Szukaj na tym blogu

środa, 7 stycznia 2009

Tajemnica grobowca architekta, odc. 8

- Co to takiego? - starsza pani w toczku ozdobionym sztucznymi kwiatkami z ufnością wpatrywała się w przewodnika.
Ali Yussuf nie zmieszał się ani na moment. Z uśmiechem pogładził ciemną brodę, spoglądając na to, co zainteresowało turystkę: rdzawą plamę na stopie posągu faraona.
- Droga pani - zaczął niskim, tajemniczym głosem. - Z tym miejscem związana jest legenda. Okrutna, krwawa legenda... rzecz o miłości i nienawiści...
Jones, przechodzący właśnie obok świątyni, parsknął śmiechem. No proszę, wyglądało na to, że nieszczęsny Hassan przyczyni się do powstania kolejnej baśni, która następnie będzie powtarzana przez pokolenia miejscowych przewodników... przynajmniej do chwili, aż plama krwi nie zniknie, starta przez pustynny wiatr. Trzeba przyznać, że Ali Yussuf improwizował genialnie, jego barwna opowieść o wezyrze faraona straconym za występną miłość do królowej, sprawiała, że grupka angielskich turystek słuchała z wypiekami na twarzy.
- I tak oto ta plama krwi pozostanie tu na wieki, dopóki Ozyrys będzie w swej barce przemierzać niebiosa... - zakończył przewodnik ponurym tonem. Jones potrząsnął głową, szczerze ubawiony. Pomysłowość miejscowych w dziedzinie zabawiania turystów naprawdę nie miała granic. Ruszył dalej, przyspieszając kroku. Obiecał Abnerowi, że uda się zbadać nowe stanowisko z samego rana, tymczasem dochodziło już niemal południe, a musiał przejść jeszcze spory kawałek. Minął obie świątynie, popatrując kątem oka na Nil, na którym roiły się łódki i barki. Przy nabrzeżu, posapując cicho, stał jeden z flotylli parostatków, odbywających regularne rejsy turystyczne aż do Drugiej Katarakty. Zima w Egipcie stała się modna, więc Abu Simbel wrzało ożywionym życiem popularnej miejscowości w pełni sezonu.

Minął miasteczko i zagłębił się między wydmy. Miał przejść jeszcze około pół mili... Słońce prażyło, piasek osypywał mu się spod stóp z suchym szelestem. Mrużąc oczy, spoglądał przed siebie, wypatrując ciemnego pasma skał, wśród których ukryte ponoć było... co? Zapomniany grobowiec? Szczątki osady? Zirytował się nieco na myśl o Mahmudzie. Powinien był pójść z nim, wskazać drogę - niestety, zatrzymały go ważne sprawy rodzinne, zdaje się, narodziny kolejnego dziecka, czy coś w tym rodzaju. Trudno, znajdzie drogę bez niego. Wspiął się powoli na szczyt wydmy i twarz rozjaśniła mu się w uśmiechu. Grupa oszlifowanych przez piach skalnych ostańców była tuż obok. Poznał charakterystyczny kształt jednego z nich, dokładnie opisany przez arabskiego pomocnika. To tu. Z westchnieniem ulgi wkroczył w tę odrobinę cienia, jaką rzucały skały i wczepione w nie rachityczne, na wpół uschnięte drzewka akacjowe. Teraz powinien rozejrzeć się za wspomnianą przez Mahmuda rozpadliną. Wyciągnął z kieszeni brudny kawałek papieru, na którym niewprawną ręką zaznaczono położenie niektórych skał i miejsce, gdzie Mahmud dokonał odkrycia. Zorientował mapkę według słońca i rozpoczął poszukiwania. Nie trwały długo - jego uwagę niemal natychmiast przykuła wąska, wypełniona zwietrzałym gruzem skalna niecka. Czyżby tu? Wśród luźnych kamieni coś zachęcająco błysnęło. Przykucnął, rozgarniając ręką odłamki. W szczelinie skały tkwił zaklinowany kawałek pociemniałego ze starości metalu. Srebrne zwierciadło? Gwizdnął przez zęby z ekscytacją i szarpnął mocniej za wystający fragment. Metalowy przedmiot poddał się nadspodziewanie łatwo, Indiana zachwiał się, stracił równowagę i upadł, szorując bokiem po ostrych kamieniach. Zaklął, próbując się podnieść...
Coś świsnęło mu koło ucha. Zamarł w miejscu. Niewielki sztylet wbił się w pień drzewa, rękojeść wciąż lekko drgała. Przypadł do ziemi, rozglądając się na wszystkie strony... tam! Pomiędzy skałami dostrzegł znikający skraj burnusa. Napastnik wycofywał się pod ich osłoną, prawdopodobne po to, żeby zaskoczyć go z innej strony. Indiana przeczołgał się między głazy, przeklinając własną głupotę. Nigdy więcej nie zostawi rewolweru w domu. Nigdy.
Kolejny świst, metal z brzękiem odbił się od kamiennej ściany. Jones gorączkowo analizował sytuację. Przeciwnik chyba również nie ma broni palnej, inaczej dawno by zrobił z niej użytek. To dobrze. Rzuca nożami z daleka, więc prawdopodobnie nie czuje się na siłach walczyć w bezpośrednim starciu. Z drugiej strony - on jest praktycznie bezbronny. Narzędzia archeologa raczej nie przydadzą się w walce. Gdyby chociaż wziął solidną łopatę! Jedyne, co ma ze sobą... to bat. Też nie na wiele przydatny w ciasnej przestrzeni między skałami. Gdyby tak jednak wywabić napastnika na otwartą pustynię...
Wstrzymał oddech, słysząc stuk osuwających się kamieni. Niedaleko. Tajemniczy Arab zbliżał się, a on wciąż nie miał żadnego planu...
- Ej! - ryknął, wysuwając ostrożnie głowę zza skały. - Tchórzu!
Odpowiedzią był kolejny świst. Do cholery, ile on jeszcze ma tych noży?
- Tchórzu, pokaż się! - wrzasnął ponownie Jones. - Nie masz odwagi walczyć twarzą w twarz?
Podziałało. Z wściekłym, gardłowym okrzykiem napastnik wyskoczył zza osłony głazów i rzucił się na Jonesa. Indiana odskoczył, luźne kamienie zahurgotały mu pod stopami, gdy ruszył pędem w stronę wydm, odpinając w biegu bat. Skalista wysepka na pustyni kończyła się czymś w rodzaju płaskiego, wrzynającego się w piach cypla. Indiana zatrzymał się. Jeśli mają gdzieś walczyć, to tu, gdzie podłoże było twarde, a stopy nie zapadały się w piach. Odwrócił się, czekając na przeciwnika. Młody arabski chłopak w poszarpanym burnusie zbliżał się powoli z nożem w każdej dłoni. Jones ze zdumieniem stwierdził, że skądś zna tę twarz... pamięć podsunęła mu obraz Beduinów zabierających wśród wrzasku i zawodzenia martwe ciało Hassana. Ktoś z krewnych, może syn? Ale czego on chce, do wszystkich diabłów?
Nie było czasu na dalsze rozmyślania. Młodzieniec zbliżał się coraz bardziej, chrapliwym głosem wykrzykując skomplikowane obelgi. Czarne oczy płonęły nienawiścią. Indiana puścił rzemień bata luźno na ziemię za sobą, z pozornym spokojem czekając, aż przeciwnik znajdzie się w jego zasięgu. Jeszcze parę kroków... jeszcze jeden... Już! Końcówka bata wystrzeliła z szybkością błyskawicy, owijając się wokół nadgarstka Beduina. Wrzasnął, wypuszczając nóż z rozciętej dłoni, odskoczył parę kroków w tył. Indiana przesunął się za nim, czujny, skupiony. Z zadowoleniem stwierdził, że napastnik ma już tylko jeden sztylet. Trzymał go zdrową, lewą ręką, pewnie i mocno. Krążyli wokół siebie w milczeniu, mierząc się wzrokiem. Każdy czekał, aż przeciwnik zrobi pierwszy ruch.
Wreszcie Beduin nie wytrzymał napięcia. Wystartował w stronę Jonesa groźnie wywijając ostrzem... i ponownie odskoczył z okrzykiem bólu, a szrama na policzku nabiegła krwią. Jones poprawił kapelusz, stał teraz pod słońce, które dość skutecznie utrudniało mu ocenę odległości. Zawinął batem nad głową, usiłując trafić w ciemną sylwetkę, lecz tym razem się nie udało. Ośmielony przeciwnik skoczył znów, znów rozległ się świst i wrzask...
Jasna cholera - pomyślał Jones. - W ten sposób będę się z nim bawić do wieczora. Bat mógł trzymać napastnika na dystans, lecz nie pozwalał na szybkie zakończenie walki. Obfite fałdy burnusa skutecznie chroniły chłopaka przed uderzeniami, w zasadzie tylko twarz i ręce pozostawały bezbronne. Jeszcze chwila, a młodzieniec przełamie swój strach przed bólem i rzuci się na niego z nożem, jak to planował od początku. Trzeba go ubiec, tylko jak? Indiana cofnął się o krok dla lepszego zamachu, strzelił płasko, celując w nogi przeciwnika. Ten odskoczył zwinnie, trzaskawka ledwie smagnęła kostkę. Wydawało się, że to tylko wzmogło jego wściekłość, ruszył błyskawicznie na Jonesa, osłaniając oczy zgiętym ramieniem. Indiana ledwie zdążył ściągnąć bat z powrotem, uderzył prawie bez zamachu, rzemień plasnął głucho o tułów napastnika... wystarczyło to jednak, żeby zatrzymać go na ułamek sekundy. Dwa szybkie ruchy nadgarstkiem i Beduin znów odskoczył na bezpieczny dystans. Teraz atakował Jones. Kangurza skóra zdawała się tworzyć wokół niego niewidzialną, wirującą tarczę, kąsającą jadowicie tego, kto ośmielił się za bardzo zbliżyć. Napastnik cofnął się jeszcze krok, stopy zaczęły grzęznąć mu w piasku. O to chodziło. Nie mogąc już tak zwinnie uskakiwać, coraz częściej stykał się z palącą końcówką bicza. Jones celował w ręce, próbując wytrącić sztylet, lecz przeciwnik nie puszczał go, mimo że jego dłonie pokryły się krwią. Wciąż zdawał się mieć mnóstwo energii, więc Indiana ani na chwilę nie mógł zmniejszyć czujności. Chłopak umiał wykorzystać każdy błąd w jego obronie, doskakując błyskawicznie z połyskującym groźnie ostrzem. Pot spływał po twarzy archeologa, szczypiąc w oczy, przesłaniając widok. Trzeba kończyć, pomyślał Jones. Strzelił nisko, poziomym ruchem ręki. Rzemień zasyczał i owinął się wokół nóg Beduina. Jedno szarpnięcie i napastnik leżał na ziemi. Jones w mgnieniu oka zwinął bat i rzucił się na przeciwnika, uderzając rękojeścią jak pałką. Wreszcie! Nóż wyleciał z ręki chłopaka ginąc gdzieś w piasku. Zwarli się ze sobą, przetaczając w tę i z powrotem po wydmie. Indiana był silniejszy, lecz młody Beduin bardziej zwinny - i najwyraźniej bardziej zdeterminowany. Nie miał już noża, lecz i bez niego radził sobie doskonale. Wyślizgiwał się jak piskorz z każdego chwytu, a nienawiść w jego oczach przybierała na sile. Złapał rękojeść bata usiłując wyrwać go Jonesowi, uniemożliwiając ponowne użycie go w jakikolwiek sposób. W chwili, gdy zdawało się, że już uda mu się go wyszarpnąć, nagle zwolnił chwyt. Zaskoczony Indiana stracił równowagę, napastnik tylko na to czekał. Błyskawicznie znalazł się za plecami Jonesa, śniade ramię owinęło się z niezwykłą siłą wokół jego szyi. Archeolog zacharczał, rozpaczliwie walcząc o oddech. Wyprowadził mocny cios łokciem w żołądek, usłyszał głuchy jęk chłopaka, lecz ten nadal trzymał się jak przyspawany, wciąż zacieśniając chwyt. Przed oczami Indiany latały czarne płaty... Resztką sił chwycił garść piasku, rzucił za siebie na oślep. Udało się! Chłopak puścił go, klnąc i prychając tarł zaczerwienione oczy. Jones zaczerpnął głęboko powietrza i jednym silnym ciosem posłał przeciwnika na ziemię. Dla pewności poprawił rękojeścią i wreszcie odetchnął z ulgą, spoglądając na nieprzytomnego Beduina. Nie było tak łatwo. Chyba wyszedł z wprawy. Powoli rozmasował sobie szyję, odkaszlnął i spróbował wstać.

Coś ukłuło go w kark.
Odwrócił się, pełen złych przeczuć. Nie myliły go.
Gromada konnych Arabów stała za jego plecami, pierwszy z nich absolutnie jednoznacznym gestem kierował w jego stronę ostrze szabli.

5 komentarzy:

Kasitza pisze...

Uroczyście informuję, że byłam zagłosowałam.

SZCZUREK pisze...

Fajny blog, też dużo podróżuje. i informuję że zagłosowałem.

jurkow pisze...

Ach...Akurat w tym momencie koniec części... czekamy na ciąg dalszy :-)
P.S. Oczywiście również zagłosowałem na Twój blog

Anonimowy pisze...

Bardzo ciekawy blog, tez lubię pisac opowiadania, jednak z goła inna tematyka mnie inspiruje. Co jednak nie zmienia faktu, że sposobało mi się twoje opowiadanie. Pozostało mi tylko prezczytać wcześniejsze odcinki ;]
Gratuluję wysokiego miejsca w konkursie, uważam, że zasłużenie ;]
Cieszę się podwójnie, bo w końcu doceniane są blogi z treścią a nie tylko takie, których autorzy czynią wszystko co możliwe, by podnieść sobie statystekę, zapominając o tym, czym jest blog.
Pozdrawiam i życze sukcesów w konkursie, Aki ;]
[aki.blog.onet.pl]

Me pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.