Ciemność, gęsta i lepka jak smoła, otaczała ich ze wszystkich stron. Pochodnie zgasły, powietrze przesycone było suchym, drażniącym pyłem. Grzmot osuwających się kamieni przetoczył się i zamarł gdzieś daleko. Przez chwilę trwała niczym niezmącona cisza. Potem ktoś zakasłał głośno, przeciągle. Ktoś zaklął stłumionym głosem.
- Kate! - syknął Indiana, wyciągając ręce w pustkę. - Żyjesz? Gdzie jesteś?
- Tutaj! - dobiegł go szept. Odwrócił się, próbując przebić wzrokiem ciemności, lecz nie był w stanie dostrzec nawet własnej dłoni. Owijał go szczelny kokon nieprzeniknionej czerni, ciężkiej, dławiącej, odbierającej dech.
Poczuł na ramieniu dotyk drobnych dłoni. To Kate odnalazła go, sunąc ostrożnie przed siebie niepewnym krokiem ślepca.
- Nic ci nie jest? - zapytali oboje jednocześnie.
Gdzieś przed nimi błysnęła zapałka, wyrywając na moment z mroku czyjąś umorusaną twarz. Ciemność wypełniła się szuraniem i szeptami, ludzie po omacku szukali pogubionych pochodni. Ktoś wreszcie zapalił pierwszą, od niej kolejne. W ich blasku mogli wreszcie obejrzeć potężne rumowisko skalne, jakie wyrosło za ich plecami. Stało się oczywiste, że drogę powrotną mają odciętą. Od tej pory mogli tylko iść naprzód.
- Wszyscy są? - rozległ się zadziwiająco opanowany głos Cutterdale'a. Rozejrzeli się. Brakowało O'Rourke'a i jeszcze jednego z najemników. Prawdopodobnie zostali pod zwałami gruzu. Reszta zdążyła uciec bez większych szkód, choć jeden z ludzi lorda, niejaki Rene, ponury Mulat o złamanym nosie, oberwał w głowę spadającym kamieniem i był jeszcze nieco zamroczony. Jego dwaj kumple, szczurkowaty Jake i blady, jakby wymokły Karl, usiłowali doprowadzić go do przytomności, szturchając i poklepując.
Ruszyli dalej w posępnym milczeniu. Powietrze stało się bardziej duszne, woń smoły nasiliła się. Przeszli zaledwie kilkanaście kroków, gdy stopy zaczęły im więznąć w czymś lepkim. Korytarz rozszerzył się nagle, ukazując ich oczom ciemną, lekko sfalowaną, połyskującą mdło płaszczyznę. Od czasu do czasu jej powierzchnia wydymała się, formując bąble, które następnie pękały ze złowieszczym sykiem.
- Co to jest, do cholery? - zdumiał się Cutterdale.
- Prawdopodobnie wyciek ze złóż bitumicznych - wyjaśnił Jones. - Nie zdziwiłbym się, gdyby gdzieś w głębi znajdowała się ropa naftowa.
- Da się to przejść? Musimy iść dalej!
- Wątpię - Jones sceptycznie pokręcił głową. - Wygląda na to, że drogę mamy odciętą w obie strony.
- Niech pan nie gada bzdur - obruszył się Cutterdale. - A budowniczowie grobowca? Musieli jakoś dotrzeć na miejsce!
- Owszem, ale było to niemal cztery tysiące lat temu. Czas płynie, warunki się zmieniają. Nawet w starożytnych grobowcach.
- Niech pan lepiej coś wymyśli - warknął Anglik, słynne wyspiarskie opanowanie najwyraźniej opuszczało go w szybkim tempie.
Jones wzruszył ramionami, rozglądając się wokół. Jemu również zależało na znalezieniu wyjścia, lecz nie mógł sobie darować odrobiny złośliwej satysfakcji, widząc, jak bardzo jego pozorna nonszalancja irytuje Cutterdale'a. Jednak rzeczywiście, należało coś wymyślić i to możliwie prędko. Jego uwagę przykuła wąziutka skalna półka, biegnąca przy samej ścianie, wzniesiona nieco ponad powierzchnię bitumicznego jeziora. Jeśli będą mieć szczęście, za jej pomocą dotrą na jego drugą stronę. Nie namyślając się dłużej, postawił na niej nogę. Zachwiał się lekko, przycisnął mocno plecy do ściany, aby nie stracić równowagi. Półka była węższa, niż mu się wydawało, musiał rozstawić stopy pod szerokim kątem, żeby się jako-tako na niej zmieścić. Nie było to zbyt wygodne, lecz innej drogi nie mieli. Za jego przykładem, reszta grupy wspięła się na ścieżkę. Sunęli ostrożnie, mierząc każdy krok, szorując plecami po ścianie. Każdy gwałtowniejszy ruch mógł skończyć się upadkiem w gęstą, lepką, ostro woniejącą maź. Od bijących z niej oparów kręciło im się w głowach. Zmęczenie zaczynało dawać się we znaki.
Jones wytężył wzrok, zdawało mu się, że widzi brzeg asfaltowego rozlewiska. Tak, rzeczywiście, oleisty połysk kończył się nagle, blask pochodni ukazywał dalej już tylko szare kamienie posadzki. Odetchnął z ulgą, znów im się udało.
I znowu za wcześnie.
Gdzieś z końca szeregu rozległ się nagle pełen przerażenia wrzask i głuchy, stłumiony plusk. Obejrzał się raptownie, sam o mało nie tracąc równowagi. Mulat Rene rzucał się ogarnięty paniką, zapadając się powoli w tłustą maź, młócąc bezładnie rękami jej powierzchnię. Kto wie, zapewne wydostałby się z powrotem, gdyby nie to, że upadając, upuścił również pochodnię. Płynna substancja właśnie zaczynała zajmować się ogniem. Mężczyzna krzyczał w obłędnym strachu, błagając o pomoc. Szczurkowaty Jake schylił się w pierwszym odruchu, żeby podać mu rękę, lecz o mało co sam nie runął głową w dół. Półka była zbyt wąska, nie dawała niemal żadnej możliwości manewru. Rene miotał się, usiłując oddalić się od płomieni, które w szybkim tempie zagarniały coraz to nowe połacie. Patrzyli ze zgrozą, wstrzymując oddech, na jego rozpaczliwą, nierówną walkę. Indiana odpiął od pasa swój nieodłączny bat. Sam był zbyt daleko, lecz może ktoś bliżej zdąży go rzucić...
- Idziemy! - rozległ się ostry głos Cutterdale'a. - Nie zatrzymywać się!
- Nieeeee! - wrzasnął Rene. - Nie zostawiajcie mnie!
Już tylko głowa i ramiona widniały nad powierzchnią rozlewiska, w oczach Mulata malował się śmiertelny, zwierzęcy strach.
- Nie może pan! - zaprotestowała Kate. - Jeszcze zdążymy go wyciągnąć! - podała mu bat Indiany.
- Zamknij się, idiotko i ruszaj dalej - warknął wściekle lord. - Za chwilę spłoniemy sami!
Potworny, nieludzki ryk rozległ się za nimi. Płomienie dosięgły Renego, spowijając szczelnie jego ręce i głowę. Miotał się jak żywa pochodnia, już nie krzycząc, lecz wyjąc głosem pełnym straszliwego cierpienia. Krąg ognia rozszerzał się, jaskinia wypełniła się krwawym blaskiem. Teraz już faktycznie nic nie mogli zrobić. Musieli uciekać, ratując własne życie. Żar był coraz większy, powietrze paliło płuca. Sunęli wzdłuż ściany, zdyszani, przerażeni, ścigając się z narastającym płomieniem. Przez wściekły huk ognia mimo wszystko przebijał się okropny, świdrujący, przyprawiający o mdłości wrzask Renego. Wydawało się, że za chwilę płomienie odetną im drogę... Wycie urwało się nagle. W tejże chwili Indiana zeskoczył ze skalnej półki na gładkie kamienie posadzki. Za chwilę dołączyli do niego pozostali. Tom Jameson na czworakach poczołgał się pod ścianę i zwymiotował.
Przez chwilę stali nieruchomo, pełni zgrozy wpatrując się w jezioro ognia, lecz narastający żar zmusił ich do podjęcia wędrówki. Indiana nie mógł się opędzić od myśli o trupach z korytarza. Teraz już wiedział, jak prawdopodobnie zginęli ci ludzie. Czy ich czeka to samo? Stanął i spojrzał na płomień swej pochodni. Odchylał się lekko do tyłu, co pozwalało wnioskować, że przez jaskinię wciąż przepływa jakiś prąd powietrza - i na szczęście w stronę przeciwną do ich kierunku marszu, co oznaczało, że dym ich raczej nie dosięgnie. W korytarzu było teraz jasno, jak w dzień, pod stopami mieli własne, wydłużone cienie. Zauważył, że ściany stały się znacznie gładsze i równiejsze, ozdobne wzory bogatsze, a posadzkę tworzyły idealnie przylegające kamienne płyty. Chyba weszli na teren właściwego grobowca.
Blask ognia oświetlił jedną z płaskorzeźb na ścianie, Indiana zbliżył się, zaintrygowany. Dużo większa niż pozostałe wzory, wykonana z niezwykłą starannością, rzeźba przedstawiała kobiecą postać o nagich piersiach, ubraną w długą, falującą spódnicę. Głowa kobiety przybrana była kunsztowną fryzurą, w jej dłoniach tkwiły pęki węży, stopy opierała na wielkim kole, wypełnionym skomplikowanym wzorem ze spiralnej, miejscami przerywanej linii.
- Dziwne - Kate zbliżyła się bezszelestnie, jak cień. - Bardzo nietypowe.
- Co takiego? - zainteresował się Indiana.
- Jesteśmy, jak twierdzisz, w grobowcu Lota. Bratanka Abrahama i wyznawcy jednego Boga. A tu proszę, nasza stara znajoma, Inanna, Isztar, bądź Astarte... Co ona tu robi?
- Rzeczywiście dziwne - przyznał Jones. - Może Lot powrócił do wierzeń kraju swych przodków? A może to po prostu fantazja twórców grobowca?
- I na czym ona stoi? - zastanawiała się dalej Kate. - Nie widziałam takiego rysunku nigdy wcześniej.
- To oczywiste, stoi na tarczy wyobrażającej Ziemię - parsknął Kaawalidze z odcieniem pogardy w głosie. - Doktor Bertram, musi się jeszcze pani dużo nauczyć!
Kate skrzywiła się, nieprzekonana. Nie chodziło o jej ambicję - lecz raczej o silne, wewnętrzne przeświadczenie, że Gruzin się myli. To koło oznaczało coś innego, coś ważnego... Nie miała jednak żadnych argumentów, zamilkła zatem, pozwalając mu wygrać.
Tuż za sporną płaskorzeźbą, korytarz znów się rozszerzał, przechodząc w okrągłą salę o wysokim sklepieniu, otoczoną rzeźbionymi filarami. Indiana na oko ocenił jej średnicę na jakieś pięćdziesiąt jardów. Dochodzący z korytarza blask oświetlał potężne, kamienne wrota po jej przeciwnej stronie. Zamknięte.
Przeszył ich dreszcz. Dotarli do celu.
- Naprzód, doktorze Jones, na co pan czeka? - głos Cutterdale'a pobrzmiewał triumfem i niecierpliwością. - Co najgorsze, już za nami!
- Nie byłbym taki pewny... - mruknął Jones sceptycznie. - Co pan wie o grobowcach? Pułapki mogą być wszędzie.
- Bzdury! - żachnął się lord. - Gołym okiem przecież widać, że tu nic nie ma. Znacznie bardziej powinien pan się obawiać moich ludzi - dodał z nutą groźby.
Indiana odwrócił się niechętnie. Nie będzie tłumaczył temu durniowi... Przyglądał się uważnie okrągłej sali, szukając ukrytych mechanizmów, szczelin, z których mogły wylatywać strzały, zamaskowanych wilczych dołów. Nic takiego nie dostrzegł. Gładka posadzka z doskonale obrobionych, szerokich kamiennych płyt wręcz kusiła do wejścia.
Zdecydował się zrobić pierwszy krok. Nic.
Zrobił drugi.
Posadzka zapadła się z trzaskiem, runął w dół wraz z połamanymi szczątkami płyty. W ostatniej chwili zahaczył palcami o krawędź. Wisiał na wyciągniętych ramionach, rozpaczliwie starając się znaleźć jakieś oparcie dla nóg, lecz napotykał jedynie pustkę. Zaryzykował spojrzenie w dół. W głębi jeżył się las brązowych grotów, mimo upływu wieków, wciąż wyglądających na piekielnie ostre. Oblał go zimny pot, palce zaczęły się ześlizgiwać.
Ktoś schwytał go za rękę. Podniósł głowę, zobaczył nad sobą wykrzywioną z wysiłku twarz Kate. Dziewczyna rzuciła się płasko na ziemię, usiłując przytrzymać Jonesa. Trzasnął rozdzierany rękaw koszuli, Indiana z przerażeniem poczuł, że jego ręka zaczyna się wysuwać ze zbyt słabego chwytu.
- Pomóżcie mi! - krzyknęła Kate w panice. - Nie utrzymam go!
Niespodziewanie tuż za nią ukazała się twarz Toma Jamesona. Student chwycił go z drugiej strony, mocnym szarpnięciem pomógł nieco się wywindować. Gdy jego łokcie znalazły oparcie, Indiana wiedział, że da sobie radę. Po chwili leżał już na posadzce, ciężko dysząc.
- Co to było? - odezwał się Cutterdale, w jego głosie niepokój mieszał się z wściekłością.
- Pułapka - skrzywił się Jones. - Mówiłem!
- Wie pan, jak to przejść? Musimy dotrzeć do tych drzwi!
- Coś wymyślę - Jones ze zdumieniem przyglądał się Anglikowi. Cutterdale wyglądał jak ogarnięty obsesją, oczy mu płonęły, twarz wykrzywiał szalony grymas. Nie było śladu po chłodnym, opanowanym, uprzejmym i dystyngowanym arystokracie. Przed nimi stał niebezpieczny maniak.
Skupili się w trójkę, wraz z Tomem, usiłując znaleźć jakieś rozwiązanie. Kaawalidze nie raczył przyłączyć się do dyskusji.
- Wygląda na to, że część płyt jest fałszywa, zbyt krucha, by utrzymać ciężar człowieka - zastanawiał się Jones. - Inne powinny być w porządku, tylko trzeba wiedzieć, które to - pokręcił głową.
- Na oko niczym się nie różnią - Tom uważnie oświetlał pochodnią kamienną posadzkę.
- Żadnych znaków, nic. Identyczne - relacjonowała Kate.
- Musi coś być... jakiś klucz, jakaś wskazówka! - jęknął Tom.
- Pewnie było. Na tych tabliczkach, które on zniszczył - Kate ruchem głowy wskazała na Cutterdale'a.
- Możemy, eee... ubezpieczać się nawzajem i próbować wszystkie po kolei - wtrącił niepewnie Tom.
Jones skrzywił się. Jakoś nie odczuwał entuzjazmu na myśl o zapadającej się posadzce i czyhających w głębi ostrzach.
- A może... - powiedział powoli, z namysłem. - A może...
- Może co? - zniecierpliwiła się Kate.
Indiana szybkim krokiem podszedł do płaskorzeźby, stanął przed nią, przypatrując się uważnie.
- Masz rację, ona tu całkiem nie pasuje - zwrócił się do Kate. - A w takim razie, musimy uznać, że nie znalazła się tu przypadkowo. Że to właśnie ona stanowi wskazówkę. Spójrz, na czym ona stoi - przesunął palcem po liniach, tworzących spiralę. - Nic ci to nie przypomina?
Kate zmrużyła oczy, wpatrując się intensywnie w wizerunek bogini. Spiralny wzór... niektóre linie przerywane, inne przecięte poprzecznymi kreskami...
- Labirynt! - wykrzyknęła.
- Właśnie. Inanna, czyli Astarte, ma nas poprowadzić przez labirynt. Musimy iść za nią.
- Ale jak, do licha? - Kate pokręciła głową ze zwątpieniem. - Sam widziałeś, nie ma nic, co by wskazywało, które płyty są fałszywe! Wszystkie są identyczne!
- No... jeszcze nie wiem. Ale warto ten pomysł rozważyć - obronnym tonem powiedział Indiana.
- Czyli musimy znaleźć drogę w labiryncie bez ścian i korytarzy. Doskonale - stwierdziła Kate z pozornym spokojem. - Proponuję, żebyśmy usiedli teraz i spróbowali sobie powróżyć, bo innego sposobu nie widzę.
- Nie ironizuj - mruknął Jones. - Chciałabyś mieć tu drogowskaz? Pamiętaj, że do tego typu miejsc zwykle mieli wstęp tylko wtajemniczeni. Myślę, że konstruktorzy zakładali, że ten, kto tu przyjdzie, będzie znał drogę sam... skądinąd... Kate, czy pamiętasz jeszcze ten taniec? Kobiet z wioski?
Kate spojrzała na Jonesa kompletnie osłupiała. Co, na litość boską, miał z tym wszystkim wspólnego taniec?
- Pamiętam, że jak na was patrzyłem, przyszło mi do głowy, że cały korowód kreśli jakąś taką dość skomplikowaną figurę - wyjaśnił tymczasem archeolog. - No wiesz, dwa kroki w prawo, trzy do przodu, coś w tym rodzaju. Może to jest właśnie ta wskazówka? Sama mówiłaś, że to zachowany niemal w pierwotnej wersji...
- Indy, oszalałeś? - przerwała mu Kate. - To był żart, mówiłam tak tylko po to, żeby utrzeć nosa tej nadętej kwoce! Nie mam pojęcia, skąd pochodzi taniec i czy ma cokolwiek wspólnego z Astarte!
- Ale zauważ, wszyscy twierdzili, że jest bardzo starożytny. Więc może jednak? - wpatrywał się w nią z nadzieją. - Może ta cała sekwencja kroków, przekazywana z pokolenia na pokolenie, w istocie służy do pokonania labiryntu? Pomyśl! Może to nasza jedyna szansa!
Kate usiadła pod ścianą, czując, że zaczyna jej się kręcić w głowie. Czyżby głupie kłamstewko, jakim poczęstowała nieznośną lady Cecilię, miało się okazać prawdą? Nie, nie. To niemożliwe. Jones to cholerny, nieodpowiedzialny fantasta...
A jednak. Fantazje o starożytnej broni okazały się... no, może nie prawdą, tej myśli wciąż starała się do siebie nie dopuszczać, ale teorią na tyle wiarygodną, że zarówno Sowieci jak i Cutterdale zdecydowali się zaangażować potężne środki na poszukiwania. Więc kto wie, może i tym razem jego intuicja okaże się słuszna? Przypomniało jej się, z jakim naciskiem Fatma podkreślała związek pomiędzy tańcem, a skałą zwaną Ręką Proroka. Może to istotnie echo starożytnego przekazu... zaginionej w mrokach dziejów tradycji?
- Indy, ty jednak oszalałeś - jęknęła zrezygnowana. - Czego ty ode mnie chcesz? Żebym tam poszła? Zatańczyła? A jeśli nie masz racji?
- To nasza jedyna wskazówka. Kate, proszę, zaufaj mi - wpatrywał się w nią z tym swoim przeklętym, zawadiackim, uwodzicielskim uśmieszkiem. - Będę cię ubezpieczał, obwiążesz się tym - wskazał swój bat. - Nic złego się nie stanie.
Bała się. Nie da się ukryć, bała się okropnie. Wyglądało na to, że teraz od niej zależy los całej wyprawy... o ile oczywiście kolejna szalona teoria okaże się prawdą. Żałowała, że nie mają już ze sobą sowieckiej manierki z wódką, tak bardzo potrzebowała czegoś na odwagę.
- Indy, obiecuję ci jedno - westchnęła Kate, wstając na nogi.
- Tak?
- Jeśli wyjdziemy stąd cało, zabiję cię osobiście - schwyciła go za koszulę, przyciągnęła do siebie. Nim zaskoczony Indiana zdał sobie sprawę, co się dzieje, wpiła się w jego usta mocnym, gorącym pocałunkiem. Nie zwracała uwagi na obecność innych, na rechocik, jaki wyrwał się najemnikom Cutterdale'a, ani na niecierpliwe posykiwanie samego lorda.
- Doktor Bertram, może już starczy tych czułości? - odezwał się ten z drwiną. - Obiecuję, że znajdziemy wam tutaj jakąś przytulną niszę, ale najpierw musimy dotrzeć do skarbu.
- Zamknij się, Cutterdale - Indiana na moment uniósł głowę, po czym wrócił do przerwanej czynności. Minęła dłuższa chwila, nim wreszcie oderwali się od siebie.
- Boisz się? - spytał Jones.
- Jak cholera.
- Ale pójdziesz?
Skinęła głową.
- Dzielna dziewczynka. Pamiętaj, jestem tuż za tobą. Ubezpieczam cię - mówił, obwiązując ją w pasie końcówką bata. - Już?
- Już.
Powoli, z wahaniem, stanęła na progu sali. Tuż przed nią ziała dziura w posadzce, pamiątka po brawurze Jonesa. Przymknęła oczy, starając się jak najdokładniej przypomnieć sobie kroki tańca. Zaczynało się od trzech w lewo. Tak.
Ruszyła. Tuż za nią szedł Jones, obwiązany mocno drugim końcem bata. Miała nadzieję, że to wystarczy, przerażała ją myśl o pustce nagle otwierającej się pod jej stopami. Usiłowała przypomnieć sobie melodię i rytm, jakie prowadziły ją wówczas, podczas święta. Tak niedawno, a wydawałoby się, że całe wieki temu. Teraz prosto, cztery... czy może pięć? I dwa na prawo. Jak do tej pory wszystko szło dobrze, podłoga wydawała się całkiem stabilna. Rzuciła szybkie spojrzenie za siebie. Cała grupa gęsiego przesuwała się jej śladem, zupełnie jak korowód kobiet z wioski. Ujrzała przed sobą poczciwą, wesołą twarz Fatmy. Nauczę cię naszego tańca! - mówiła żona Abdula. Gdyby wiedziała, do czego jej się ten taniec przyda! Znowu trzy w lewo. Nagle stwierdziła, że są już na środku sali. Wybiło ją to z rytmu, przez chwilę nie wiedziała, jaka jest dalsza sekwencja. Skup się! - skarciła się w duchu. Dwa do przodu, a potem dość skomplikowany fragment z kręceniem się w kółko i przyklaskiwaniem. Nie była pewna, czy to konieczne, ale na wszelki wypadek wykonała wszystko dokładnie tak, jak zapamiętała. Gdyby nie była tak spięta, zapewne uśmiałaby się do łez, widząc kręcących się i klaszczących Cutterdale'a i poważnego Gruzina. Dwa na prawo i jeszcze raz od początku. Kamienne wrota były coraz bliżej. Ostatnie kroki... ufff! Z westchnieniem ulgi wskoczyła na podest tuż przed drzwiami. Udało się! Nagle ze zdumieniem stwierdziła, że drży cała i szczęka zębami. Nie zdawała sobie sprawy, jak silne było napięcie. Tymczasem pozostali uczestnicy wyprawy, jeden po drugim, wskakiwali na podest. Przeszli bezpiecznie, nikt nie ucierpiał. Kolejna pułapka pokonana.
Wiedziała jednak doskonale, że to wcale jeszcze nie koniec.
1 komentarz:
Boskie po prostu! I cóż za wyobraźnia!Doskonały pomysł z tym tańcem, zupełnie niespodziewany.Jestem pełna podziwu dla autorki.
Prześlij komentarz