Emma Arlington, stojąc w oknie pokoju, przyglądała się swemu bratu, rozmawiającemu przed hotelem z Madeleine de la Sara. Sztywno wyprostowana sylwetka starej panny wręcz promieniowała dezaprobatą. Sympatia Artura do pięknej Francuzki była aż nadto widoczna. Nie przeszkadzał mu najwyraźniej fakt, że pisarka zdawała się być zainteresowana raczej tym młodym archeologiem o dziwacznym imieniu. No cóż. Braciszek w obecności takich kobiet zwykle tracił głowę. Znała go doskonale pod tym kątem. Westchnęła. Artur zawsze był... słaby. Owszem, sprawiał wrażenie energicznego, dystyngowanego oficera, lecz tylko ona wiedziała, że tak naprawdę pod tą maską kryje się wieczny chłopiec, niedojrzały i niezaradny. To Emma zawsze musiała brać sprawy w swoje ręce, począwszy od dnia, w którym ich ojciec pożegnał się z życiem, zostawiając po sobie tylko długi i zszarganą reputację. To dzięki jej staraniom osiągnęli obecną pozycję i nie pozwoli - Bóg jej świadkiem, nie pozwoli - żeby jakaś francuska awanturnica zaprzepaściła to wszystko, na co całe życie ciężko pracowała. Wyprostowała się jeszcze bardziej, mocno zaciskając chude palce na parapecie. O czym oni tak rozmawiają? Z pewnością o sensacji dnia - nagłej, tragicznej śmierci przewodnika po świątyniach. Jak to zwykle bywa w takich wypadkach, pojawiło się mnóstwo plotek. Mówiono zarówno o nieszczęśliwym przypadku, jak porachunkach rodowych, a nawet zemście miejscowego światka przestępczego. Panna Arlington wzdrygnęła się lekko. Miejscowi na każdym kroku z dumą podkreślali starożytność swej cywilizacji, lecz mimo to - ten kraj był dziki. Nigdy nie wiadomo było, kiedy spod maski grzecznego, uniżonego, niemalże serdecznego tubylca, wyjrzy groźna twarz pustynnego szejka.
Należało się teraz zastanowić, czy śmierć Hassana będzie miała wpływ na ich plany dotyczące pobytu w tym miejscu. Niecierpliwie potrząsnęła głową. Tyle było do omówienia, a tymczasem Artur traci czas. Zmrużonymi oczami spoglądała na mizdrzącą się Francuzkę. Och, ta jak zwykle zdawała się niczym nie przejmować. Uśmiechała się zalotnie, trzepocząc długimi rzęsami, a ten głupiec Artur łapał się na starą sztuczkę jak ryba na haczyk. Zastanawiała się, czy podzielić się z nim nowiną, jaką z samego rana przyniosła hotelowa pokojówka. Nikły ślad uśmiechu pojawił się na jej wąskich wargach. Nie teraz... jeszcze nie teraz. Niektórym może wydawać się, że ukryją swe grzeszki w mrokach nocy, lecz w swoim czasie wszystko wyjdzie na jaw.
Odwróciła się od okna, przejęta nagłym chłodem. Nie była zabobonna, lecz w tym momencie zdawało się, że jakiś złowróżbny cień przemknął przed nią, jak tajemnicze memento. Śmierć Hassana najwidoczniej rozstroiła ją bardziej, niż chciałaby przyznać. Wzruszyła ramionami. To tylko tubylec! Za dzień - dwa wszyscy o tym zapomną i życie potoczy się dalej. Jeszcze raz rzuciła okiem na dziedziniec. Artur właśnie żegnał się z panną de la Sara. Odeszła prędko od okna - tego tylko brakowało, żeby któreś z nich zauważyło ją i posądziło o niezdrową ciekawość! Z westchnieniem usadowiła się w głębokim fotelu, popatrując surowo na drzwi. Jeśli przeczucie jej nie myliło, brat powinien za chwilę się zjawić ze świeżym zapasem zasłyszanych nowinek.
***
Niewielka karawana opuszczała właśnie miasteczko, kierując się na zachód, w stronę zagubionej wśród wydm oazy. Wielbłądy szły powoli, dostojnym, lekko rozkołysanym krokiem, prowadzone przez milczące postacie w fałdzistych burnusach. Jedno ze zwierząt wiozło szczególny ładunek: wielki, niezgrabny tobół, owinięty szczelnie w białe płótno. Ciało Hassana. Wracał do swych współplemieńców, aby godnie pożegnany, opłakany przez kobiety, spocząć wśród przodków.
Młodzieniec na czele karawany omiatał horyzont ponurym spojrzeniem. Słabo znał ojca, który pozostawił go w oazie pod opieką dziadków, gdy sam wybrał życie w miasteczku i wysługiwanie się obcym. Zgromadził dzięki temu spory majątek i co jakiś czas obiecywał, że dopuści syna do swych interesów; ten jednak jak dotąd nie był zainteresowany. O wiele bardziej podobało mu się życie nomady, wolne i niezależne. Z drugiej strony jednak - niedawno się ożenił, Fayah oczekiwała ich pierwszego dziecka... w tych okolicznościach scheda po ojcu stanowiła kąsek nie do pogardzenia.
W pierwszej kolejności jednak obowiązek. Ci durnie z miasta usiłowali wmówić mu, że Hassan sam pośliznął się i spadł z urwiska. Bzdura. Mimo że ojciec, wybierając "cywilizowane" życie, zdążył nieźle obrosnąć w sadło, nadal zachował kocią zwinność ruchów i pewny krok mieszkańca pustyni. Zacisnął dłoń na bogato zdobionej rękojeści sztyletu. Ktoś był odpowiedzialny za tę śmierć. I on tego kogoś znajdzie.
***
Wysoki, barczysty mężczyzna przystanął na skraju osady, spoglądając za znikającą z wolna w dali karawaną. Zapalił papierosa i zaciągając się głęboko, śledził ją wzrokiem, póki wielbłądy i ludzie nie zmienili się w małe, ciemne kropki na odległych wydmach. Słońce wznosiło się ku południu, przyjemnie grzejąc okryte znoszoną marynarką plecy. Pod bezchmurnym niebem pustynia zdawała się promieniować wszechogarniającym, sennym spokojem.
Nastrój mężczyzny był jednakże od tego spokoju daleki. Odrzucił ze złością niedopałek, odwrócił się na pięcie i ruszył szybkim, niecierpliwym krokiem ku miastu. Cholerny Hassan. Przez niego wszystko się skomplikowało. Zaklął pod nosem myśląc o piętrzących się przed nim trudnościach... o kolejnej zwłoce w realizacji planu. Diabli nadali! Odwrócił się, rzucając ostatnie, złe spojrzenie w stronę pustyni. Trudno. Dawał sobie radę i w gorszych opałach.
***
- Gdzie byłeś? - Marion podniosła głowę znad stołu z miną nie wróżącą niczego dobrego. Indiana zamrugał oczami, zaskoczony, z dziwacznym poczuciem deja vu. Wyglądała, jakby nie ruszała się ze swego miejsca od wczorajszego wieczoru, tylko potrzaskane fragmenty malowideł gdzieś znikły.
- Tu i tam... - mruknął. - Słyszałaś już? Hassan nie żyje.
Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami z wyrazem kompletnego osłupienia na twarzy.
- Jak to nie żyje? - wykrztusiła wreszcie. - Skąd wiesz?
Usiadł przy stole, celnym rzutem umieszczając kapelusz na ściennym wieszaku.
- Sam go znalazłem - powiedział z pozorną obojętnością. Rozejrzał się w poszukiwaniu Ravenwooda. Czyżby wyszedł już do świątyni? Bez córki? Dziwne. Sięgnął przez stół, przysuwając sobie dzbanek z mocno już wystygłą kawą. Skrzywił się. W całym zamieszaniu dzisiejszego poranka nie miał oczywiście okazji nic zjeść i żołądek przypominał mu o sobie coraz bardziej stanowczo.
Marion przyglądała mu się nadal, uważnie, badawczo. W niebieskich oczach pojawiła jakaś dziwna rezerwa. Wyglądała, jakby bardzo chciała zadać mu kolejne pytania, lecz obawiała się odpowiedzi.
- Jak to się stało? - przemogła się wreszcie. - Gdzie? Ktoś go... zastrzelił?
Potrząsnął głową, dając jej znać, żeby poczekała, aż upora się z podeschniętym chlebem i zimnymi resztkami jajek na boczku. Spoglądał na jej dłonie, nerwowo mnące róg nieco przybrudzonej chustki. Ależ się przejęła! Może nie powinien mówić jej tego tak obcesowo, w końcu to tylko dzieciak, śmierć kogoś, kogo znała osobiście, to z pewnością dla niej szok.
- Zastrzelił? Skąd ci to przyszło do głowy? - wymamrotał, przełykając ostatni kęs. - Nie, znalazłem go przy świątyni. Spadł z urwiska.
Jakiś nagły błysk przemknął przez jej twarz, tak szybko, że wydał się niemal złudzeniem.
- Pewnie szedł pijany - w jej głosie pojawiła się nutka złośliwości. - Podobno lubił sobie pociągnąć.
- Muzułmanin? - zdziwił się Jones. - Przecież Allah im zabrania.
- Widocznie niewiele sobie z tego robią - stwierdziła. - Tata mówił, że pędzą tu jakąś wódkę z daktyli, podobno piekielny wynalazek... - mówiła teraz pospiesznie, nerwowo, wciąż maltretując w dłoniach chustkę.
- No właśnie, gdzie jest Abner? - Jones ponownie rozejrzał się wokoło. - Wyszedł już? Nie zabrał cię ze sobą?
Marion potrząsnęła głową, nagle spochmurniała.
- Nie mam pojęcia - burknęła pod nosem. - Nie widziałam go od wczorajszego wieczoru. Tak samo zresztą, jak i ciebie. Obaj gdzieś łazicie, a ja tu siedzę sama! Nikogo nie obchodzi, co się ze mną dzieje! Mógłby mnie ktoś porwać i nawet byście nie wiedzieli! - wykrzyknęła buntowniczo.
- Na litość boską, co ci przychodzi do głowy? - zirytował się Indiana. - Kto miałby cię porywać? I po co? To nie film z Rudolfem Valentino! - dodał ironicznie.
Wzruszyła ramionami, patrząc gdzieś w bok. Twarz miała zaciętą i ponurą.
- Możesz mi wierzyć, albo nie, ale tu wcale nie jest tak spokojnie, jak ci się wydaje. Czasem mam wrażenie, że ktoś w nocy chodzi pod naszymi oknami... różne rzeczy giną... a teraz jeszcze ty wracasz i mówisz, że ktoś zabił Hassana!
- Nie powiedziałem, że ktoś go zabił! - zaprotestował Jones. - Po prostu go znalazłem. To nie był przyjemny widok - mruknął z lekkim obrzydzeniem. - Widzę, że bardzo się przejęłaś - dodał miękko, wyjmując jej z rąk nieszczęsną chustkę, bliską rozszarpania na strzępy.
- Wcale się nie przejęłam! - parsknęła wstając, aby posprzątać ze stołu. - Hassan nic mnie nie obchodzi, to był obleśny typ... nie lubiłam go. Nikt go nie lubił. Wszędzie się kręcił, wtykał nos w nie swoje sprawy, bez przerwy zawracał głowę ojcu... Wcale mi go nie szkoda - dodała zimno i stanowczo, spoglądając na Jonesa z wyzwaniem.
- Mnie także nie, zwłaszcza, że go prawie nie znałem - stwierdził obojętnie Indiana. - Zdaje się jednak, że ta śmierć wywołała sporo szumu w miasteczku. Sama mówiłaś, że był tu jakąś grubą rybą, siostrzeńcem szejka, czy kimś takim. Mam nadzieję, że to faktycznie tylko wypadek, bo jeśli jakieś lokalne porachunki, to może się tu rozpętać niezła burza. Beduini są mściwi.
- To nie nasza sprawa - rzuciła Marion, unosząc lekko brwi. - Nic mnie nie obchodzą ich kłótnie i wojenki!
- A powinny - powiedział Jones z naganą. - To może nam bardzo utrudnić poszukiwania. Może o tym nie słyszałaś, ale trzy lata temu zabroniono dostępu do niemal wszystkich stanowisk archeologicznych w Dolinie Królów. Właśnie z powodu zamieszek.
- Słyszałam - pokiwała głową. - Ojciec wściekł się wtedy, bo przepadło mu przez to jakieś większe zlecenie. Myślisz, że teraz też...? - jej głos zadrgał nagłą obawą.
- Trudno powiedzieć, na razie krążą różne wersje. Chociaż... widziałem jego współplemieńców. Skądś już się dowiedzieli i przybyli zabrać ciało. Nie wyglądali zbyt przyjaźnie - skrzywił się lekko na wspomnienie zimnego, złowrogiego błysku w oczach jednego z krewnych Hassana. Odniósł wtedy wrażenie, że młodzieniec przygląda mu się szczególnie uważnie, jakby chciał go zapamiętać... Otrząsnął się. To tylko złudzenie, wszyscy byli poruszeni i zdezorientowani. Cóż mógłby chcieć od niego jakiś Beduin?
- A tak właściwie... co ty robiłeś przed świątynią tak wcześnie rano? - spytała Marion, z pozoru lekko, lecz jej wzrok wwiercał się w Jonesa twardo i nieustępliwie.
Nabrał głęboko powietrza, szykując się do udzielenia którejś z opracowanych wcześniej dyplomatycznych odpowiedzi... lecz w tejże chwili drzwi z hukiem rąbnęły o ścianę i do kuchni wtargnął Abner w stanie najwyższego wzburzenia.
- Jones, do jasnej cholery! - ryknął. - W coś ty się znowu wplątał?
Należało się teraz zastanowić, czy śmierć Hassana będzie miała wpływ na ich plany dotyczące pobytu w tym miejscu. Niecierpliwie potrząsnęła głową. Tyle było do omówienia, a tymczasem Artur traci czas. Zmrużonymi oczami spoglądała na mizdrzącą się Francuzkę. Och, ta jak zwykle zdawała się niczym nie przejmować. Uśmiechała się zalotnie, trzepocząc długimi rzęsami, a ten głupiec Artur łapał się na starą sztuczkę jak ryba na haczyk. Zastanawiała się, czy podzielić się z nim nowiną, jaką z samego rana przyniosła hotelowa pokojówka. Nikły ślad uśmiechu pojawił się na jej wąskich wargach. Nie teraz... jeszcze nie teraz. Niektórym może wydawać się, że ukryją swe grzeszki w mrokach nocy, lecz w swoim czasie wszystko wyjdzie na jaw.
Odwróciła się od okna, przejęta nagłym chłodem. Nie była zabobonna, lecz w tym momencie zdawało się, że jakiś złowróżbny cień przemknął przed nią, jak tajemnicze memento. Śmierć Hassana najwidoczniej rozstroiła ją bardziej, niż chciałaby przyznać. Wzruszyła ramionami. To tylko tubylec! Za dzień - dwa wszyscy o tym zapomną i życie potoczy się dalej. Jeszcze raz rzuciła okiem na dziedziniec. Artur właśnie żegnał się z panną de la Sara. Odeszła prędko od okna - tego tylko brakowało, żeby któreś z nich zauważyło ją i posądziło o niezdrową ciekawość! Z westchnieniem usadowiła się w głębokim fotelu, popatrując surowo na drzwi. Jeśli przeczucie jej nie myliło, brat powinien za chwilę się zjawić ze świeżym zapasem zasłyszanych nowinek.
***
Niewielka karawana opuszczała właśnie miasteczko, kierując się na zachód, w stronę zagubionej wśród wydm oazy. Wielbłądy szły powoli, dostojnym, lekko rozkołysanym krokiem, prowadzone przez milczące postacie w fałdzistych burnusach. Jedno ze zwierząt wiozło szczególny ładunek: wielki, niezgrabny tobół, owinięty szczelnie w białe płótno. Ciało Hassana. Wracał do swych współplemieńców, aby godnie pożegnany, opłakany przez kobiety, spocząć wśród przodków.
Młodzieniec na czele karawany omiatał horyzont ponurym spojrzeniem. Słabo znał ojca, który pozostawił go w oazie pod opieką dziadków, gdy sam wybrał życie w miasteczku i wysługiwanie się obcym. Zgromadził dzięki temu spory majątek i co jakiś czas obiecywał, że dopuści syna do swych interesów; ten jednak jak dotąd nie był zainteresowany. O wiele bardziej podobało mu się życie nomady, wolne i niezależne. Z drugiej strony jednak - niedawno się ożenił, Fayah oczekiwała ich pierwszego dziecka... w tych okolicznościach scheda po ojcu stanowiła kąsek nie do pogardzenia.
W pierwszej kolejności jednak obowiązek. Ci durnie z miasta usiłowali wmówić mu, że Hassan sam pośliznął się i spadł z urwiska. Bzdura. Mimo że ojciec, wybierając "cywilizowane" życie, zdążył nieźle obrosnąć w sadło, nadal zachował kocią zwinność ruchów i pewny krok mieszkańca pustyni. Zacisnął dłoń na bogato zdobionej rękojeści sztyletu. Ktoś był odpowiedzialny za tę śmierć. I on tego kogoś znajdzie.
***
Wysoki, barczysty mężczyzna przystanął na skraju osady, spoglądając za znikającą z wolna w dali karawaną. Zapalił papierosa i zaciągając się głęboko, śledził ją wzrokiem, póki wielbłądy i ludzie nie zmienili się w małe, ciemne kropki na odległych wydmach. Słońce wznosiło się ku południu, przyjemnie grzejąc okryte znoszoną marynarką plecy. Pod bezchmurnym niebem pustynia zdawała się promieniować wszechogarniającym, sennym spokojem.
Nastrój mężczyzny był jednakże od tego spokoju daleki. Odrzucił ze złością niedopałek, odwrócił się na pięcie i ruszył szybkim, niecierpliwym krokiem ku miastu. Cholerny Hassan. Przez niego wszystko się skomplikowało. Zaklął pod nosem myśląc o piętrzących się przed nim trudnościach... o kolejnej zwłoce w realizacji planu. Diabli nadali! Odwrócił się, rzucając ostatnie, złe spojrzenie w stronę pustyni. Trudno. Dawał sobie radę i w gorszych opałach.
***
- Gdzie byłeś? - Marion podniosła głowę znad stołu z miną nie wróżącą niczego dobrego. Indiana zamrugał oczami, zaskoczony, z dziwacznym poczuciem deja vu. Wyglądała, jakby nie ruszała się ze swego miejsca od wczorajszego wieczoru, tylko potrzaskane fragmenty malowideł gdzieś znikły.
- Tu i tam... - mruknął. - Słyszałaś już? Hassan nie żyje.
Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami z wyrazem kompletnego osłupienia na twarzy.
- Jak to nie żyje? - wykrztusiła wreszcie. - Skąd wiesz?
Usiadł przy stole, celnym rzutem umieszczając kapelusz na ściennym wieszaku.
- Sam go znalazłem - powiedział z pozorną obojętnością. Rozejrzał się w poszukiwaniu Ravenwooda. Czyżby wyszedł już do świątyni? Bez córki? Dziwne. Sięgnął przez stół, przysuwając sobie dzbanek z mocno już wystygłą kawą. Skrzywił się. W całym zamieszaniu dzisiejszego poranka nie miał oczywiście okazji nic zjeść i żołądek przypominał mu o sobie coraz bardziej stanowczo.
Marion przyglądała mu się nadal, uważnie, badawczo. W niebieskich oczach pojawiła jakaś dziwna rezerwa. Wyglądała, jakby bardzo chciała zadać mu kolejne pytania, lecz obawiała się odpowiedzi.
- Jak to się stało? - przemogła się wreszcie. - Gdzie? Ktoś go... zastrzelił?
Potrząsnął głową, dając jej znać, żeby poczekała, aż upora się z podeschniętym chlebem i zimnymi resztkami jajek na boczku. Spoglądał na jej dłonie, nerwowo mnące róg nieco przybrudzonej chustki. Ależ się przejęła! Może nie powinien mówić jej tego tak obcesowo, w końcu to tylko dzieciak, śmierć kogoś, kogo znała osobiście, to z pewnością dla niej szok.
- Zastrzelił? Skąd ci to przyszło do głowy? - wymamrotał, przełykając ostatni kęs. - Nie, znalazłem go przy świątyni. Spadł z urwiska.
Jakiś nagły błysk przemknął przez jej twarz, tak szybko, że wydał się niemal złudzeniem.
- Pewnie szedł pijany - w jej głosie pojawiła się nutka złośliwości. - Podobno lubił sobie pociągnąć.
- Muzułmanin? - zdziwił się Jones. - Przecież Allah im zabrania.
- Widocznie niewiele sobie z tego robią - stwierdziła. - Tata mówił, że pędzą tu jakąś wódkę z daktyli, podobno piekielny wynalazek... - mówiła teraz pospiesznie, nerwowo, wciąż maltretując w dłoniach chustkę.
- No właśnie, gdzie jest Abner? - Jones ponownie rozejrzał się wokoło. - Wyszedł już? Nie zabrał cię ze sobą?
Marion potrząsnęła głową, nagle spochmurniała.
- Nie mam pojęcia - burknęła pod nosem. - Nie widziałam go od wczorajszego wieczoru. Tak samo zresztą, jak i ciebie. Obaj gdzieś łazicie, a ja tu siedzę sama! Nikogo nie obchodzi, co się ze mną dzieje! Mógłby mnie ktoś porwać i nawet byście nie wiedzieli! - wykrzyknęła buntowniczo.
- Na litość boską, co ci przychodzi do głowy? - zirytował się Indiana. - Kto miałby cię porywać? I po co? To nie film z Rudolfem Valentino! - dodał ironicznie.
Wzruszyła ramionami, patrząc gdzieś w bok. Twarz miała zaciętą i ponurą.
- Możesz mi wierzyć, albo nie, ale tu wcale nie jest tak spokojnie, jak ci się wydaje. Czasem mam wrażenie, że ktoś w nocy chodzi pod naszymi oknami... różne rzeczy giną... a teraz jeszcze ty wracasz i mówisz, że ktoś zabił Hassana!
- Nie powiedziałem, że ktoś go zabił! - zaprotestował Jones. - Po prostu go znalazłem. To nie był przyjemny widok - mruknął z lekkim obrzydzeniem. - Widzę, że bardzo się przejęłaś - dodał miękko, wyjmując jej z rąk nieszczęsną chustkę, bliską rozszarpania na strzępy.
- Wcale się nie przejęłam! - parsknęła wstając, aby posprzątać ze stołu. - Hassan nic mnie nie obchodzi, to był obleśny typ... nie lubiłam go. Nikt go nie lubił. Wszędzie się kręcił, wtykał nos w nie swoje sprawy, bez przerwy zawracał głowę ojcu... Wcale mi go nie szkoda - dodała zimno i stanowczo, spoglądając na Jonesa z wyzwaniem.
- Mnie także nie, zwłaszcza, że go prawie nie znałem - stwierdził obojętnie Indiana. - Zdaje się jednak, że ta śmierć wywołała sporo szumu w miasteczku. Sama mówiłaś, że był tu jakąś grubą rybą, siostrzeńcem szejka, czy kimś takim. Mam nadzieję, że to faktycznie tylko wypadek, bo jeśli jakieś lokalne porachunki, to może się tu rozpętać niezła burza. Beduini są mściwi.
- To nie nasza sprawa - rzuciła Marion, unosząc lekko brwi. - Nic mnie nie obchodzą ich kłótnie i wojenki!
- A powinny - powiedział Jones z naganą. - To może nam bardzo utrudnić poszukiwania. Może o tym nie słyszałaś, ale trzy lata temu zabroniono dostępu do niemal wszystkich stanowisk archeologicznych w Dolinie Królów. Właśnie z powodu zamieszek.
- Słyszałam - pokiwała głową. - Ojciec wściekł się wtedy, bo przepadło mu przez to jakieś większe zlecenie. Myślisz, że teraz też...? - jej głos zadrgał nagłą obawą.
- Trudno powiedzieć, na razie krążą różne wersje. Chociaż... widziałem jego współplemieńców. Skądś już się dowiedzieli i przybyli zabrać ciało. Nie wyglądali zbyt przyjaźnie - skrzywił się lekko na wspomnienie zimnego, złowrogiego błysku w oczach jednego z krewnych Hassana. Odniósł wtedy wrażenie, że młodzieniec przygląda mu się szczególnie uważnie, jakby chciał go zapamiętać... Otrząsnął się. To tylko złudzenie, wszyscy byli poruszeni i zdezorientowani. Cóż mógłby chcieć od niego jakiś Beduin?
- A tak właściwie... co ty robiłeś przed świątynią tak wcześnie rano? - spytała Marion, z pozoru lekko, lecz jej wzrok wwiercał się w Jonesa twardo i nieustępliwie.
Nabrał głęboko powietrza, szykując się do udzielenia którejś z opracowanych wcześniej dyplomatycznych odpowiedzi... lecz w tejże chwili drzwi z hukiem rąbnęły o ścianę i do kuchni wtargnął Abner w stanie najwyższego wzburzenia.
- Jones, do jasnej cholery! - ryknął. - W coś ty się znowu wplątał?
5 komentarzy:
Kura, problem drugiego zdania rozwiązałaś wręcz genialnie! Brawo!
Historia robi się coraz bardziej interesująca...
Może jestem czepliwy, ale parę uwag dotyczących słownictwa: "Mimo że ojciec, wybierając "cywilizowane" życie, zdążył nieźle obróść w sadło, " - chyba raczej powinno być "obrosnąć" , jakkolwiek by było trosze jednak zbyt kolokwialnie...
I jeszcze jeden fragment : "Spoglądał na jej dłonie, nerwowo mnące róg nieco przybrudzonej chustki" - też mi trochę nie pasuje to "mnące" , może lepiej by było tak: "Spoglądał na jej dłonie, nerwowo zajęte rogiem nieco przybrudzonej chustki" lub coś podobnego...
Ale ogólnie jest w porządku :-) Jak widzisz przybywa nowych czytelników - jest po co pisać ;-)
Łooo, braciszek się odezwał! Powitać, powitać!
"Słabo znał ojca, który pozostawił go w oazie pod opieką dziadków, gdy sam wybrał życie w miasteczku (...)"
"Mimo że ojciec, wybierając 'cywilizowane' życie, zdążył nieźle obrosnąć w sadło, nadal zachował kocią zwinność ruchów i pewny krok mieszkańca pustyni."
No to słabo go znał, czy wiedział wszystko o kociej zwinności jego ruchów? Dla mnie te dwie informacje wzajemnie się wykluczają.
Prześlij komentarz