II.
Indiana zdążył już zapomnieć, jak przenikliwy chłód potrafi panować o świcie na skraju pustyni. Słońce rzucało pierwsze promienie znad stromego, urwistego klifu na drugim brzegu Nilu, zabarwiając na złoto głowy czterech potężnych posągów strzegących wejścia do świątyni Re-Horachte. Trzy głowy. Czwarta została zniszczona... przez siły przyrody, czy nieznanych barbarzyńców - któż to wie.
Abner śmiałym krokiem zdążał przed siebie, prowadząc swą małą ekspedycję, składającą się z ich trojga oraz kilku miejscowych pomocników. Prowadzili aktualnie prace w północnej części świątyni Hathor, wśród labiryntu wąskich, rozgałęziających się, częściowo zrujnowanych korytarzy. Jak do tej pory intuicja Abnera jeśli chodziło o wybór miejsca poszukiwań, okazywała się trafna - w przeznaczonym na magazyn jednym z pokojów pysznił się zbiór posążków, naczyń i przedmiotów liturgicznych, częściowo już zapakowanych i przygotowanych do wysłania do Stanów. Teraz też Ravenwood żywił niezachwiane przekonanie, że gdzieś, pośród tych wąskich przesmyków, prędzej czy później natkną się na nekropolię miejscowych kapłanów, a wśród grobowców na ten jedyny, upragniony - grób Ptahotepa.
Wyruszyli o świcie, zgodnie ze starym zwyczajem Abnera, który wolał pojawić się na miejscu pracy na tyle wcześnie, aby uniknąć spotkania z ciekawskimi i gapiami. A tych nie brakowało i w Abu-Simbel. Dwa eleganckie statki wycieczkowe, "Karnak" i "Luksor", odbywały regularne rejsy z Asuanu aż do Drugiej Katarakty, zatrzymując się we wszystkich atrakcyjnych miejscach. Mnóstwo pomniejszych stateczków też krążyło po Nilu, wożąc turystów lub towary, stanowiąc doskonałe źródło zarobku dla mieszkańców. Przed tymi, którzy chcieli zostać w Abu Simbel dłużej, otwierał gościnne podwoje hotel "Re-Horachte", zachęcając "nowoczesnym stylem i wszelkimi wygodami", co w praktyce sprowadzało się do świeżo zmodernizowanej kanalizacji i gazet sprowadzanych z kilkudniowym opóźnieniem z Asuanu. Oraz fatalnej, jak zapewniał Abner, kuchni, stanowiącej ryzykowną mieszaninę miejscowej tradycji i silnych wpływów brytyjskich.
Szli teraz szybkim krokiem, chcąc dotrzeć do świątyni i zniknąć dyskretnie w bocznych korytarzach, zanim "ta szarańcza", jak z irytacją mawiał Ravenwood, zejdzie z trapu. Na turystów czekali co prawda oficjalni, wyszkoleni przewodnicy, lecz zawsze znalazł się ktoś, kto widząc członków ekspedycji, zapragnął szerszej, naukowej dyskusji. Pół biedy, jeśli jeszcze wiedział, co mówi - lecz najczęściej spotykanym typem był mądrala sypiący informacjami ze swego podręcznego Baedekera, lub żądna wrażeń paniusia, domagająca się opowieści o mumiach, klątwach i Bóg-wie-czym-jeszcze. Indiana całkowicie podzielał przekonania swego przyjaciela. Swego czasu spędził niejedno wściekle nudne popołudnie, oprowadzając turystów po muzeum i starając się w sposób uprzejmy acz stanowczy wybić z głów egzaltowanym paniom w średnim wieku teorie o klątwie Tutenchamona. Próżny trud. Egzaltowane panie uwielbiały dyskusje z przystojnym przewodnikiem i zawsze znajdowały absolutnie niezbite dowody na działanie klątwy; dowody zaczerpnięte wprost z rubryki "Sensacje" porannych gazet.
Zbliżali się właśnie do stromej ścieżki prowadzącej w dół klifu, ku świątyni, gdy jakaś rosła postać zastąpiła im drogę. Tłusty, brodaty Egipcjanin, w szerokich, luźnych spodniach, równie obszernej koszuli oraz zupełnie europejskiej, nobliwej kamizelce opinającej wydatny brzuch, uśmiechał się szeroko, witając z Abnerem. Mały, czerwony fezik, osadzony na samym czubku głowy nieznajomego sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał z niej spaść, gdy ten radośnie wylewał z siebie istne potoki słów.
- Witaj, Hassan - Abner prezentował znacznie mniejszy entuzjazm. - Pozwól, że przedstawię ci mojego przyjaciela, Indianę Jonesa...
- Witam, witam! - Hassan gorliwie potrząsał dłonią Jonesa. - Miło mi poznać przyjaciela słynnego profesora Ravenwooda, którego praca przyczynia się do rozsławienia naszych świątyń i skarbów na całym świecie! Witam w świecie starożytnych tajemnic, pozostawionych nam, maluczkim, przez dawnych królów, którzy...
- Hassan, daj spokój - mruknął Abner. - To nie turysta, nie nabierze się na twoją gadaninę.
Egipcjanin parsknął krótkim śmieszkiem i kordialnie ujął archeologa pod ramię.
- Racja, racja - przyznał. - Przyjaciele profesora Ravenwooda są równie mądrzy i uczeni, jak on sam. A jego córka równie piękna, jak królowa Nefertari - cmoknął z upodobaniem grubymi wargami. - Profesorze, proszę mi poświęcić chwilkę. Jedną małą chwileczkę. Musimy porozmawiać, prawda? Wybaczcie nam, miss Marion, mister Jones! To nie potrwa długo! - z tymi słowami odciągał Abnera coraz dalej od grupy.
- Kto to jest? - zapytał Indiana, wskazując na oddalającą się sylwetkę Egipcjanina.
- Hassan, przewodnik po świątyniach - odparła Marion. - Bratanek czy kuzyn miejscowego szejka. Ciekawy człowiek... sporo wie... nie tyle może o świątyniach - w jej oczach błysnęła ironia - ale o wszystkim, co w trawie piszczy. Powinnam chyba powiedzieć: w piasku - roześmiała się.
- Aha, takie lokalne centrum plotek?
- Właśnie. A poza tym, to gruba ryba. Potrafi wiele załatwić. Kiedy kilka tygodni temu zginęła nam część figurek, wystarczyło mu wspomnieć, a na drugi dzień się odnalazły. Ale nie wskazał złodzieja. To byłoby sprzeczne z tutejszymi zasadami. Miejscowi trzymają się razem, nic nie zdradzą obcemu.
- Dobrze mieć takiego sojusznika... - Indiana odwrócił głowę, szukając wzrokiem Hassana. Z pewnym zdziwieniem stwierdził, że obaj mężczyźni odeszli dość daleko, tak, że nie sposób było usłyszeć, o czym rozmawiają. Dwie ciemne sylwetki na tle rozjaśnionego coraz mocniejszym słońcem nieba, gestykulowały zamaszyście. Lekki wiatr przynosił od czasu do czasu jakby echa podniesionych głosów.
- O co oni się kłócą? - zapytał zaintrygowany.
- Kłócą się? Skąd - Marion wzruszyła ramionami. - Tu się rozmawia w ten sposób. Tata zawsze łatwo sobie przyswajał różne głupie zwyczaje.
Indiana spojrzał na nią kątem oka. Nie wydawała się przekonana własnymi słowami, wręcz przeciwnie, wyglądała na spiętą i nieco zmartwioną.
- Zastanawiam się... - mruknęła jakby do siebie.
- Nad czym?
- Co on tu robił tak wcześnie. Statek z turystami przypływa dopiero koło południa.
- Czekał na nas?
- Możliwe. Nie wiem. Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku z naszą licencją - w jej głosie przebijał coraz wyraźniejszy niepokój.
- Na pewno - stwierdził uspokajająco Jones. Słyszał co prawda, że od czasu uzyskania niepodległości, Egipcjanie coraz bardziej patrzyli na ręce wszelkim ekspedycjom, zaostrzając warunki wywozu eksponatów. Z doświadczenia jednak wiedział, że hojny "bakszysz" potrafi dokonać niemożliwego. A oni mieli przecież bogatego sponsora. - Perkins nie powinien skąpić na swoje wymarzone muzeum, prawda?
Próbował ją rozchmurzyć, lecz jedyną odpowiedzią dziewczyny był sceptyczny uśmieszek. Ach tak. Najwyraźniej amerykański milioner, mimo swej fortuny, też miał węża w kieszeni. Rozumiał teraz irytację Abnera, który, jeśli sądzić po gestykulacji, kłócił się z Hassanem coraz bardziej zawzięcie.
Dwie postacie rozstały się wreszcie, tłusta sylwetka Egipcjanina podążyła drobnym truchtem w stronę wioski, Abner szybkim krokiem powrócił do oczekującej nań grupy. Próbował sprawiać wrażenie spokojnego, lecz twarz miał zaczerwienioną, w oczach groźne błyski, a rudawa, gęsto przetykana siwizną broda - na wyprawach zwykle zaniedbywał golenie - jeżyła się jak szczotka.
- Idziemy! - rzucił ostro. Ruszył w dół nie oglądając się na resztę. Podążyli za nim, ostrożnie zsuwając się stromą ścieżką w dół, prosto nad brzeg Nilu. Minęli jarzące się w słońcu wejście do świątyni Ra, kierując się ku mniejszej, położonej nieco z boku, na wystającym cyplu, grocie Hathor. W milczeniu zagłębili się w jej cieniste korytarze.
Świątynie w Abu Simbel były o tyle nietypowe, że nie zostały zbudowane, lecz wydrążone w stromym masywie skalnym, opadającym niemal pionową ścianą wprost nad brzeg rzeki. W miejscu, gdzie niegdyś prawdopodobnie znajdowały się naturalne jaskinie, ręka ludzka stworzyła jedno z najpiękniejszych dzieł starożytności. Większa świątynia, poświęcona potężnemu władcy Ramzesowi II i mniejsza, dedykowana jego ukochanej małżonce Nefertari, olśniewały monumentalnym przepychem, ogromem posągów, bogactwem zdobień. Te wszystkie cuda przez wieki spoczywały zapomniane, pogrzebane pod miałkim piachem, póki w początkach XIX wieku nie odkrył ich Burckhardt, a opisał Belzoni.
Indiana rozglądał się dokoła, nie mogąc nasycić się wspaniałym widokiem. Jak dotąd, znał te miejsca tylko z opisów, szkiców i fotografii. Stwierdził, nie po raz pierwszy zresztą, że ponownie rzeczywistość przerosła jego wyobrażenia. Zamierzał właśnie podzielić się tą refleksją z Abnerem, lecz na widok jego zaciętej miny, zrezygnował. Również Marion wydawała się jakaś nie w sosie. Nie wiedział, o co chodzi, lecz widać było wyraźnie, że poranne spotkanie z Hassanem popsuło wszystkim humory.
Minęli główną salę z sześcioma potężnymi kolumnami, minęli salę poprzeczną, i zagłębili się w ciasnych, wąskich korytarzach na tyłach sanktuarium. Do tej części kompleksu nigdy nie zaglądali turyści, nie była ona opisywana w przewodnikach, z punktu widzenia laika - w ogóle nie istniała. Korytarz wił się i załamywał, aż wreszcie skończył się nieforemnym rumowiskiem skalnych odłamków.
- Tutaj! - Abner szerokim gestem ogarnął tę niezbyt malowniczą scenerię. - Odkopujemy to przejście, które prawdopodobnie zaprowadzi nas... - wydobył z torby garść papierów i zagłębił w nich nos - wprost do ukrytych komnat grobowych!
Uniósł nieco latarnię, oświetlając ryty na ścianach. Choć zniszczone i niewyraźne, jednak bez wątpienia przedstawiały one ciemną, smukłą sylwetkę Anubisa, strażnika krainy zmarłych.
- Ostrożnie! - syknęła Marion do jednego z pomocników, który zbyt niedbale zrzucił z pleców tobołek ze sprzętem. Przykucnęła, pospiesznie rozpakowując sporych rozmiarów aparat fotograficzny - staroświeckiego Kodaka z dość nieporęcznym fleszem na proszek magnezjowy. Pieczołowicie ustawiła statyw na nierównej posadzce, starając się uzyskać możliwie najlepszą stabilność. Indiana patrzył z podziwem na jej szybkie i zręczne ruchy, dzięki którym całe urządzenie w kilka minut było gotowe do działania. Znać było, że już nie pierwszy raz towarzyszyła ojcu w pracy, pomagając i troszcząc się o dokumentację. Sam Abner nie był szczególnie dbały na tym punkcie. Nad precyzję naukowego opisu przedkładał romantyzm starych map i legend o ukrytych skarbach. Na szczęście zwykle umiał sobie dobrać asystentów, którzy wykonywali za niego tę żmudną i drobiazgową robotę. Aktualnie tę rolę przejęła córka. Czy zamierzał wychować ją na swoją następczynię? Zajęty własną pracą - delikatnie wydobywał z rumowiska odłamki skały, by po dokładnym ich obejrzeniu odrzucić, lub odłożyć na stos do dalszego zbadania - Indiana nie mógł się powstrzymać od posyłania ukradkowych spojrzeń w stronę Marion. Dwa miesiące pobytu pod palącym słońcem południa uczyniły z niej śniadą Egipcjankę, niemalże potomkinię dawnych mieszkańców tych ziem. To wrażenie potęgowała jeszcze burza jej czarnych, lekko kręconych włosów, upiętych teraz niedbale w luźny węzeł nad karkiem. I tylko niebieskie oczy, błyskające w opalonej twarzy przypominały, że tak naprawdę nie urodziła się w glinianej chatce nad brzegiem Nilu, lecz gdzieś w mroźnej Montanie, gdzie siedemnaście lat temu niespokojny duch Abnera znalazł chwilową przystań.
Marion jakby wyczuła na sobie spojrzenie Jonesa, podniosła głowę znad obiektywu, uśmiechając się lekko. Jej twarz przybrała znany mu sprzed lat dziecinny, łobuzerski wyraz, wzbogacony jednak o jakąś nową, przekorną nutę. Przypomniał sobie z rozbawieniem wszystkie docinki i przytyki, jakimi obdarzali się niegdyś, kiedy to będąc asystentem jej ojca, często gościł w ich domu. Była wtedy dzieckiem, sprytnym, wesołym, zabawnym dzieckiem o nieco zbyt rozbudowanych skłonnościach do rozrabiania i pakowania się w coraz to nowe kłopoty. Pod tym względem całkowicie wdała się w Abnera, choć z urody przypominała raczej Helen. Teraz zmieniła się, wyrosła... lecz diabelskie ogniki w jej oczach bynajmniej nie zniknęły.
Pracowali już od kilku godzin, kupka odłamków do zbadania znacząco urosła, swąd magnezji wypełnił ciasny korytarz. Abner zarządził przerwę na lunch. Ruszyli w stronę wyjścia. Nagle, ni z tego, ni z owego, Ravenwood zaklął paskudnie.
- Co się stało? - zdziwiła się Marion.
- Zapomniałem! - warknął jej ojciec. - Zaraz się natkniemy na tę szarańczę!
Faktycznie, od strony głównej sali dobiegał ich gwar zmieszanych głosów. Turyści z "Luksoru" odbyli właśnie obowiązkową rundkę z przewodnikiem, a teraz rozeszli się po zakamarkach świątyni, podziwiając rzeźby i ryty na ścianach, wymieniając uwagi przyciszonymi głosami. Ekipa usiłowała przejść dyskretnie w stronę wrót, lecz okazało się, że to wcale nie jest takie proste. Wszystkie oczy zwróciły się na nich, gdy zakurzeni i umorusani przemykali pod ścianą... Wtem rozległ się stłumiony okrzyk i od grupki turystów odłączyła się młoda, elegancka kobieta. Ruszyła w ich stronę, promieniejąc olśniewającym uśmiechem.
- Profesor Ravenwood! - zawołała. Jej głos, miękki i melodyjny, z wyraźnym francuskim akcentem, zdawał się nadawać jakieś nowe, głębsze znaczenia zwykłym słowom powitania. Indiana z uznaniem przyjrzał się nieznajomej. Średniego wzrostu, o ciemnych włosach, obciętych modnie na pazia, o równie ciemnych, lekko skośnych, jakby kocich oczach, sprawiała wrażenie kobiety przywykłej do luksusu oraz nieco egzotycznej. Z pewnością przyczyniał się do tego sznurek idealnie dobranych pereł na smukłej szyi oraz sukienka, której kosztowną prostotę mógł docenić jedynie znawca. Szybkie, lecz dokładne spojrzenie Indiany omiotło jej figurę, od zgrabnej linii łydek aż po znakomicie, żeby nie powiedzieć, artystycznie ukształtowany biust. W ostatniej chwili powstrzymał się od gwizdnięcia z podziwem. Zauważył, że nawet wrogo nastawiony do turystów Ravenwood wyprostował się bardziej, z pewnym zażenowaniem przygładzając swą zaniedbaną brodę.
- Proszę wybaczyć, profesorze, ale widząc pana tutaj po prostu musiałam podejść - tłumaczyła się tymczasem nieznajoma. - Pamiętam doskonale pański cykl odczytów o tajemnicach starożytnej Anatolii... Byłam zachwycona! Pańska wiedza, erudycja... Ten magnetyzm z jakim mówił pan o nieodkrytych jeszcze skarbach... To było fascynujące!
- Ach, odczyty! - przypomniał sobie Abner. - Pamiętasz, Marion, nasz wyjazd do Europy! To było piękne lato...
- Tak, piękne - burknęła córka. - Chciałeś mnie oddać do szkoły z internatem w Szwajcarii.
- Bardzo mi miło, pani... panno... - zawahał się Ravenwood.
- Madeleine de la Sara. Pisarka - uśmiechnęła się znów nieznajoma. - Co za cudowne spotkanie! Czytałam co prawda w gazetach o pańskiej wyprawie do Egiptu, lecz nie spodziewałam się, że będę miała to szczęście, by spotkać pana osobiście!
- Czytała pani? Doprawdy... - Abner był już całkowicie ugłaskany. - Czyżby interesowała panią historia starożytna?
- Bardzo! - de la Sara przybrała ton poważny i pełen przejęcia. - Postanowiłam odbyć podróż po najsłynniejszych świątyniach starożytności, szukając inspiracji do mej nowej powieści... To będzie rzecz pełna pasji i namiętności, podobnej do tych, które ożywiały twórców takich miejsc, jak to... Ale zanudzam państwa pewnie, odrywam od pracy? - jej spojrzenie przeniosło się na Jonesa, w kąciku ust wykwitł przepraszający uśmiech.
- Ależ skąd! - Abner, wbrew wszelkim swym wcześniejszym zastrzeżeniom, najwyraźniej był gotów pogrążyć się w dyskusji. - Pani pozwoli, oto pozostali uczestnicy naszej małej wyprawy. Moja córka Marion. Mój przyjaciel Indiana Jones.
Francuzka obdarzyła Marion jedynie krótkim, uprzejmym skinieniem głowy, całą uwagę przenosząc na młodego archeologa.
- Witam pana, monsieur Jones - wyciągnęła ku niemu smukłą, arystokratyczną dłoń, pozbawioną biżuterii, o idealnie gładkich paznokciach pokrytych karminowym lakierem. Indiana, wiedziony jakimś nagłym, nie dającym się wytłumaczyć impulsem, schylił się, muskając ustami długie, wypielęgnowane palce. Podniósł wzrok i uśmiechnął się lekko, napotykając w jej źrenicach kokieteryjny błysk. Przez chwilę zielonkawe oczy mężczyzny i czarne kobiety wpatrywały się w siebie intensywnie, pełne niewypowiedzianych obietnic. Madeleine powoli, z ociąganiem, wysunęła rękę z uścisku Jonesa.
- Cóż za galanteria, monsieur Jones - powiedziała miękko. - Jak rzadko spotyka się obecnie tak szarmanckich mężczyzn!
- To wszystko zależy od kobiety, mademoiselle de la Sara - Indiana popisał się idealną, francuską wymową "r". - Niektóre z was, drogie panie, potrafią nawet z największego gbura uczynić dżentelmena!
- Chyba pan nie mówi o sobie. Pan gburem? - brwi kobiety uniosły się w wyrazie przesadzonego zdumienia.
- Nie zna mnie pani z najgorszej strony, mademoiselle - zawadiacki uśmiech Jonesa zdawał się sugerować, że ta najgorsza strona jest szczególnie warta poznania. Francuzka spoglądała nań przymrużonymi lekko oczami, tajemnicza, nieco arystokratyczna i bardzo intrygująca.
Za nimi rozległo się coś jakby stłumione parsknięcie. Jones obejrzał się - Marion kaszlała głośno, zasłaniając usta dłońmi.
- Coś się stało? - zaniepokoił się Abner.
- Nie, nic - wykrztusiła. - To przez ten kurz. Chodźmy na zewnątrz, mieliśmy jeść lunch! - odezwała się nieco nadąsanym tonem.
- Ach, nie przeszkadzam państwu - Madeleine uśmiechnęła się promiennie. - Myślę, że jeszcze się spotkamy, zamierzam zatrzymać się na kilka dni w tym uroczym hoteliku. To miejsce jest tak inspirujące... - ciemne, gęste rzęsy na moment przysłoniły jej oczy, twarz przybrała wyraz rozmarzenia i oczekiwania. - Au revoir! - rzuciła przez ramię, oddalając się w głąb świątyni.
- Rusz się, Indy - Abner trącił w bok Jonesa, który zastygł na moment, na wpół odwrócony w kierunku, w którym odeszła Francuzka.
- Idziecie, czy nie? - od wejścia popędził ich ostry głos Marion.
Indiana ocknął się z zamyślenia. Ruszył powoli w stronę wrót świątyni, starając się zanalizować uczucie, jakie nim właśnie owładnęło.
Tak... to również był zew przygody. Bez wątpienia.
Indiana zdążył już zapomnieć, jak przenikliwy chłód potrafi panować o świcie na skraju pustyni. Słońce rzucało pierwsze promienie znad stromego, urwistego klifu na drugim brzegu Nilu, zabarwiając na złoto głowy czterech potężnych posągów strzegących wejścia do świątyni Re-Horachte. Trzy głowy. Czwarta została zniszczona... przez siły przyrody, czy nieznanych barbarzyńców - któż to wie.
Abner śmiałym krokiem zdążał przed siebie, prowadząc swą małą ekspedycję, składającą się z ich trojga oraz kilku miejscowych pomocników. Prowadzili aktualnie prace w północnej części świątyni Hathor, wśród labiryntu wąskich, rozgałęziających się, częściowo zrujnowanych korytarzy. Jak do tej pory intuicja Abnera jeśli chodziło o wybór miejsca poszukiwań, okazywała się trafna - w przeznaczonym na magazyn jednym z pokojów pysznił się zbiór posążków, naczyń i przedmiotów liturgicznych, częściowo już zapakowanych i przygotowanych do wysłania do Stanów. Teraz też Ravenwood żywił niezachwiane przekonanie, że gdzieś, pośród tych wąskich przesmyków, prędzej czy później natkną się na nekropolię miejscowych kapłanów, a wśród grobowców na ten jedyny, upragniony - grób Ptahotepa.
Wyruszyli o świcie, zgodnie ze starym zwyczajem Abnera, który wolał pojawić się na miejscu pracy na tyle wcześnie, aby uniknąć spotkania z ciekawskimi i gapiami. A tych nie brakowało i w Abu-Simbel. Dwa eleganckie statki wycieczkowe, "Karnak" i "Luksor", odbywały regularne rejsy z Asuanu aż do Drugiej Katarakty, zatrzymując się we wszystkich atrakcyjnych miejscach. Mnóstwo pomniejszych stateczków też krążyło po Nilu, wożąc turystów lub towary, stanowiąc doskonałe źródło zarobku dla mieszkańców. Przed tymi, którzy chcieli zostać w Abu Simbel dłużej, otwierał gościnne podwoje hotel "Re-Horachte", zachęcając "nowoczesnym stylem i wszelkimi wygodami", co w praktyce sprowadzało się do świeżo zmodernizowanej kanalizacji i gazet sprowadzanych z kilkudniowym opóźnieniem z Asuanu. Oraz fatalnej, jak zapewniał Abner, kuchni, stanowiącej ryzykowną mieszaninę miejscowej tradycji i silnych wpływów brytyjskich.
Szli teraz szybkim krokiem, chcąc dotrzeć do świątyni i zniknąć dyskretnie w bocznych korytarzach, zanim "ta szarańcza", jak z irytacją mawiał Ravenwood, zejdzie z trapu. Na turystów czekali co prawda oficjalni, wyszkoleni przewodnicy, lecz zawsze znalazł się ktoś, kto widząc członków ekspedycji, zapragnął szerszej, naukowej dyskusji. Pół biedy, jeśli jeszcze wiedział, co mówi - lecz najczęściej spotykanym typem był mądrala sypiący informacjami ze swego podręcznego Baedekera, lub żądna wrażeń paniusia, domagająca się opowieści o mumiach, klątwach i Bóg-wie-czym-jeszcze. Indiana całkowicie podzielał przekonania swego przyjaciela. Swego czasu spędził niejedno wściekle nudne popołudnie, oprowadzając turystów po muzeum i starając się w sposób uprzejmy acz stanowczy wybić z głów egzaltowanym paniom w średnim wieku teorie o klątwie Tutenchamona. Próżny trud. Egzaltowane panie uwielbiały dyskusje z przystojnym przewodnikiem i zawsze znajdowały absolutnie niezbite dowody na działanie klątwy; dowody zaczerpnięte wprost z rubryki "Sensacje" porannych gazet.
Zbliżali się właśnie do stromej ścieżki prowadzącej w dół klifu, ku świątyni, gdy jakaś rosła postać zastąpiła im drogę. Tłusty, brodaty Egipcjanin, w szerokich, luźnych spodniach, równie obszernej koszuli oraz zupełnie europejskiej, nobliwej kamizelce opinającej wydatny brzuch, uśmiechał się szeroko, witając z Abnerem. Mały, czerwony fezik, osadzony na samym czubku głowy nieznajomego sprawiał wrażenie, jakby za chwilę miał z niej spaść, gdy ten radośnie wylewał z siebie istne potoki słów.
- Witaj, Hassan - Abner prezentował znacznie mniejszy entuzjazm. - Pozwól, że przedstawię ci mojego przyjaciela, Indianę Jonesa...
- Witam, witam! - Hassan gorliwie potrząsał dłonią Jonesa. - Miło mi poznać przyjaciela słynnego profesora Ravenwooda, którego praca przyczynia się do rozsławienia naszych świątyń i skarbów na całym świecie! Witam w świecie starożytnych tajemnic, pozostawionych nam, maluczkim, przez dawnych królów, którzy...
- Hassan, daj spokój - mruknął Abner. - To nie turysta, nie nabierze się na twoją gadaninę.
Egipcjanin parsknął krótkim śmieszkiem i kordialnie ujął archeologa pod ramię.
- Racja, racja - przyznał. - Przyjaciele profesora Ravenwooda są równie mądrzy i uczeni, jak on sam. A jego córka równie piękna, jak królowa Nefertari - cmoknął z upodobaniem grubymi wargami. - Profesorze, proszę mi poświęcić chwilkę. Jedną małą chwileczkę. Musimy porozmawiać, prawda? Wybaczcie nam, miss Marion, mister Jones! To nie potrwa długo! - z tymi słowami odciągał Abnera coraz dalej od grupy.
- Kto to jest? - zapytał Indiana, wskazując na oddalającą się sylwetkę Egipcjanina.
- Hassan, przewodnik po świątyniach - odparła Marion. - Bratanek czy kuzyn miejscowego szejka. Ciekawy człowiek... sporo wie... nie tyle może o świątyniach - w jej oczach błysnęła ironia - ale o wszystkim, co w trawie piszczy. Powinnam chyba powiedzieć: w piasku - roześmiała się.
- Aha, takie lokalne centrum plotek?
- Właśnie. A poza tym, to gruba ryba. Potrafi wiele załatwić. Kiedy kilka tygodni temu zginęła nam część figurek, wystarczyło mu wspomnieć, a na drugi dzień się odnalazły. Ale nie wskazał złodzieja. To byłoby sprzeczne z tutejszymi zasadami. Miejscowi trzymają się razem, nic nie zdradzą obcemu.
- Dobrze mieć takiego sojusznika... - Indiana odwrócił głowę, szukając wzrokiem Hassana. Z pewnym zdziwieniem stwierdził, że obaj mężczyźni odeszli dość daleko, tak, że nie sposób było usłyszeć, o czym rozmawiają. Dwie ciemne sylwetki na tle rozjaśnionego coraz mocniejszym słońcem nieba, gestykulowały zamaszyście. Lekki wiatr przynosił od czasu do czasu jakby echa podniesionych głosów.
- O co oni się kłócą? - zapytał zaintrygowany.
- Kłócą się? Skąd - Marion wzruszyła ramionami. - Tu się rozmawia w ten sposób. Tata zawsze łatwo sobie przyswajał różne głupie zwyczaje.
Indiana spojrzał na nią kątem oka. Nie wydawała się przekonana własnymi słowami, wręcz przeciwnie, wyglądała na spiętą i nieco zmartwioną.
- Zastanawiam się... - mruknęła jakby do siebie.
- Nad czym?
- Co on tu robił tak wcześnie. Statek z turystami przypływa dopiero koło południa.
- Czekał na nas?
- Możliwe. Nie wiem. Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku z naszą licencją - w jej głosie przebijał coraz wyraźniejszy niepokój.
- Na pewno - stwierdził uspokajająco Jones. Słyszał co prawda, że od czasu uzyskania niepodległości, Egipcjanie coraz bardziej patrzyli na ręce wszelkim ekspedycjom, zaostrzając warunki wywozu eksponatów. Z doświadczenia jednak wiedział, że hojny "bakszysz" potrafi dokonać niemożliwego. A oni mieli przecież bogatego sponsora. - Perkins nie powinien skąpić na swoje wymarzone muzeum, prawda?
Próbował ją rozchmurzyć, lecz jedyną odpowiedzią dziewczyny był sceptyczny uśmieszek. Ach tak. Najwyraźniej amerykański milioner, mimo swej fortuny, też miał węża w kieszeni. Rozumiał teraz irytację Abnera, który, jeśli sądzić po gestykulacji, kłócił się z Hassanem coraz bardziej zawzięcie.
Dwie postacie rozstały się wreszcie, tłusta sylwetka Egipcjanina podążyła drobnym truchtem w stronę wioski, Abner szybkim krokiem powrócił do oczekującej nań grupy. Próbował sprawiać wrażenie spokojnego, lecz twarz miał zaczerwienioną, w oczach groźne błyski, a rudawa, gęsto przetykana siwizną broda - na wyprawach zwykle zaniedbywał golenie - jeżyła się jak szczotka.
- Idziemy! - rzucił ostro. Ruszył w dół nie oglądając się na resztę. Podążyli za nim, ostrożnie zsuwając się stromą ścieżką w dół, prosto nad brzeg Nilu. Minęli jarzące się w słońcu wejście do świątyni Ra, kierując się ku mniejszej, położonej nieco z boku, na wystającym cyplu, grocie Hathor. W milczeniu zagłębili się w jej cieniste korytarze.
Świątynie w Abu Simbel były o tyle nietypowe, że nie zostały zbudowane, lecz wydrążone w stromym masywie skalnym, opadającym niemal pionową ścianą wprost nad brzeg rzeki. W miejscu, gdzie niegdyś prawdopodobnie znajdowały się naturalne jaskinie, ręka ludzka stworzyła jedno z najpiękniejszych dzieł starożytności. Większa świątynia, poświęcona potężnemu władcy Ramzesowi II i mniejsza, dedykowana jego ukochanej małżonce Nefertari, olśniewały monumentalnym przepychem, ogromem posągów, bogactwem zdobień. Te wszystkie cuda przez wieki spoczywały zapomniane, pogrzebane pod miałkim piachem, póki w początkach XIX wieku nie odkrył ich Burckhardt, a opisał Belzoni.
Indiana rozglądał się dokoła, nie mogąc nasycić się wspaniałym widokiem. Jak dotąd, znał te miejsca tylko z opisów, szkiców i fotografii. Stwierdził, nie po raz pierwszy zresztą, że ponownie rzeczywistość przerosła jego wyobrażenia. Zamierzał właśnie podzielić się tą refleksją z Abnerem, lecz na widok jego zaciętej miny, zrezygnował. Również Marion wydawała się jakaś nie w sosie. Nie wiedział, o co chodzi, lecz widać było wyraźnie, że poranne spotkanie z Hassanem popsuło wszystkim humory.
Minęli główną salę z sześcioma potężnymi kolumnami, minęli salę poprzeczną, i zagłębili się w ciasnych, wąskich korytarzach na tyłach sanktuarium. Do tej części kompleksu nigdy nie zaglądali turyści, nie była ona opisywana w przewodnikach, z punktu widzenia laika - w ogóle nie istniała. Korytarz wił się i załamywał, aż wreszcie skończył się nieforemnym rumowiskiem skalnych odłamków.
- Tutaj! - Abner szerokim gestem ogarnął tę niezbyt malowniczą scenerię. - Odkopujemy to przejście, które prawdopodobnie zaprowadzi nas... - wydobył z torby garść papierów i zagłębił w nich nos - wprost do ukrytych komnat grobowych!
Uniósł nieco latarnię, oświetlając ryty na ścianach. Choć zniszczone i niewyraźne, jednak bez wątpienia przedstawiały one ciemną, smukłą sylwetkę Anubisa, strażnika krainy zmarłych.
- Ostrożnie! - syknęła Marion do jednego z pomocników, który zbyt niedbale zrzucił z pleców tobołek ze sprzętem. Przykucnęła, pospiesznie rozpakowując sporych rozmiarów aparat fotograficzny - staroświeckiego Kodaka z dość nieporęcznym fleszem na proszek magnezjowy. Pieczołowicie ustawiła statyw na nierównej posadzce, starając się uzyskać możliwie najlepszą stabilność. Indiana patrzył z podziwem na jej szybkie i zręczne ruchy, dzięki którym całe urządzenie w kilka minut było gotowe do działania. Znać było, że już nie pierwszy raz towarzyszyła ojcu w pracy, pomagając i troszcząc się o dokumentację. Sam Abner nie był szczególnie dbały na tym punkcie. Nad precyzję naukowego opisu przedkładał romantyzm starych map i legend o ukrytych skarbach. Na szczęście zwykle umiał sobie dobrać asystentów, którzy wykonywali za niego tę żmudną i drobiazgową robotę. Aktualnie tę rolę przejęła córka. Czy zamierzał wychować ją na swoją następczynię? Zajęty własną pracą - delikatnie wydobywał z rumowiska odłamki skały, by po dokładnym ich obejrzeniu odrzucić, lub odłożyć na stos do dalszego zbadania - Indiana nie mógł się powstrzymać od posyłania ukradkowych spojrzeń w stronę Marion. Dwa miesiące pobytu pod palącym słońcem południa uczyniły z niej śniadą Egipcjankę, niemalże potomkinię dawnych mieszkańców tych ziem. To wrażenie potęgowała jeszcze burza jej czarnych, lekko kręconych włosów, upiętych teraz niedbale w luźny węzeł nad karkiem. I tylko niebieskie oczy, błyskające w opalonej twarzy przypominały, że tak naprawdę nie urodziła się w glinianej chatce nad brzegiem Nilu, lecz gdzieś w mroźnej Montanie, gdzie siedemnaście lat temu niespokojny duch Abnera znalazł chwilową przystań.
Marion jakby wyczuła na sobie spojrzenie Jonesa, podniosła głowę znad obiektywu, uśmiechając się lekko. Jej twarz przybrała znany mu sprzed lat dziecinny, łobuzerski wyraz, wzbogacony jednak o jakąś nową, przekorną nutę. Przypomniał sobie z rozbawieniem wszystkie docinki i przytyki, jakimi obdarzali się niegdyś, kiedy to będąc asystentem jej ojca, często gościł w ich domu. Była wtedy dzieckiem, sprytnym, wesołym, zabawnym dzieckiem o nieco zbyt rozbudowanych skłonnościach do rozrabiania i pakowania się w coraz to nowe kłopoty. Pod tym względem całkowicie wdała się w Abnera, choć z urody przypominała raczej Helen. Teraz zmieniła się, wyrosła... lecz diabelskie ogniki w jej oczach bynajmniej nie zniknęły.
Pracowali już od kilku godzin, kupka odłamków do zbadania znacząco urosła, swąd magnezji wypełnił ciasny korytarz. Abner zarządził przerwę na lunch. Ruszyli w stronę wyjścia. Nagle, ni z tego, ni z owego, Ravenwood zaklął paskudnie.
- Co się stało? - zdziwiła się Marion.
- Zapomniałem! - warknął jej ojciec. - Zaraz się natkniemy na tę szarańczę!
Faktycznie, od strony głównej sali dobiegał ich gwar zmieszanych głosów. Turyści z "Luksoru" odbyli właśnie obowiązkową rundkę z przewodnikiem, a teraz rozeszli się po zakamarkach świątyni, podziwiając rzeźby i ryty na ścianach, wymieniając uwagi przyciszonymi głosami. Ekipa usiłowała przejść dyskretnie w stronę wrót, lecz okazało się, że to wcale nie jest takie proste. Wszystkie oczy zwróciły się na nich, gdy zakurzeni i umorusani przemykali pod ścianą... Wtem rozległ się stłumiony okrzyk i od grupki turystów odłączyła się młoda, elegancka kobieta. Ruszyła w ich stronę, promieniejąc olśniewającym uśmiechem.
- Profesor Ravenwood! - zawołała. Jej głos, miękki i melodyjny, z wyraźnym francuskim akcentem, zdawał się nadawać jakieś nowe, głębsze znaczenia zwykłym słowom powitania. Indiana z uznaniem przyjrzał się nieznajomej. Średniego wzrostu, o ciemnych włosach, obciętych modnie na pazia, o równie ciemnych, lekko skośnych, jakby kocich oczach, sprawiała wrażenie kobiety przywykłej do luksusu oraz nieco egzotycznej. Z pewnością przyczyniał się do tego sznurek idealnie dobranych pereł na smukłej szyi oraz sukienka, której kosztowną prostotę mógł docenić jedynie znawca. Szybkie, lecz dokładne spojrzenie Indiany omiotło jej figurę, od zgrabnej linii łydek aż po znakomicie, żeby nie powiedzieć, artystycznie ukształtowany biust. W ostatniej chwili powstrzymał się od gwizdnięcia z podziwem. Zauważył, że nawet wrogo nastawiony do turystów Ravenwood wyprostował się bardziej, z pewnym zażenowaniem przygładzając swą zaniedbaną brodę.
- Proszę wybaczyć, profesorze, ale widząc pana tutaj po prostu musiałam podejść - tłumaczyła się tymczasem nieznajoma. - Pamiętam doskonale pański cykl odczytów o tajemnicach starożytnej Anatolii... Byłam zachwycona! Pańska wiedza, erudycja... Ten magnetyzm z jakim mówił pan o nieodkrytych jeszcze skarbach... To było fascynujące!
- Ach, odczyty! - przypomniał sobie Abner. - Pamiętasz, Marion, nasz wyjazd do Europy! To było piękne lato...
- Tak, piękne - burknęła córka. - Chciałeś mnie oddać do szkoły z internatem w Szwajcarii.
- Bardzo mi miło, pani... panno... - zawahał się Ravenwood.
- Madeleine de la Sara. Pisarka - uśmiechnęła się znów nieznajoma. - Co za cudowne spotkanie! Czytałam co prawda w gazetach o pańskiej wyprawie do Egiptu, lecz nie spodziewałam się, że będę miała to szczęście, by spotkać pana osobiście!
- Czytała pani? Doprawdy... - Abner był już całkowicie ugłaskany. - Czyżby interesowała panią historia starożytna?
- Bardzo! - de la Sara przybrała ton poważny i pełen przejęcia. - Postanowiłam odbyć podróż po najsłynniejszych świątyniach starożytności, szukając inspiracji do mej nowej powieści... To będzie rzecz pełna pasji i namiętności, podobnej do tych, które ożywiały twórców takich miejsc, jak to... Ale zanudzam państwa pewnie, odrywam od pracy? - jej spojrzenie przeniosło się na Jonesa, w kąciku ust wykwitł przepraszający uśmiech.
- Ależ skąd! - Abner, wbrew wszelkim swym wcześniejszym zastrzeżeniom, najwyraźniej był gotów pogrążyć się w dyskusji. - Pani pozwoli, oto pozostali uczestnicy naszej małej wyprawy. Moja córka Marion. Mój przyjaciel Indiana Jones.
Francuzka obdarzyła Marion jedynie krótkim, uprzejmym skinieniem głowy, całą uwagę przenosząc na młodego archeologa.
- Witam pana, monsieur Jones - wyciągnęła ku niemu smukłą, arystokratyczną dłoń, pozbawioną biżuterii, o idealnie gładkich paznokciach pokrytych karminowym lakierem. Indiana, wiedziony jakimś nagłym, nie dającym się wytłumaczyć impulsem, schylił się, muskając ustami długie, wypielęgnowane palce. Podniósł wzrok i uśmiechnął się lekko, napotykając w jej źrenicach kokieteryjny błysk. Przez chwilę zielonkawe oczy mężczyzny i czarne kobiety wpatrywały się w siebie intensywnie, pełne niewypowiedzianych obietnic. Madeleine powoli, z ociąganiem, wysunęła rękę z uścisku Jonesa.
- Cóż za galanteria, monsieur Jones - powiedziała miękko. - Jak rzadko spotyka się obecnie tak szarmanckich mężczyzn!
- To wszystko zależy od kobiety, mademoiselle de la Sara - Indiana popisał się idealną, francuską wymową "r". - Niektóre z was, drogie panie, potrafią nawet z największego gbura uczynić dżentelmena!
- Chyba pan nie mówi o sobie. Pan gburem? - brwi kobiety uniosły się w wyrazie przesadzonego zdumienia.
- Nie zna mnie pani z najgorszej strony, mademoiselle - zawadiacki uśmiech Jonesa zdawał się sugerować, że ta najgorsza strona jest szczególnie warta poznania. Francuzka spoglądała nań przymrużonymi lekko oczami, tajemnicza, nieco arystokratyczna i bardzo intrygująca.
Za nimi rozległo się coś jakby stłumione parsknięcie. Jones obejrzał się - Marion kaszlała głośno, zasłaniając usta dłońmi.
- Coś się stało? - zaniepokoił się Abner.
- Nie, nic - wykrztusiła. - To przez ten kurz. Chodźmy na zewnątrz, mieliśmy jeść lunch! - odezwała się nieco nadąsanym tonem.
- Ach, nie przeszkadzam państwu - Madeleine uśmiechnęła się promiennie. - Myślę, że jeszcze się spotkamy, zamierzam zatrzymać się na kilka dni w tym uroczym hoteliku. To miejsce jest tak inspirujące... - ciemne, gęste rzęsy na moment przysłoniły jej oczy, twarz przybrała wyraz rozmarzenia i oczekiwania. - Au revoir! - rzuciła przez ramię, oddalając się w głąb świątyni.
- Rusz się, Indy - Abner trącił w bok Jonesa, który zastygł na moment, na wpół odwrócony w kierunku, w którym odeszła Francuzka.
- Idziecie, czy nie? - od wejścia popędził ich ostry głos Marion.
Indiana ocknął się z zamyślenia. Ruszył powoli w stronę wrót świątyni, starając się zanalizować uczucie, jakie nim właśnie owładnęło.
Tak... to również był zew przygody. Bez wątpienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz