.
- Bardzo dobrze. A teraz twoja nagroda - pogrzebał w kieszeni i wyciągnął mały, płócienny woreczek. Rozległ się miły dla ucha brzęk. Uradowany Jusuf odwrócił się, by przeliczyć zasłużony zarobek.
Wielka, twarda dłoń zatkała mu usta. Nie zdążył nawet się przestraszyć, gdy palący ból przeszył jego plecy. Po chwili cały świat pociemniał... odpłynął...
Wysoki mężczyzna ostrożnie opuścił na ziemię ciało chłopca. Wytarł starannie nóż o skraj jego ubrania. Zanim odszedł, wysupłał z martwych palców wpółotwartą sakiewkę z pieniędzmi.

Śmiertelnie zmęczony Jones po raz drugi tego dnia z ulgą zamknął drzwi swego pokoju. Wycieczka z lady Cecilią wykończyła go - fizycznie i psychicznie. Dla uspokojenia sięgnął po list Marcusa, z nadzieją, że tym razem już mu nikt nie przeszkodzi.


Drogi Indy! - pisał Marcus. - Cieszę się niezmiernie, że jednak zdecydowałeś się wziąć udział w tak interesującej wyprawie. Lord Cutterdale skontaktował się ostatnio z nami, aby doprecyzować szczegóły Waszej umowy. Jest to niezwykle szczodry człowiek, myślę, że dzięki jego wsparciu będziemy mogli zorganizować ekspedycję do Peru, o której wszak marzysz od lat. Forrestal nieco Cię wyprzedził, ale teraz sprawa ma szansę ruszyć z kopyta.

Odpisy tabliczek, jakie mi przesłałeś, są doprawdy fascynujące. Musiałeś jednak pomylić się, twierdząc, że tłumaczył je Padelli. Rozmawiałem z nim ostatnio na konferencji w Nowym Jorku. Mówi, że owszem, tłumaczył dla Etienne'a i Deveroux, ale nie przypomina sobie żadnych tekstów o Abrahamie, Locie, czy innych biblijnych postaciach. Natomiast bardzo pochlebnie wyrażał się o doktor Bertram. Jego zdaniem, rzadko w tak młodym wieku spotyka się tak rozległą wiedzę i precyzyjny umysł. Inna rzecz, że zachwycał się głównie jej urodą - wiesz, jacy są Włosi. Tak, czy inaczej, sądzę, że masz bardzo ciekawe towarzystwo.


Dalszy ciąg listu wypełniony był już tylko wiadomościami z Princeton, opisami tych wszystkich drobnych intryżek, bez jakich nie może się obejść żadna szanująca się instytucja.

Indiana powoli odłożył kartki na stół. Był nieco rozczarowany. Spodziewał się, że Marcus bardziej przejmie się kwestią tabliczek, zwłaszcza, że pisząc do niego dość mocno podkreślił różne związane z nimi tajemnicze zbiegi okoliczności. Poza tym, był absolutnie pewny, że lord Cutterdale jako tłumacza wymienił Padellego. Dlaczego miałby kłamać, w dodatku w tak drobnej sprawie?
Znów zastanowił się, co też w tej chwili może robić Kate. Czy naprawdę musiała jechać do obozu tego francuskiego durnia? Niepokoił się, sam nie wiedział, o co właściwie. Przecież zawsze świetnie dawała sobie radę ze wszystkim. W zasadzie, powinna już być z powrotem. Jeśli oczywiście, tak jak przypuszczała, hrabia okazał się chętnym do pomocy dżentelmenem. A jeśli nie? Zerwał się z tapczanu i zaczął przemierzać wielkimi krokami swój pokój - trzy kroki w tę, trzy wewtę. Jechać za nią? Tylko się wygłupi. A może jednak? A może faktycznie Berezoff (cholerny, arystokratyczny, przemądrzały drań) ma jakieś cenne informacje? Uczepił się tej myśli, jak tonący brzytwy. Tak, to jedyne wyjście. Pojedzie i przekona się sam, co tu właściwie się dzieje.

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Po co konam?
Po to konam
By akcję to pchło nam.

Bo w dramacie tak już jest
że co trup,
że co trup
to nam akcja tup - tup - tup.


To jest fragment Ballady samozgonnej Kirkora z "Balladyny" Przybory i Wasowskiego.
@@@@
Oj, będzie się działo...

jasza

kura z biura pisze...

Ech, Jasza, jak Ty wyczuwasz moje intencje.
Początkowo chciałam tylko ukraść te tabliczki, lecz stwierdziłam, że przecież nic tak nie ożywia akcji jak porządne morderstwo (kto to powiedział? Agatha?)

Anonimowy pisze...

Nie chcę się narzucać, ale pani Mallowan powinna być zainteresowana, dlaczego ktoś zasztyletował nic nie znaczącego Jusufa.

jasza

kura z biura pisze...

Pani Mallowan nic o tym nie wie i w ogóle nie bierze w tej historii udziału. Jest tylko daleką znajomą lady Cecilii.

Anonimowy pisze...

I w końcu polała się krew niewinnego dziecięcia!

Z tej okazji - chlup
niech nam żyje trup!

Rosół

Ps. Brakuje mi złowrogiego gdakania ptactwa w tle ;)