Kiedy opisuję swoje sny na fejsie, zwykle pierwszy komentarz, jaki
pada, dotyczy tego, co brałam przed spaniem.
No więc nic. A jeśli zdarzy mi się iść spać w stanie
znietrzeźwionym, to przeważnie potem tych snów nie pamiętam.
Jeżeli jednak pamiętam – nie różnią się szczególnie od
śnionych na trzeźwo.
(Chociaż ostatnio to „nic” można podać w pewną wątpliwość,
gdyż mam piętro niżej sąsiadów, co jak zaczną jarać, zwłaszcza
w weekendy, to i ja się za darmo nawącham.)
W ogóle chciałabym pamiętać więcej snów. Podobno można to
wyćwiczyć; w sumie, jeśli zaraz po obudzeniu skupię się na tym,
by opowiedzieć sobie treść snu słowami, jest sukces. Jeśli nie –
obrazy rozwiewają się niemal natychmiast, pozostawiając tylko
niewyraźne, nie dające się nazwać wrażenia.
W dzieciństwie miewałam koszmary, ich głównym składnikiem był
przeważnie porywający mnie, dławiący oddech wiatr albo uczucie
spadania w przepaść. Jeden z tych koszmarów pamiętam do dziś, a
śniłam go będąc jeszcze w przedszkolu; powtarzał się
wielokrotnie.
Otóż kwiatki w ogródku były niegrzeczne i pani z przedszkola
powiedziała, że trzeba je ukarać, zasłaniając im słońce – w
tym celu połamała większe kwiatki rosnące nad tamtymi. Ale te
większe też należało zasłonić, więc połamała rosnące nad
nimi krzaki, a potem rosnące nad tymi krzakami małe drzewka, ale
kiedy przyszło do dużych drzew, nie potrafiła już poradzić sobie
sama i wezwała na pomoc wiatr...
Potem, z biegiem lat, przerażający wiatr złagodniał i zamienił
się w przyjemne sny o lataniu. Latanie przybierało formę bądź
szybowania wysoko nad ziemią, bądź też ślizgania się tuż nad
nią jak na łyżwach, niemniej zwykle elementem takiego snu było
radosne zdziwienie „ojej, ja naprawdę tak umiem, a myślałam, że
to mi się tylko śniło!”.
Przeciwieństwem latania są sny o tym, że próbuję biec, a nie
mogę. Każdy chyba tego doświadczył – uczucie, jakby nogi ważyły
po sto ton każda, grzęzły w piasku, uniemożliwiały poruszanie.
Najczęściej wtedy, kiedy trzeba przed kimś lub czymś uciekać.
Zdarzają się sny zawstydzające – jestem naga lub niekompletnie
ubrana w publicznym miejscu. Aczkolwiek też mam wrażenie, że z
czasem te sny złagodniały – ostatnio śniło mi się na przykład,
że jadąc pociągiem do Warszawy zorientowałam się, że mam na
sobie piżamę i postanowiłam potraktować to jako pretekst do
wielkich zakupów, gdy już dotrę na miejsce; nawet przypomniał mi
się stosowny fragment z „Całego zdania nieboszczyka”, o Joannie
robiącej wielkie zakupy po ucieczce z lochów.
Podróże to częsty motyw moich snów. Właściwie w każdym gdzieś
idę, jadę, znajduję się w obcym mieście. Z tym wiążą się dwa
rodzaje: sen-labirynt albo sen upierdliwy. W śnie-labiryncie wędruję
przez jakieś uliczki, bramy, podwórka, schodki, korytarze, często
nie mogąc się dostać na miejsce, kiedy na przykład okazuje się,
że schody kończą się w ścianie. Albo do mieszkania trzeba się
wspinać po drabinie, której szczeble zrobione są z wiązek
spaghetti.
Sen upierdliwy z kolei polega na tym, że nie mogę dostać się w
jakieś miejsce, bo np. autobusy się spóźniają albo jadą inną
trasą, znajome ulice biegną jakoś inaczej, budynek, w którym
przecież byłam w środku i na chwilę wyszłam na zewnątrz,
okazuje się nie mieć wejścia... Czasami to upierdlistwo jest tak
irytujące, że wybija na zewnątrz i wtedy uświadamiam sobie, że
przecież to nie dzieje się naprawdę, ja tylko śnię.
Odmianą snu upierdliwego jest sen o poszukiwaniu kibelka ;)
W snach przeważnie nie boję się, choć ich treść nieraz dotyczy
wojny lub jakiejś katastrofy. Uciekam, ukrywam się lub walczę,
sama lub z innymi, lecz to wszystko raczej ma klimat filmu
sensacyjno-przygodowego; nie koszmar a przyjemna adrenalinka. Chociaż
pamiętam jeden, który ocierał się o koszmar... ale to z powodu
dylematu moralnego. Otóż śniło mi się, że trwa II wojna, a w
mieszkaniu mojej mamy (gdzie i ja mieszkałam i prowadziłam jakieś
działania konspiracyjne) zakwaterowano Niemców. Dostałam rozkaz,
że mam ich zabić, bo inaczej nasz lokal wpadnie i strasznie
szarpałam się ze sobą, gdyż musiałam to zrobić, kiedy spali.
Nie potrafiłam ich zabić, gdy byli bezbronni (a jednocześnie
miałam świadomość, ze muszę, bo jak nie ja ich, to oni mnie), i
tak się męczyłam, męczyłam, aż w końcu z dużą ulgą się
obudziłam.
Moje sny są bardzo filmowe, z przepięknie nieraz oświetlonymi i
skomponowanymi kadrami. W miastach stoją fantastyczne, bogato
zdobione budowle (albo odwrotnie – obłażące z tynku ruiny,
wszystko ukryte w szarozielonym cieniu). Spotykam mnóstwo ludzi,
prowadzę długie rozmowy, czasami przewodzę grupie, z którą na
przykład razem uciekamy przed kosmitami. Nieraz spotykam znanych i
sławnych – Benedicta Cumberbatcha, Tilla Lindemanna, Oscara Isaaca
– a te spotkania są miłe, czasami okazuje się, że jesteśmy
dawnymi znajomymi, a czasem jest to relacja fanka – idol, ale
zawsze są chętni do rozmowy, dania autografu czy zrobienia sobie
razem zdjęcia.
O, właśnie, a propos idoli – mój osiedlowy dom kultury gości
mnóstwo koncertów: Rammstein (co najmniej ze trzy razy), Die
Aerzte, Omnia...
Żeby nie było tak różowo, mam też i koszmary. Najczęściej
dotyczą one powrotu do szkoły, ale nie jako uczennica, ale
nauczycielka. Zwykle dzieje się to jakoś z zaskoczenia (np. nagle
dowiaduję się, że mam mieć zastępstwo... za matematyczkę), nie
mam pojęcia o programie, nie wiem, co, gdzie, z kim, w której sali,
podczas lekcji klasa mnie nie słucha (o, to przede wszystkim), a
gdzieś w trakcie orientuję się, że właściwie to teraz powinnam
być u siebie w pracy i co ja właściwie tutaj robię?!
A w ogóle, założyłam sobie swego czasu blogaska na sny... Jest
prywatny, ale wrzucę teraz kilka opisów, indżojcie :)
***
Śniło mi się, że razem z grupą ludzi, wśród których był Loki
przebrany za kobietę, robimy jakąś tajną akcję w londyńskim
metrze. Znaczy, mieliśmy dojechać i wysiąść na jakiejś stacji,
ale potrzebne nam było alibi, jakiś powód, dla którego w ogóle
tym metrem jedziemy - gdyby ktoś nas pytał. Więc udawaliśmy
działaczy ekologicznej organizacji, mieliśmy ze sobą ulotki, które
rozlepialiśmy w wagonikach. Ważne było, żeby nikt nie
zakwestionował tego, że mamy prawo tym metrem jechać i te ulotki
stanowiły naszą podkładkę.
Potem znaleźliśmy się na górskiej polanie przed schroniskiem,
gdzie nagle szarżowało na nas stado jeleni. Ale jeden facet stanął
na drodze tego stada i najpierw przerzucił w tył dwóch kolesi,
którzy z jakichś powodów nie mogli sami uciec, a potem, kiedy te
jelenie już do niego dobiegły, łapał je za głowy, przekręcał i
odrzucał na bok. Znaczy, nie skręcał im karku, tylko był taki
myk, że po odpowiednim przekrzywieniu głowy jeleń się uspokajał
i zamierał w bezruchu. W ten sposób stworzył przed sobą barykadę
z jeleni, o którą oparły się i utknęły następne, a myśmy
mieli czas na ucieczkę.
***
Śniło mi się, że Kazik Staszewski wynajął mnie do szukania
skarbu, a wskazówki były ukryte w jego piosenkach. Oprócz tego
kluczem były jakieś łacińskie i greckie słowa, np. cały czas
brzęczało mi w głowie "akefalos" (Cerber akefalos?).
Znalazłam także mapę Polski ukrytą pod jakimś obrazem i
porównywałam ją ze zwykłą mapą, bo różnice też miały być
wskazówką. Wreszcie w sieni jakiegoś domu znalazłam - skrzynię?
dzban? czaszkę? z napisem "akefalos" i tam właśnie był
ten skarb. przyniosłam tę skrzynię do domu Kazika i otwierałam ją
przy jego żonie (zasuszona pani około 50-tki ubrana jak w latach
30-tych XX wieku). W środku była biżuteria, żona Kazika
podziękowała mi i powiedziała, że możemy już iść. Miałam
wątpliwości, czy powinnam była otwierać tę skrzynię przy niej,
bo wydawało mi się, że Kazik chciał utrzymać te poszukiwania w
tajemnicy przed nią właśnie, ale już było za późno. Wyszłyśmy
z mieszkania (też w starej kamienicy) i poszłyśmy schodami w górę;
trochę się zdziwiłam, ale wytłumaczyłam sobie, że kamienica
stoi przy stromym zboczu wzgórza i pewnie ma dwa wyjścia. Tak
rzeczywiście było, wyszłyśmy tuż obok schodów prowadzących na
Stare Miasto, a obok tych schodów trwał właśnie targ staroci.
Stare miasto calutkie było zabudowane jakimiś drewnianymi budami i
straganami, pomiędzy nimi były jakieś kładki, przejścia,
schodki, straszna plątanina. Spotkałam naszą sekretarkę, która
stwierdziła, że ponieważ przyszłam do pracy bardzo wcześnie
rano, to teraz już mogę iść, tylko muszę wypełnić druczek i
złożyć go w okienku, parę schodków niżej. Druczki w okienku
przyjmowało dwóch weteranów wojennych.
***
Śniło mi się dwóch starych gejów (tak koło 80-tki), którzy
mieszkali razem, mieli opiekunkę i ta opiekunka chciała ich otruć.
Podała im środki nasenne, a potem, kiedy te środki już
zadziałają, miała podać im coś jeszcze innego, żeby już
ostatecznie ich wykończyć. Moim zadaniem było nie dopuścić do
tego, żeby zasnęli i w ogóle pilnować ich. Sceneria snu zmieniła
się i zamiast w domu tych facetów, znaleźliśmy się w mojej
podstawówce. Ja i jeden z nich siedzieliśmy na korytarzu, on
przysypiał, ja cały czas go szturchałam, żeby jednak nie zasnął.
Drugi gdzieś znikł, po chwili okazało się, że siedzi w sali, w
której trwa jakieś zebranie, w dodatku jest tam też ta opiekunka.
Przestraszyłam się, bo straciłam kontrolę i nie wiedziałam, czy
ona nie wykombinuje czegoś i nie otruje jednak tego drugiego.
Tymczasem na korytarzu, gdzie siedzieliśmy, ludzie przygotowywali
się do jakiegoś przedstawienia - maszerowali w te i wewte w różnych
kolorowych kostiumach.
Potem śniło mi się, że wyszłam z pracy na chwilę, żeby pójść
do apteki i chciałam wrócić na skróty przez Stare Miasto - ale ta
droga na skróty okazała się strasznie skomplikowana, szłam przez
jakieś zaułki, schody, furtki, cudze podwórka, bór wie co
jeszcze. Stare Miasto z kolei pełne było pustych, zrujnowanych
kamienic, z niektórych zostały tylko jakby drewniane szkielety
powyginane w różne strony. Było też strasznie ciasno zabudowane,
niektóre uliczki były tak wąskie, że z trudem przeciskał się
jeden człowiek. Spojrzałam na zegar na wieży i okazało się, że
jest już czwarta, pół godziny temu powinnam była skończyć
pracę.
***
Śniło mi się, że idę do teatru na "Hamleta", a tu cała
sztuka sprowadzała się do krótkiej scenki, w której występowali
jakiś stary król i zmartwiona księżniczka (Ofelia?), którzy
zastanawiali się, co się stało z Hamletem, który zaginął. I to
był koniec, bo jak się okazało, zamiast całego Hamleta grano
tylko ostatnią scenę, której z jakichś przyczyn nie zdążyli
zagrać wcześniej. Wyszłam więc i w szatni zakładałam sznurowane
buty na obcasie, które komuś ukradłam.
Potem znalazłam się na
rosyjskiej wsi i uczestniczyłam w jakimś obrzędzie, jakby
chrzcinach. Najważniejszą osobą była stara, pomarszczona
babuszka, która wszystkimi kierowała. Ktoś walił w bęben, który
był ażurowy i przypominał łapacz snów, ale w jego "oczkach"
pojawiało się to ludzkie oko, to ucho, i okazało się, że to
człowiek, który za karę przybrał taką postać.
Potem oglądałam
film z Michaelem Fassbenderem, gdzie ten znalazł się w jakimś
dziwnym miejscu - na statku kosmicznym? - pośród czegoś, co
przypominało płynącą lawę albo wirujące, kolorowe,
psychodeliczne kręgi. Okazało się, że była tam anomalia czasowa,
i Fassbenderów zrobiło się dwóch. Byli tą samą osobą, ale
nazywali się inaczej, jeden Dima (bo to cały czas był rosyjski
film), a drugi Salo-Molo. najpierw próbowali ze sobą walczyć, a
potem stwierdzili, że muszą współpracować, żeby się stąd
wydostać. Pomyślałam, że muszę koniecznie sprawdzić na
Filmwebie, co to za film i obejrzeć go, a potem uświadomiłam
sobie, że śpię i żadnego takiego filmu nigdy nie było.
***
Śnił mi się Cassian Andor uciekający przez dżunglę. Słońce
zachodziło, a on musiał, zanim zapadł zmierzch, wspiąć się na
drzewo, bo inaczej dopadłyby go jakieś bestie polujące w dżungli
po zmroku. Ale! to nie było takie proste, bo na drzewach z kolei
czaiły się jemiołaki - żarłoczne rośliny, które potrafiły
opleść się, przyssać i pożreć tego, który wlazł na drzewo.
Cassian ocenił, że na tym drzewie nie ma jemiołaków, wlazł,
przypiął się pasem i zasnął, niestety, w nocy obudził się
nagle, kiedy jemiołak już przyssał mu się do policzka, i musiał
walczyć z nim nożem.
***
Śniło mi się, że byłam księżniczką, mwahahahaha. Z tym że
taką bardziej wojowniczą księżniczką i zamiast zajmować się
rzeczami godnymi damy, ćwiczyłam jazdę konną i szermierkę.
Trenowałam z przystojnym kapitanem gwardii, ciemnowłosym, w
latynoskim typie, nazwiskiem Mendoza (nawet wiem, skąd mi się ten
Mendoza wziął - wieczorem oglądałam na youtubie kawałki
"Tajemniczych Złotych Miast"). Ćwiczyliśmy "na
ostro", zamiast drewnianymi atrapami i w pewnym momencie
zostałam ranna. Niegroźnie, ale tu się zaczyna intryga. Otóż
byłam osobą królewskiej krwi, a jakiekolwiek uszkodzenie takiej
osoby, to była zbrodnia stanu, karana torturami i śmiercią.
Oczywiście nie mogłam dopuścić do tego, żeby kapitan Mendoza
poniósł konsekwencje, więc musiałam coś wymyślić. I
stwierdziłam, że jakby co, to nakłamię, że ćwiczyłam z moim
kuzynem. On też był królewskiej krwi, więc nic mu nie groziło,
poza chwilową niełaską. Problem leżał w tym, jak mu to
powiedzieć - nie mogłam otwarcie, bo wszędzie było pełno
podsłuchujących służących. Poszłam więc do niego i oznajmiłam
coś takiego, że ojciec będzie wściekły, więc musimy wymyślić,
jak się usprawiedliwi z powodu tego naszego pojedynku. Kuzyn był
inteligentny, więc od razu zrozumiał, o co mi chodzi i że muszę
kogoś kryć. W ten sposób sprawę miałam niemal załatwioną -
tyle że Mendoza się obraził. Staliśmy w takiej niszy, jakby wnęce
okiennej i kłóciliśmy się, a on się upierał, że musi ponieść
konsekwencje, bo tak mu nakazuje honor i coś tam coś tam, bla bla
bla. Ja byłam wściekła, no bo "konsekwencje" oznaczały
śmierć w męczarniach. Aż w końcu olśniło mnie i zapytałam,
czy nie chodzi mu przypadkiem o to, że poprosiłam o pomoc kuzyna. A
on nic nie odpowiedział, tylko z bardzo ponurą i zaciętą miną
gapił się w dal.
***
Obudziłam się dziś ze zdaniem dźwięczącym w uszach:
"Ale ustalmy jedno: nie możemy zabić inkwizytora, jasne?"
***
Grupa naukowców przedzierała się przez Arktykę, a gdzieś tam za
nimi podążały tropiące ich maszyny, coś w rodzaju
Transformersów. Te maszyny płynęły pod lodem, wynurzając się od
czasu do czasu i łamiąc krę z wielkim hukiem. Miały za zadanie
schwytać tych naukowców zanim dotrą do jakiejś bazy i przekażą
swoje informacje. Na szczęście naukowcy w pewnym momencie zmienili
trasę i dotarli do jakiejś jaskini, w której ukryte były ich
pojazdy - wyglądały jak kolorowe dziecięce bączki. Potem
przeniosłam się do jakiegoś stanowiska dowodzenia, gdzie grupa
ludzi pod przywództwem młodej, ciemnowłosej kobiety, omawiała
problemy całej planety. Planeta składała się głównie z pustyń,
piaszczystych i lodowych. Te dwa ekosystemy toczyły ze sobą ciągłą
walkę. Pamiętam, że padły słowa "Trzeba tam wysłać kogoś,
kto ma wyższe kody dostępu".
***
Najpierw śniło mi się, że jestem na komisariacie (?), gdzie mam
sprawdzić materiały do jakiejś sprawy. Otworzyłam tekturową
teczkę, były w niej wydruki na maszynie; jakieś paranoiczne
bredzenie o spiskach itp. Potem te materiały gdzieś zginęły i
stwierdziłam, że jakby co, to odtworzę je z pamięci. Następnie
byłam gdzieś z Bondem, chyba Craigiem. Bonda aresztowali ludzie w
mundurach przypominających włoskich karabinierów; jeden z nich był
karłem. Zabrali Bondowi broń, ale ten zaczął odwracać ich uwagę
magicznymi sztuczkami i ukradł karłowi nóż w skórzanej pochwie;
dyskretnie przekazał go mnie, a ja natychmiast schowałam go do
kieszeni, ale w kieszeni była dziura i widać było kawałek noża.
Pomyślałam, że mogłam go schować do trzymanej w ręce teczki,
ale za chwilę podeszli do mnie ludzie, którzy tę teczkę
przeszukali, a potem jeden z nich wymierzył do mnie z kuszy i kazał
mówić wszystko co wiem o planach Bonda. Kusza była zbudowana
trochę jak łuk Tilla w "Du riechst so gut" i mogła
strzelać serią. Facet wypuścił trzy strzały, które wbiły się
w ścianę nad moją głową; powiedziałam coś w rodzaju "No i
co mam ci powiedzieć, pochwalić konstrukcję tej kuszy?", a
potem zamknęłam oczy, żeby go nie widzieć i tak staliśmy jakiś
czas. Cały czas czułam się bezpiecznie, bo faktycznie nic nie
wiedziałam o planach Bonda. Facet w końcu uznał, że nic ze mnie
nie wyciągnie i poszedł. Zawołałam za nim jeszcze "Daję ci
słowo honoru, że nie znam tych planów!". Z jakichś powodów
zabrał mi buty (granatowe tenisówki) i musiałam wracać na bosaka.
Przejrzałam teczkę, były w niej materiały na temat szpitala w
Leśnej Górze oraz w innych miejscowościach z górą w nazwie.
Pomyślałam, że ludzie, którzy porwali Bonda, mnie śledzą i
muszę zachowywać się jak najbardziej normalnie. Zastanawiałam
też, jak skontaktować się z ludźmi M i przekazać jej informację,
że Bonda schwytano, ale doszłam do wniosku, że oni też pewnie
obserwują mnie, a przynajmniej moje mieszkanie i jak się dowiedzą,
że wróciłam, to sami się skontaktują.
Wstąpiłam do sklepu, żeby kupić sobie jakieś buty, ale zamiast
sklepu w bramie było przedszkole. Trwała w nim zabawa, w jednej
sali dzieci tańczyły, w drugiej był poczęstunek. Przedszkolanka
była bardzo zdenerwowana, bo czekała na jakąś wizytację. Była
ubrana w białą, koronkową, prześwitującą sukienkę, pod którą
miała włożony niebieski podkoszulek, ale był on krótki i nie
zasłaniał majtek. Z przedszkolanką miałam jakoś na pieńku (coś
z początku snu, czego nie pamiętam?) i stwierdziłam, ze jest
głupia i mam nadzieję, że ta kontrola wypadnie źle.
Naprzeciwko przedszkola w tej samej bramie była
księgarnia-antykwariat, prowadzona przez jakichś starych
anarchistów. Weszłam do niej; na środku sali stał stół, a na
nim siedział stary diabeł o szarej, pomarszczonej twarzy i coś
czytał. Kręciłam się i oglądałam książki, diabeł zszedł ze
stołu i podszedł do mnie, powiedziałam coś w stylu "Źle
wyglądasz", a on odpowiedział "No a czego się
spodziewałaś", wtedy zobaczyłam, że to ucharakteryzowany
aktor, ale kiepsko, bo twarz miał umalowaną na szaro, ale uszy w
naturalnym kolorze.
***
Oglądałam reportaż o Rosji Putina i dziewczynie, która należała
do jednej z proputinowskich grup młodzieżowych. Potem znalazłam
się w Rosji, stałam na ulicy przed sklepem, na wystawie którego
leżały cztery zegary, każdy z nich pokazywał inny czas. Ktoś
(Małż?) pytał mnie, dlaczego tak - wyjaśniłam, że jeden
pokazuje rosyjski czas letni, drugi zimowy, a dwa pozostałe to nie
wiem. Potem jeden z zegarów zmienił się w ekran, na którym zaczął
wyświetlać się czarno-biały film o marynarzu na okręcie
wojennym; trwała jakaś bitwa, a on strzelał z działa.
Szłam przez las, moją przewodniczką była dziewczyna o długich,
kręconych włosach. W pewnym momencie zauważyłam, że z ziemi
wystaje krótki, ceglany komin. Przewodniczka wyjaśniła, że to
ziemianka, w której ukrywają się antyputinowscy opozycjoniści.
Pomyślałam, że ten komin jest za bardzo widoczny, będzie ich
łatwo namierzyć. Po chwili usłyszałam nadjeżdżający samochód
i wtem koło nas pojawił się młody chłopak, który zaczął
maskować komin za pomocą leżących w pobliżu kamieni, jak się
okazało, elementów jakiegoś pomnika. Na koniec zastawił komin od
przodu płytą, na której wyryty był napis poświęcony
partyzantom, którzy polegli w tych lasach i ich zdjęcia - owalne,
na porcelanie, jak na nagrobku (o jednym było napisane, że działał
w Polsce w podziemiu aborcyjnym). Niestety, miał za mało czasu i
nie zdążył dokładnie zakamuflować wszystkiego. Samochodem
przyjechała wycieczka młodzieży, która zaczęła składać kwiaty
pod tym pomnikiem, w międzyczasie ja dyskretnie dosunęłam nogą
ostatni z kamieni na miejsce. Pomyślałam, że trzeba by opracować
jakiś lepszy system, żeby można było kamuflować to miejsce
błyskawicznie, jak za naciśnięciem guzika. Potem szłam dalej
leśną drogą, przewodniczka powiedziała, że nie mogę wrócić
tak samo jak przyszłam. Minął nas tamten samochód z młodzieżą,
ale jechał dziwnie, ustawiony bokiem do osi drogi, dopiero potem
wykręcił i pojechał normalnie.
Wyszłam z lasu na ulicę małego miasteczka, było już ciemno.
Chciałam kupić coś do jedzenia w małym sklepiku, był otwarty
mimo późnej pory, a na oknie była przyklejona kartka "kości
na rosół dostępne do zamknięcia sklepu".
***
Sherlock (BBC) prowadził śledztwo. Istotnym elementem tegoż było,
że jakiś chłopak jechał na rowerze obok tramwaju, jakby ścigając
się z nim i coś w ten sposób badał. To się powtarzało kilka
razy, czasem chłopak wiózł coś (np. baniak z wodą), czasem
próbował coś podać do wnętrza tramwaju, czasem tylko jechał i
patrzył w okna. Potem Sherlock wyjaśniał coś grupie ludzi,
zebranych w krużgankach jakiejś starej budowli. Jedna kobieta miała
na głowie okrągły, płaski kapelusz, który zerwał jej się z
głowy i zaczął latać, a ona usiłowała go złapać. Sherlock
wskazywał na kapelusz i wyjaśniał, że w pewnych okolicznościach
coś może utracić swą wagę i zacząć się unosić. Następnie
znalazł się znów w okolicy torów tramwajowych i zaczął coś
badać, usypując jakby ślady stóp z białego proszku. Te ślady
miały go dokądś doprowadzić, ale w tym momencie sen się urwał
(kot mnie obudził?). Potem byłam u siebie w domu i okazało się,
że oglądałam odcinek Sherlocka w telewizji, ale jeszcze na tym
starym, czarno-białym telewizorze, który stał w pokoju babci.
Przyszła Ania i powiedziała, że posiedzi u nas trochę, bo u nich
strasznie przeszkadza hałas z ulicy (jakieś roboty drogowe), a u
nas go nie słychać. Próbowałam cofnąć program, żeby obejrzeć
końcówkę odcinka Sherlocka, ale mogłam przewinąć tylko do
początku następnego programu, jakiejś publicystyki (takiej właśnie
w stylu PRL-owskim, studio, w którym kilka osób siedzi na fotelach
i dyskutuje).
Byłam na jakimś małym, brukowanym kostką placyku, był niby
wieczór, bo wokoło już całkiem ciemno, ale słońce wciąż stało
na niebie, tak przyćmione, że można było patrzeć na nie gołym
okiem. Zauważyłam piękne wybuchy na jego krawędzi i zaczęłam
oglądać je przez szczelinę w palcach; były coraz większe i
bardziej kolorowe. Potem zeszłam na duży plac, na którym siedziało
na ziemi mnóstwo ludzi. Przyszli tam ze względu na kanonizację
papieża. Chciałam usiąść na karimacie obok jakichś starców w
burnusach, ale ktoś wskazał mi miejsce gdzie indziej. Byli tam też
ortodoksyjni Żydzi, którzy w niektórych momentach zasłaniali
uszy, bo mówiono coś, czego im nie było wolno słuchać.
***
Na początku było tak, że jakiś profesor przeprowadzał
eksperyment z substancją, po zażyciu której człowiek przenosił
się do innego wymiaru. Ochotnikiem był facet wyglądający jak
Colin Farrell. Okazało się, że po tym przeniesieniu człowiek
zamienia się w żywą bombę i wybucha, bo tak naprawdę, trwała
wojna z istotami z innego wymiaru. Kiedy wybuchnie, to jednak wraca
znów na Ziemię do swojego ciała.
Ten Farrell wrócił, był cały roztrzęsiony, wołał, że tam są
ludzie, kobiety i dzieci, trzeba natychmiast to przerwać, ale
wszyscy go ignorowali, tylko asystent profesora (wyglądał jak
Benedict - Sherlock, tylko włosy miał w kolorze ciemnowiśniowym)
przyglądał mu się uważnie. Wiedziałam, że to jest wielki
projekt rządowy i tego Farrella, skoro protestuje, zaraz
wyeliminują.
Postanowiłam sama to zbadać i jakoś przeniosłam się (też
zażyłam substancję?) do miejsca, w którym stały wielkie,
zrujnowane budynki. Błądziłam po nich, po różnych walących się,
odrapanych korytarzach, mijałam ludzi, którzy tam mieszkali, ale
każdy był zajęty swoimi sprawami i nikt nie zwracał na mnie
uwagi. Wszystko miało niebieskawozielony kolor. Potem w jakiś
sposób doszłam do wniosku, że to jest kraina umarłych. Nie
świeciło tam słońce; zebrałam grupę ludzi i wyszłam na
podwórze pomiędzy tymi budynkami, podwórze było przykryte od góry
jakby dachem z półprzezroczystego materiału, przez który widać
było ciemne, nocne niebo i latające po nim mnóstwo satelitów.
Zaczęłam namawiać tych ludzi, żeby myśleli o słońcu, bo wygląd
tego miejsca mógł być "sterowany" myślami mieszkańców,
ale nie udało się i wróciliśmy do budynku, do jednej wielkiej
sali.
Na scenie występował zespół, dwóch jasnowłosych chłopaków i
dwie dziewczyny, wszyscy w niebieskich kombinezonach; grali reggae.
Powiedziałam im, że ich pamiętam i nie wiedziałam nawet, że
zginęli. Potem wzięłam na ręce kota - było tam sporo kotów,
niektóre miały czerwone, przekrwione oczy i różne rany. W ogóle
ci, którzy świeżo tam trafili, nosili jeszcze ślady tego, jak
umarli, potem to się jakoś goiło. Pojawił się kosmita, który
był naszym nadzorcą, ta cała kraina zmarłych była na obcej
planecie. Wyglądał trochę jak Maska, oczy miał jak Grumpy Cat.
Zaczęłam go wypytywać o różne rzeczy, m. in. czy jest tak, że
jak tu się umrze, to trafia się do jakiejś kolejnej krainy. On się
wkurzył w końcu tymi pytaniami, i poszedł gdzieś, a ja
stwierdziłam, że nie chcę mu podpadać, bo może mnie zabić, a ja
tymczasem chcę stąd uciec sama.
Znowu zebrałam wokół siebie grupkę i zeszliśmy na dół do
garażu, w którym stały różne dziwne pojazdy. Obserwowałam zza
rogu, w polu widzenia pojawiła się kosmitka w takim jakby
średniowiecznym czepcu na głowie, kiedy przeszła, ruszyliśmy
dalej.
Trafiliśmy na lotnisko, do hali odlotów, przez okno obserwowałam,
jak ląduje ogromny helikopter i podczas tego lądowania łamie się
wpół, a części rozlatują się po całym lotnisku. Fragment ogona
przebił się do hali i sunął prosto na nas, podskoczyliśmy i
przeszedł nam pod nogami, cały był pokryty jakby rozwodnioną
krwią. Okazało się, że można tu zginąć, jeśli trafi się w to
miejsce, w którym się umarło na Ziemi. Jedna z kobiet z mojej
grupy odeszła w bok i zaczęła się dusić, musiała się szybko
wycofać i było wiadomo, ze nie może już iść w tym kierunku, bo
zbliża się w ten sposób do miejsca, w którym umarła.
Poszliśmy dalej, przez miasto, musieliśmy trochę się ukrywać
przed kosmitami, ale generalnie szło się bez przeszkód. Na drodze
pod miastem minęła nas i nagle zahamowała ciężarówka, okazało
się, że kierowcę coś dopadło i kabinę zaczynają porastać
jakby koralowce, zaraz go uwiężą, wołałam do niego, żeby
uciekał stamtąd szybko i szedł z nami. Potem przeszliśmy przez
wielką stalową bramę i wtedy umarła mała dziewczynka, która
była z nami - momentalnie skurczyła się do rozmiarów lalki.
Stwierdziłam, że musimy ją pochować i zaczęłam kopać rękami w
ziemi, ale jedna z kobiet miała ze sobą saperkę, więc dalej
kopałyśmy już saperką.
Nagle pojawił się Małż, przeraziłam się, że on też nie żyje,
ale okazało się, ze można tę krainę odwiedzać też we śnie.
Okazało się, że odkąd umarłam to bida z nyndzą, on musiał się
wyprowadzić z domu i mieszka w jakiejś kanciapie, chyba też zaczął
pracować jako kierowca. Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę i się
obudziłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz