Szukaj na tym blogu

wtorek, 4 lipca 2017

Całkowicie trzeźwe sny

 Kiedy opisuję swoje sny na fejsie, zwykle pierwszy komentarz, jaki pada, dotyczy tego, co brałam przed spaniem.
No więc nic. A jeśli zdarzy mi się iść spać w stanie znietrzeźwionym, to przeważnie potem tych snów nie pamiętam. Jeżeli jednak pamiętam – nie różnią się szczególnie od śnionych na trzeźwo.
(Chociaż ostatnio to „nic” można podać w pewną wątpliwość, gdyż mam piętro niżej sąsiadów, co jak zaczną jarać, zwłaszcza w weekendy, to i ja się za darmo nawącham.)
W ogóle chciałabym pamiętać więcej snów. Podobno można to wyćwiczyć; w sumie, jeśli zaraz po obudzeniu skupię się na tym, by opowiedzieć sobie treść snu słowami, jest sukces. Jeśli nie – obrazy rozwiewają się niemal natychmiast, pozostawiając tylko niewyraźne, nie dające się nazwać wrażenia.
W dzieciństwie miewałam koszmary, ich głównym składnikiem był przeważnie porywający mnie, dławiący oddech wiatr albo uczucie spadania w przepaść. Jeden z tych koszmarów pamiętam do dziś, a śniłam go będąc jeszcze w przedszkolu; powtarzał się wielokrotnie.
Otóż kwiatki w ogródku były niegrzeczne i pani z przedszkola powiedziała, że trzeba je ukarać, zasłaniając im słońce – w tym celu połamała większe kwiatki rosnące nad tamtymi. Ale te większe też należało zasłonić, więc połamała rosnące nad nimi krzaki, a potem rosnące nad tymi krzakami małe drzewka, ale kiedy przyszło do dużych drzew, nie potrafiła już poradzić sobie sama i wezwała na pomoc wiatr...
Potem, z biegiem lat, przerażający wiatr złagodniał i zamienił się w przyjemne sny o lataniu. Latanie przybierało formę bądź szybowania wysoko nad ziemią, bądź też ślizgania się tuż nad nią jak na łyżwach, niemniej zwykle elementem takiego snu było radosne zdziwienie „ojej, ja naprawdę tak umiem, a myślałam, że to mi się tylko śniło!”.
Przeciwieństwem latania są sny o tym, że próbuję biec, a nie mogę. Każdy chyba tego doświadczył – uczucie, jakby nogi ważyły po sto ton każda, grzęzły w piasku, uniemożliwiały poruszanie. Najczęściej wtedy, kiedy trzeba przed kimś lub czymś uciekać.
Zdarzają się sny zawstydzające – jestem naga lub niekompletnie ubrana w publicznym miejscu. Aczkolwiek też mam wrażenie, że z czasem te sny złagodniały – ostatnio śniło mi się na przykład, że jadąc pociągiem do Warszawy zorientowałam się, że mam na sobie piżamę i postanowiłam potraktować to jako pretekst do wielkich zakupów, gdy już dotrę na miejsce; nawet przypomniał mi się stosowny fragment z „Całego zdania nieboszczyka”, o Joannie robiącej wielkie zakupy po ucieczce z lochów.
Podróże to częsty motyw moich snów. Właściwie w każdym gdzieś idę, jadę, znajduję się w obcym mieście. Z tym wiążą się dwa rodzaje: sen-labirynt albo sen upierdliwy. W śnie-labiryncie wędruję przez jakieś uliczki, bramy, podwórka, schodki, korytarze, często nie mogąc się dostać na miejsce, kiedy na przykład okazuje się, że schody kończą się w ścianie. Albo do mieszkania trzeba się wspinać po drabinie, której szczeble zrobione są z wiązek spaghetti.
Sen upierdliwy z kolei polega na tym, że nie mogę dostać się w jakieś miejsce, bo np. autobusy się spóźniają albo jadą inną trasą, znajome ulice biegną jakoś inaczej, budynek, w którym przecież byłam w środku i na chwilę wyszłam na zewnątrz, okazuje się nie mieć wejścia... Czasami to upierdlistwo jest tak irytujące, że wybija na zewnątrz i wtedy uświadamiam sobie, że przecież to nie dzieje się naprawdę, ja tylko śnię.
Odmianą snu upierdliwego jest sen o poszukiwaniu kibelka ;)
W snach przeważnie nie boję się, choć ich treść nieraz dotyczy wojny lub jakiejś katastrofy. Uciekam, ukrywam się lub walczę, sama lub z innymi, lecz to wszystko raczej ma klimat filmu sensacyjno-przygodowego; nie koszmar a przyjemna adrenalinka. Chociaż pamiętam jeden, który ocierał się o koszmar... ale to z powodu dylematu moralnego. Otóż śniło mi się, że trwa II wojna, a w mieszkaniu mojej mamy (gdzie i ja mieszkałam i prowadziłam jakieś działania konspiracyjne) zakwaterowano Niemców. Dostałam rozkaz, że mam ich zabić, bo inaczej nasz lokal wpadnie i strasznie szarpałam się ze sobą, gdyż musiałam to zrobić, kiedy spali. Nie potrafiłam ich zabić, gdy byli bezbronni (a jednocześnie miałam świadomość, ze muszę, bo jak nie ja ich, to oni mnie), i tak się męczyłam, męczyłam, aż w końcu z dużą ulgą się obudziłam.
Moje sny są bardzo filmowe, z przepięknie nieraz oświetlonymi i skomponowanymi kadrami. W miastach stoją fantastyczne, bogato zdobione budowle (albo odwrotnie – obłażące z tynku ruiny, wszystko ukryte w szarozielonym cieniu). Spotykam mnóstwo ludzi, prowadzę długie rozmowy, czasami przewodzę grupie, z którą na przykład razem uciekamy przed kosmitami. Nieraz spotykam znanych i sławnych – Benedicta Cumberbatcha, Tilla Lindemanna, Oscara Isaaca – a te spotkania są miłe, czasami okazuje się, że jesteśmy dawnymi znajomymi, a czasem jest to relacja fanka – idol, ale zawsze są chętni do rozmowy, dania autografu czy zrobienia sobie razem zdjęcia.
O, właśnie, a propos idoli – mój osiedlowy dom kultury gości mnóstwo koncertów: Rammstein (co najmniej ze trzy razy), Die Aerzte, Omnia...
Żeby nie było tak różowo, mam też i koszmary. Najczęściej dotyczą one powrotu do szkoły, ale nie jako uczennica, ale nauczycielka. Zwykle dzieje się to jakoś z zaskoczenia (np. nagle dowiaduję się, że mam mieć zastępstwo... za matematyczkę), nie mam pojęcia o programie, nie wiem, co, gdzie, z kim, w której sali, podczas lekcji klasa mnie nie słucha (o, to przede wszystkim), a gdzieś w trakcie orientuję się, że właściwie to teraz powinnam być u siebie w pracy i co ja właściwie tutaj robię?!

A w ogóle, założyłam sobie swego czasu blogaska na sny... Jest prywatny, ale wrzucę teraz kilka opisów, indżojcie :)

***

Śniło mi się, że razem z grupą ludzi, wśród których był Loki przebrany za kobietę, robimy jakąś tajną akcję w londyńskim metrze. Znaczy, mieliśmy dojechać i wysiąść na jakiejś stacji, ale potrzebne nam było alibi, jakiś powód, dla którego w ogóle tym metrem jedziemy - gdyby ktoś nas pytał. Więc udawaliśmy działaczy ekologicznej organizacji, mieliśmy ze sobą ulotki, które rozlepialiśmy w wagonikach. Ważne było, żeby nikt nie zakwestionował tego, że mamy prawo tym metrem jechać i te ulotki stanowiły naszą podkładkę.
Potem znaleźliśmy się na górskiej polanie przed schroniskiem, gdzie nagle szarżowało na nas stado jeleni. Ale jeden facet stanął na drodze tego stada i najpierw przerzucił w tył dwóch kolesi, którzy z jakichś powodów nie mogli sami uciec, a potem, kiedy te jelenie już do niego dobiegły, łapał je za głowy, przekręcał i odrzucał na bok. Znaczy, nie skręcał im karku, tylko był taki myk, że po odpowiednim przekrzywieniu głowy jeleń się uspokajał i zamierał w bezruchu. W ten sposób stworzył przed sobą barykadę z jeleni, o którą oparły się i utknęły następne, a myśmy mieli czas na ucieczkę.

***

Śniło mi się, że Kazik Staszewski wynajął mnie do szukania skarbu, a wskazówki były ukryte w jego piosenkach. Oprócz tego kluczem były jakieś łacińskie i greckie słowa, np. cały czas brzęczało mi w głowie "akefalos" (Cerber akefalos?). Znalazłam także mapę Polski ukrytą pod jakimś obrazem i porównywałam ją ze zwykłą mapą, bo różnice też miały być wskazówką. Wreszcie w sieni jakiegoś domu znalazłam - skrzynię? dzban? czaszkę? z napisem "akefalos" i tam właśnie był ten skarb. przyniosłam tę skrzynię do domu Kazika i otwierałam ją przy jego żonie (zasuszona pani około 50-tki ubrana jak w latach 30-tych XX wieku). W środku była biżuteria, żona Kazika podziękowała mi i powiedziała, że możemy już iść. Miałam wątpliwości, czy powinnam była otwierać tę skrzynię przy niej, bo wydawało mi się, że Kazik chciał utrzymać te poszukiwania w tajemnicy przed nią właśnie, ale już było za późno. Wyszłyśmy z mieszkania (też w starej kamienicy) i poszłyśmy schodami w górę; trochę się zdziwiłam, ale wytłumaczyłam sobie, że kamienica stoi przy stromym zboczu wzgórza i pewnie ma dwa wyjścia. Tak rzeczywiście było, wyszłyśmy tuż obok schodów prowadzących na Stare Miasto, a obok tych schodów trwał właśnie targ staroci. Stare miasto calutkie było zabudowane jakimiś drewnianymi budami i straganami, pomiędzy nimi były jakieś kładki, przejścia, schodki, straszna plątanina. Spotkałam naszą sekretarkę, która stwierdziła, że ponieważ przyszłam do pracy bardzo wcześnie rano, to teraz już mogę iść, tylko muszę wypełnić druczek i złożyć go w okienku, parę schodków niżej. Druczki w okienku przyjmowało dwóch weteranów wojennych.

***

Śniło mi się dwóch starych gejów (tak koło 80-tki), którzy mieszkali razem, mieli opiekunkę i ta opiekunka chciała ich otruć. Podała im środki nasenne, a potem, kiedy te środki już zadziałają, miała podać im coś jeszcze innego, żeby już ostatecznie ich wykończyć. Moim zadaniem było nie dopuścić do tego, żeby zasnęli i w ogóle pilnować ich. Sceneria snu zmieniła się i zamiast w domu tych facetów, znaleźliśmy się w mojej podstawówce. Ja i jeden z nich siedzieliśmy na korytarzu, on przysypiał, ja cały czas go szturchałam, żeby jednak nie zasnął. Drugi gdzieś znikł, po chwili okazało się, że siedzi w sali, w której trwa jakieś zebranie, w dodatku jest tam też ta opiekunka. Przestraszyłam się, bo straciłam kontrolę i nie wiedziałam, czy ona nie wykombinuje czegoś i nie otruje jednak tego drugiego. Tymczasem na korytarzu, gdzie siedzieliśmy, ludzie przygotowywali się do jakiegoś przedstawienia - maszerowali w te i wewte w różnych kolorowych kostiumach.

Potem śniło mi się, że wyszłam z pracy na chwilę, żeby pójść do apteki i chciałam wrócić na skróty przez Stare Miasto - ale ta droga na skróty okazała się strasznie skomplikowana, szłam przez jakieś zaułki, schody, furtki, cudze podwórka, bór wie co jeszcze. Stare Miasto z kolei pełne było pustych, zrujnowanych kamienic, z niektórych zostały tylko jakby drewniane szkielety powyginane w różne strony. Było też strasznie ciasno zabudowane, niektóre uliczki były tak wąskie, że z trudem przeciskał się jeden człowiek. Spojrzałam na zegar na wieży i okazało się, że jest już czwarta, pół godziny temu powinnam była skończyć pracę.

***

Śniło mi się, że idę do teatru na "Hamleta", a tu cała sztuka sprowadzała się do krótkiej scenki, w której występowali jakiś stary król i zmartwiona księżniczka (Ofelia?), którzy zastanawiali się, co się stało z Hamletem, który zaginął. I to był koniec, bo jak się okazało, zamiast całego Hamleta grano tylko ostatnią scenę, której z jakichś przyczyn nie zdążyli zagrać wcześniej. Wyszłam więc i w szatni zakładałam sznurowane buty na obcasie, które komuś ukradłam. 
Potem znalazłam się na rosyjskiej wsi i uczestniczyłam w jakimś obrzędzie, jakby chrzcinach. Najważniejszą osobą była stara, pomarszczona babuszka, która wszystkimi kierowała. Ktoś walił w bęben, który był ażurowy i przypominał łapacz snów, ale w jego "oczkach" pojawiało się to ludzkie oko, to ucho, i okazało się, że to człowiek, który za karę przybrał taką postać. 
Potem oglądałam film z Michaelem Fassbenderem, gdzie ten znalazł się w jakimś dziwnym miejscu - na statku kosmicznym? - pośród czegoś, co przypominało płynącą lawę albo wirujące, kolorowe, psychodeliczne kręgi. Okazało się, że była tam anomalia czasowa, i Fassbenderów zrobiło się dwóch. Byli tą samą osobą, ale nazywali się inaczej, jeden Dima (bo to cały czas był rosyjski film), a drugi Salo-Molo. najpierw próbowali ze sobą walczyć, a potem stwierdzili, że muszą współpracować, żeby się stąd wydostać. Pomyślałam, że muszę koniecznie sprawdzić na Filmwebie, co to za film i obejrzeć go, a potem uświadomiłam sobie, że śpię i żadnego takiego filmu nigdy nie było.


***

Śnił mi się Cassian Andor uciekający przez dżunglę. Słońce zachodziło, a on musiał, zanim zapadł zmierzch, wspiąć się na drzewo, bo inaczej dopadłyby go jakieś bestie polujące w dżungli po zmroku. Ale! to nie było takie proste, bo na drzewach z kolei czaiły się jemiołaki - żarłoczne rośliny, które potrafiły opleść się, przyssać i pożreć tego, który wlazł na drzewo. Cassian ocenił, że na tym drzewie nie ma jemiołaków, wlazł, przypiął się pasem i zasnął, niestety, w nocy obudził się nagle, kiedy jemiołak już przyssał mu się do policzka, i musiał walczyć z nim nożem.

***

Śniło mi się, że byłam księżniczką, mwahahahaha. Z tym że taką bardziej wojowniczą księżniczką i zamiast zajmować się rzeczami godnymi damy, ćwiczyłam jazdę konną i szermierkę. Trenowałam z przystojnym kapitanem gwardii, ciemnowłosym, w latynoskim typie, nazwiskiem Mendoza (nawet wiem, skąd mi się ten Mendoza wziął - wieczorem oglądałam na youtubie kawałki "Tajemniczych Złotych Miast"). Ćwiczyliśmy "na ostro", zamiast drewnianymi atrapami i w pewnym momencie zostałam ranna. Niegroźnie, ale tu się zaczyna intryga. Otóż byłam osobą królewskiej krwi, a jakiekolwiek uszkodzenie takiej osoby, to była zbrodnia stanu, karana torturami i śmiercią. Oczywiście nie mogłam dopuścić do tego, żeby kapitan Mendoza poniósł konsekwencje, więc musiałam coś wymyślić. I stwierdziłam, że jakby co, to nakłamię, że ćwiczyłam z moim kuzynem. On też był królewskiej krwi, więc nic mu nie groziło, poza chwilową niełaską. Problem leżał w tym, jak mu to powiedzieć - nie mogłam otwarcie, bo wszędzie było pełno podsłuchujących służących. Poszłam więc do niego i oznajmiłam coś takiego, że ojciec będzie wściekły, więc musimy wymyślić, jak się usprawiedliwi z powodu tego naszego pojedynku. Kuzyn był inteligentny, więc od razu zrozumiał, o co mi chodzi i że muszę kogoś kryć. W ten sposób sprawę miałam niemal załatwioną - tyle że Mendoza się obraził. Staliśmy w takiej niszy, jakby wnęce okiennej i kłóciliśmy się, a on się upierał, że musi ponieść konsekwencje, bo tak mu nakazuje honor i coś tam coś tam, bla bla bla. Ja byłam wściekła, no bo "konsekwencje" oznaczały śmierć w męczarniach. Aż w końcu olśniło mnie i zapytałam, czy nie chodzi mu przypadkiem o to, że poprosiłam o pomoc kuzyna. A on nic nie odpowiedział, tylko z bardzo ponurą i zaciętą miną gapił się w dal.

***
Obudziłam się dziś ze zdaniem dźwięczącym w uszach:
"Ale ustalmy jedno: nie możemy zabić inkwizytora, jasne?"

***

Grupa naukowców przedzierała się przez Arktykę, a gdzieś tam za nimi podążały tropiące ich maszyny, coś w rodzaju Transformersów. Te maszyny płynęły pod lodem, wynurzając się od czasu do czasu i łamiąc krę z wielkim hukiem. Miały za zadanie schwytać tych naukowców zanim dotrą do jakiejś bazy i przekażą swoje informacje. Na szczęście naukowcy w pewnym momencie zmienili trasę i dotarli do jakiejś jaskini, w której ukryte były ich pojazdy - wyglądały jak kolorowe dziecięce bączki. Potem przeniosłam się do jakiegoś stanowiska dowodzenia, gdzie grupa ludzi pod przywództwem młodej, ciemnowłosej kobiety, omawiała problemy całej planety. Planeta składała się głównie z pustyń, piaszczystych i lodowych. Te dwa ekosystemy toczyły ze sobą ciągłą walkę. Pamiętam, że padły słowa "Trzeba tam wysłać kogoś, kto ma wyższe kody dostępu".

***

Najpierw śniło mi się, że jestem na komisariacie (?), gdzie mam sprawdzić materiały do jakiejś sprawy. Otworzyłam tekturową teczkę, były w niej wydruki na maszynie; jakieś paranoiczne bredzenie o spiskach itp. Potem te materiały gdzieś zginęły i stwierdziłam, że jakby co, to odtworzę je z pamięci. Następnie byłam gdzieś z Bondem, chyba Craigiem. Bonda aresztowali ludzie w mundurach przypominających włoskich karabinierów; jeden z nich był karłem. Zabrali Bondowi broń, ale ten zaczął odwracać ich uwagę magicznymi sztuczkami i ukradł karłowi nóż w skórzanej pochwie; dyskretnie przekazał go mnie, a ja natychmiast schowałam go do kieszeni, ale w kieszeni była dziura i widać było kawałek noża. Pomyślałam, że mogłam go schować do trzymanej w ręce teczki, ale za chwilę podeszli do mnie ludzie, którzy tę teczkę przeszukali, a potem jeden z nich wymierzył do mnie z kuszy i kazał mówić wszystko co wiem o planach Bonda. Kusza była zbudowana trochę jak łuk Tilla w "Du riechst so gut" i mogła strzelać serią. Facet wypuścił trzy strzały, które wbiły się w ścianę nad moją głową; powiedziałam coś w rodzaju "No i co mam ci powiedzieć, pochwalić konstrukcję tej kuszy?", a potem zamknęłam oczy, żeby go nie widzieć i tak staliśmy jakiś czas. Cały czas czułam się bezpiecznie, bo faktycznie nic nie wiedziałam o planach Bonda. Facet w końcu uznał, że nic ze mnie nie wyciągnie i poszedł. Zawołałam za nim jeszcze "Daję ci słowo honoru, że nie znam tych planów!". Z jakichś powodów zabrał mi buty (granatowe tenisówki) i musiałam wracać na bosaka.
Przejrzałam teczkę, były w niej materiały na temat szpitala w Leśnej Górze oraz w innych miejscowościach z górą w nazwie. Pomyślałam, że ludzie, którzy porwali Bonda, mnie śledzą i muszę zachowywać się jak najbardziej normalnie. Zastanawiałam też, jak skontaktować się z ludźmi M i przekazać jej informację, że Bonda schwytano, ale doszłam do wniosku, że oni też pewnie obserwują mnie, a przynajmniej moje mieszkanie i jak się dowiedzą, że wróciłam, to sami się skontaktują.
Wstąpiłam do sklepu, żeby kupić sobie jakieś buty, ale zamiast sklepu w bramie było przedszkole. Trwała w nim zabawa, w jednej sali dzieci tańczyły, w drugiej był poczęstunek. Przedszkolanka była bardzo zdenerwowana, bo czekała na jakąś wizytację. Była ubrana w białą, koronkową, prześwitującą sukienkę, pod którą miała włożony niebieski podkoszulek, ale był on krótki i nie zasłaniał majtek. Z przedszkolanką miałam jakoś na pieńku (coś z początku snu, czego nie pamiętam?) i stwierdziłam, ze jest głupia i mam nadzieję, że ta kontrola wypadnie źle.
Naprzeciwko przedszkola w tej samej bramie była księgarnia-antykwariat, prowadzona przez jakichś starych anarchistów. Weszłam do niej; na środku sali stał stół, a na nim siedział stary diabeł o szarej, pomarszczonej twarzy i coś czytał. Kręciłam się i oglądałam książki, diabeł zszedł ze stołu i podszedł do mnie, powiedziałam coś w stylu "Źle wyglądasz", a on odpowiedział "No a czego się spodziewałaś", wtedy zobaczyłam, że to ucharakteryzowany aktor, ale kiepsko, bo twarz miał umalowaną na szaro, ale uszy w naturalnym kolorze.

***

Oglądałam reportaż o Rosji Putina i dziewczynie, która należała do jednej z proputinowskich grup młodzieżowych. Potem znalazłam się w Rosji, stałam na ulicy przed sklepem, na wystawie którego leżały cztery zegary, każdy z nich pokazywał inny czas. Ktoś (Małż?) pytał mnie, dlaczego tak - wyjaśniłam, że jeden pokazuje rosyjski czas letni, drugi zimowy, a dwa pozostałe to nie wiem. Potem jeden z zegarów zmienił się w ekran, na którym zaczął wyświetlać się czarno-biały film o marynarzu na okręcie wojennym; trwała jakaś bitwa, a on strzelał z działa.
Szłam przez las, moją przewodniczką była dziewczyna o długich, kręconych włosach. W pewnym momencie zauważyłam, że z ziemi wystaje krótki, ceglany komin. Przewodniczka wyjaśniła, że to ziemianka, w której ukrywają się antyputinowscy opozycjoniści. Pomyślałam, że ten komin jest za bardzo widoczny, będzie ich łatwo namierzyć. Po chwili usłyszałam nadjeżdżający samochód i wtem koło nas pojawił się młody chłopak, który zaczął maskować komin za pomocą leżących w pobliżu kamieni, jak się okazało, elementów jakiegoś pomnika. Na koniec zastawił komin od przodu płytą, na której wyryty był napis poświęcony partyzantom, którzy polegli w tych lasach i ich zdjęcia - owalne, na porcelanie, jak na nagrobku (o jednym było napisane, że działał w Polsce w podziemiu aborcyjnym). Niestety, miał za mało czasu i nie zdążył dokładnie zakamuflować wszystkiego. Samochodem przyjechała wycieczka młodzieży, która zaczęła składać kwiaty pod tym pomnikiem, w międzyczasie ja dyskretnie dosunęłam nogą ostatni z kamieni na miejsce. Pomyślałam, że trzeba by opracować jakiś lepszy system, żeby można było kamuflować to miejsce błyskawicznie, jak za naciśnięciem guzika. Potem szłam dalej leśną drogą, przewodniczka powiedziała, że nie mogę wrócić tak samo jak przyszłam. Minął nas tamten samochód z młodzieżą, ale jechał dziwnie, ustawiony bokiem do osi drogi, dopiero potem wykręcił i pojechał normalnie.
Wyszłam z lasu na ulicę małego miasteczka, było już ciemno. Chciałam kupić coś do jedzenia w małym sklepiku, był otwarty mimo późnej pory, a na oknie była przyklejona kartka "kości na rosół dostępne do zamknięcia sklepu".

***

Sherlock (BBC) prowadził śledztwo. Istotnym elementem tegoż było, że jakiś chłopak jechał na rowerze obok tramwaju, jakby ścigając się z nim i coś w ten sposób badał. To się powtarzało kilka razy, czasem chłopak wiózł coś (np. baniak z wodą), czasem próbował coś podać do wnętrza tramwaju, czasem tylko jechał i patrzył w okna. Potem Sherlock wyjaśniał coś grupie ludzi, zebranych w krużgankach jakiejś starej budowli. Jedna kobieta miała na głowie okrągły, płaski kapelusz, który zerwał jej się z głowy i zaczął latać, a ona usiłowała go złapać. Sherlock wskazywał na kapelusz i wyjaśniał, że w pewnych okolicznościach coś może utracić swą wagę i zacząć się unosić. Następnie znalazł się znów w okolicy torów tramwajowych i zaczął coś badać, usypując jakby ślady stóp z białego proszku. Te ślady miały go dokądś doprowadzić, ale w tym momencie sen się urwał (kot mnie obudził?). Potem byłam u siebie w domu i okazało się, że oglądałam odcinek Sherlocka w telewizji, ale jeszcze na tym starym, czarno-białym telewizorze, który stał w pokoju babci. Przyszła Ania i powiedziała, że posiedzi u nas trochę, bo u nich strasznie przeszkadza hałas z ulicy (jakieś roboty drogowe), a u nas go nie słychać. Próbowałam cofnąć program, żeby obejrzeć końcówkę odcinka Sherlocka, ale mogłam przewinąć tylko do początku następnego programu, jakiejś publicystyki (takiej właśnie w stylu PRL-owskim, studio, w którym kilka osób siedzi na fotelach i dyskutuje).

Byłam na jakimś małym, brukowanym kostką placyku, był niby wieczór, bo wokoło już całkiem ciemno, ale słońce wciąż stało na niebie, tak przyćmione, że można było patrzeć na nie gołym okiem. Zauważyłam piękne wybuchy na jego krawędzi i zaczęłam oglądać je przez szczelinę w palcach; były coraz większe i bardziej kolorowe. Potem zeszłam na duży plac, na którym siedziało na ziemi mnóstwo ludzi. Przyszli tam ze względu na kanonizację papieża. Chciałam usiąść na karimacie obok jakichś starców w burnusach, ale ktoś wskazał mi miejsce gdzie indziej. Byli tam też ortodoksyjni Żydzi, którzy w niektórych momentach zasłaniali uszy, bo mówiono coś, czego im nie było wolno słuchać.

***

Na początku było tak, że jakiś profesor przeprowadzał eksperyment z substancją, po zażyciu której człowiek przenosił się do innego wymiaru. Ochotnikiem był facet wyglądający jak Colin Farrell. Okazało się, że po tym przeniesieniu człowiek zamienia się w żywą bombę i wybucha, bo tak naprawdę, trwała wojna z istotami z innego wymiaru. Kiedy wybuchnie, to jednak wraca znów na Ziemię do swojego ciała.
Ten Farrell wrócił, był cały roztrzęsiony, wołał, że tam są ludzie, kobiety i dzieci, trzeba natychmiast to przerwać, ale wszyscy go ignorowali, tylko asystent profesora (wyglądał jak Benedict - Sherlock, tylko włosy miał w kolorze ciemnowiśniowym) przyglądał mu się uważnie. Wiedziałam, że to jest wielki projekt rządowy i tego Farrella, skoro protestuje, zaraz wyeliminują.
Postanowiłam sama to zbadać i jakoś przeniosłam się (też zażyłam substancję?) do miejsca, w którym stały wielkie, zrujnowane budynki. Błądziłam po nich, po różnych walących się, odrapanych korytarzach, mijałam ludzi, którzy tam mieszkali, ale każdy był zajęty swoimi sprawami i nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wszystko miało niebieskawozielony kolor. Potem w jakiś sposób doszłam do wniosku, że to jest kraina umarłych. Nie świeciło tam słońce; zebrałam grupę ludzi i wyszłam na podwórze pomiędzy tymi budynkami, podwórze było przykryte od góry jakby dachem z półprzezroczystego materiału, przez który widać było ciemne, nocne niebo i latające po nim mnóstwo satelitów. Zaczęłam namawiać tych ludzi, żeby myśleli o słońcu, bo wygląd tego miejsca mógł być "sterowany" myślami mieszkańców, ale nie udało się i wróciliśmy do budynku, do jednej wielkiej sali.
Na scenie występował zespół, dwóch jasnowłosych chłopaków i dwie dziewczyny, wszyscy w niebieskich kombinezonach; grali reggae. Powiedziałam im, że ich pamiętam i nie wiedziałam nawet, że zginęli. Potem wzięłam na ręce kota - było tam sporo kotów, niektóre miały czerwone, przekrwione oczy i różne rany. W ogóle ci, którzy świeżo tam trafili, nosili jeszcze ślady tego, jak umarli, potem to się jakoś goiło. Pojawił się kosmita, który był naszym nadzorcą, ta cała kraina zmarłych była na obcej planecie. Wyglądał trochę jak Maska, oczy miał jak Grumpy Cat. Zaczęłam go wypytywać o różne rzeczy, m. in. czy jest tak, że jak tu się umrze, to trafia się do jakiejś kolejnej krainy. On się wkurzył w końcu tymi pytaniami, i poszedł gdzieś, a ja stwierdziłam, że nie chcę mu podpadać, bo może mnie zabić, a ja tymczasem chcę stąd uciec sama.
Znowu zebrałam wokół siebie grupkę i zeszliśmy na dół do garażu, w którym stały różne dziwne pojazdy. Obserwowałam zza rogu, w polu widzenia pojawiła się kosmitka w takim jakby średniowiecznym czepcu na głowie, kiedy przeszła, ruszyliśmy dalej.
Trafiliśmy na lotnisko, do hali odlotów, przez okno obserwowałam, jak ląduje ogromny helikopter i podczas tego lądowania łamie się wpół, a części rozlatują się po całym lotnisku. Fragment ogona przebił się do hali i sunął prosto na nas, podskoczyliśmy i przeszedł nam pod nogami, cały był pokryty jakby rozwodnioną krwią. Okazało się, że można tu zginąć, jeśli trafi się w to miejsce, w którym się umarło na Ziemi. Jedna z kobiet z mojej grupy odeszła w bok i zaczęła się dusić, musiała się szybko wycofać i było wiadomo, ze nie może już iść w tym kierunku, bo zbliża się w ten sposób do miejsca, w którym umarła.
Poszliśmy dalej, przez miasto, musieliśmy trochę się ukrywać przed kosmitami, ale generalnie szło się bez przeszkód. Na drodze pod miastem minęła nas i nagle zahamowała ciężarówka, okazało się, że kierowcę coś dopadło i kabinę zaczynają porastać jakby koralowce, zaraz go uwiężą, wołałam do niego, żeby uciekał stamtąd szybko i szedł z nami. Potem przeszliśmy przez wielką stalową bramę i wtedy umarła mała dziewczynka, która była z nami - momentalnie skurczyła się do rozmiarów lalki. Stwierdziłam, że musimy ją pochować i zaczęłam kopać rękami w ziemi, ale jedna z kobiet miała ze sobą saperkę, więc dalej kopałyśmy już saperką.
Nagle pojawił się Małż, przeraziłam się, że on też nie żyje, ale okazało się, ze można tę krainę odwiedzać też we śnie. Okazało się, że odkąd umarłam to bida z nyndzą, on musiał się wyprowadzić z domu i mieszka w jakiejś kanciapie, chyba też zaczął pracować jako kierowca. Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę i się obudziłam.



Brak komentarzy: