Szukaj na tym blogu

środa, 16 października 2013

O pożytkach z psychopaty

Jest to stara notka, gdzieś z początków istnienia tego bloga. Ponieważ jednak Kasitza twierdzi, że to jej ulubiona, przywracam ją - zwłaszcza, że nie zmieniłam przez te kilka lat zdania w temacie filmowych psychopatów. A żeby nie była to tak całkiem staroć, uzupełniłam notkę o parę nowych przemyśleń.


Lubię kryminały i sensacje. Niekoniecznie ambitne, mogą - a czasami wręcz powinny - być klasy B i dalszych. I tak mi właśnie przyszło do głowy, jakim błogosławieństwem w tego rodzaju filmach jest dla scenarzysty postać psychopaty.
Każdą bzdurę można tym uzasadnić. Każde odstępstwo od logiki, każde szalone skojarzenie, każdy przypadek zachowania psychologicznie nieuzasadnionego. Jak również każdy akt bezsensownego i idiotycznego okrucieństwa. No bo to przecież psychopata, a diabli wiedzą, jak oni tak naprawdę myślą i co się w tych ich chorych mózgach lęgnie.
(Tu przypomina mi się dawno temu przeczytany kryminał „Ufam panu, mecenasie”. Bohaterem jest zamieszkały we Francji Algierczyk, podejrzany o zbrodnię, której, jak twierdzi, nie popełnił. Jego adwokat wierzy mu i próbuje doprowadzić do uniewinnienia, ale gdy tylko wskazuje na rozmaite nielogiczności w rzekomym przebiegu zbrodni, na fakty, sugerujące raczej, że jego klienta wrobiono, słyszy jedną odpowiedź: Przecież to Arab, a oni nie myślą tak, jak my).
Oglądałam kiedyś taki sobie zdecydowanie B-klasowy film z Christopherem Lambertem. Tytułu sobie nie przypomnę, w każdym razie rzecz była o policjancie ścigającym szalonego (a jakże!) mordercę. Ten wybierał na ofiary mężczyzn o imionach i zawodach odpowiadających dwunastu apostołom, zabijał ich, a następnie pozbawiał jakiejś części ciała, a to ręki, a to nogi, a to głowy... W wyniku skomplikowanej dedukcji Krzysio Lambert doszedł do wniosku, że morderca konstruuje z tych fragmentów ciał postać Chrystusa, którą zamierza ożywić w zbliżający się właśnie poranek wielkanocny. Ot, taki doktor Frankenstein, tyle, że z religijną podbudową. Nadeszła więc Wielkanoc, mordercy nie schwytano i było oczywiste, że zamierza zamordować jeszcze kogoś. Tylko kogo? Swoje dwanaście ofiar o apostolskich imionach już dopadł, detektywi odkryli jego melinę, a w niej faktycznie ohydną, rozkładającą się konstrukcję z fragmentów zwłok, tymczasem psychopata zniknął. Krzysio spiął się więc... i zakrzyknął nagle: Wiem! Zabije niemowlę, które dziś urodzi się w którymś ze szpitali, chłopca, syna Marii!
Muszę przyznać, że w tym momencie ryknęłam głośnym śmiechem. Wzzzziut! Mieliśmy Wielkanoc, mamy Boże Narodzenie, sensu to wszystko razem nie ma za grosz, ale cóż, kto wie, jak działa umysł psychopaty?
Potem oczywiście nastąpiła standardowa scena kulminacyjna z gonitwą po dachach, upadkiem mordercy w przepaść i Krzysiem Lambertem tulącym w ramionach ocalonego niemowlaka. Syna Marii oczywiście. Nie dam głowy, ale szpital też chyba nosił nazwę Betlejem...
Czasem jednak wprowadzenie postaci psychopaty jest dużym błędem. Tak jak na przykład w „Upadku” (Falling Down) z Michaelem Douglasem. Douglas gra tam z pozoru zwykłego człowieka, który jadąc pewnego dnia po mieście samochodem, uwięziony w korku, w narastającym upale i smrodzie spalin, nagle dostaje szału, wysiada z samochodu i idzie w miasto robiąc demolkę. Potem zdobywa przypadkiem broń i zaczyna strzelać do ludzi, którzy go wkurzają. Cały film pełen jest obrazów różnych irytujących rzeczy, z którymi człowiek w mieście spotyka się na co dzień, starając się nie zwracać na nie uwagi – a to nieuprzejmy sprzedawca, a to banda wulgarnych nastolatków, a to różne przejawy wszechwładnej biurokracji... Bohater Douglasa w pewnym momencie ma dość, a tłumiona dotąd wściekłość wybucha z ogromną siłą. Całość pokazywana jest tak, aby widz odczuwał również lekki niepokój myśląc o wszystkich frustrujących sytuacjach, z jakimi sam spotyka się codziennie i zastanawiając się: kiedy skończy się moja cierpliwość? Czy ja też wybuchnę tak, jak D-Fens?
Aż tu nagle pada magiczne słowo: psychopata. Okazuje się, że bohater już wcześniej miał problemy ze swoim temperamentem, do tego stopnia, że ma sądowy zakaz zbliżania się do swojej byłej żony i dziecka. Widz oddycha z ulgą: uff, to tylko jakiś kolejny maniak, to nie ma nic wspólnego ze mną, ja jestem normalnym, porządnym człowiekiem i nie ma znaczenia, że szef się na mnie w pracy wydziera, że tracę godzinę na dojazdy w korkach i szukanie miejsca do parkowania, że ciągle brakuje mi forsy, że...


Z kwestią psychopatów wiąże się jeszcze jedno. Stare przysłowie pszczół mówi "Great minds think alike"; irytująca jest nieraz łatwość, z jaką umysł policjanta podąża za najbardziej przekombinowanymi pomysłami zbrodniarza. Żaden trop nie zostanie przegapiony, a choćby na początku został niewłaściwie zinterpretowany, to zawsze można do niego wrócić i tym razem odkryć prawdziwe znaczenie. Ok, ja rozumiem, że taka jest poetyka kryminału, dostajemy puzzle, które trzeba ułożyć a cały dowcip polega na tym, żebyśmy my, widzowie, też mieli przed sobą ten sam zestaw wskazówek, co śledczy, ale...
Jest sobie na przykład słynny film "Siedem" (którego bardzo nie lubię, a dlaczego, to za chwilę). Pośród siedmiu zamordowanych grzeszników trzecim czy czwartym jest bogaty bankier, morderca wypisał jego krwią na podłodze wielkie "GREED" i pomazał zdjęcie jego żony, rysując pętlę wokół oczu. Prowadzący śledztwo Morgan Freeman od razu domyśla się, że "to pewnie znaczy, że ona coś powinna dostrzec", sprowadzają żonę ofiary, która rozgląda się po gabinecie i zauważa, że jeden z obrazów wisi do góry nogami (obraz jest abstrakcją, więc nie jest to dostrzegalne na pierwszy rzut oka). Za obrazem znajduje się wskazówka prowadząca do kolejnej ofiary.
Ok. Tylko że na przykład ja, widząc pomazane krwią zdjęcie, pomyślałabym raczej, że to groźba. Najoczywistsze skojarzenie. A wskazówka pozostałaby niezauważona i cały misterny plan mordercy, który - o ile dobrze pamiętam - chciał nie tylko, by odkrywano jego ofiary, ale również, by robiono to w odpowiedniej kolejności, poszedłby ganiać się po krzakach.
I może dlatego to nie ja rozwiązałam tę zagadkę, tylko Morgan Freeman.
Wrrrrróć. Otóż nie. Freeman i Pitt nie rozwiązują w tym filmie żadnej zagadki. Owszem - podążają za tropem, znajdują kolejne wskazówki, ale są to tylko te wskazówki, które morderca chce, by znaleźli. Od samego początku idą na jego pasku i robią dokładnie to, co on sobie zaplanował - aż do samego końca, którego to zresztą końca stanowczo nie przyjmuję do wiadomości. Właśnie dlatego, że on też był zgodny z planem zbrodniarza. Zło wygrało.

A swoją drogą, błyskotliwy geniusz, który wie doskonale "co morderca miał na myśli" i zbyt łatwo rozwiązuje skomplikowane zagadki, może spotkać się z podejrzeniami, że - to on sam jest za wszystko odpowiedzialny. Patrz: Sherlock i sierżant Donovan :)

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Też na ogół wolę sensację niż komedie romantyczne.
"Falling Down" uwielbiam do momentu spsychopacenia bohatera. Gdyby nie to, film byłby świetny, tak jest tylko fajny.

kura z biura pisze...

No właśnie. Największą siłą tego filmu było pokazanie frustracji zwykłego człowieka, uwikłanego w sytuacje, jakie na co dzień zdarzają się tysiącom innych zwykłych ludzi. W momencie, gdy określono go jako psychopatę, przestał być "jednym z nas".

Sileana pisze...

http://www.filmweb.pl/film/Odkupienie-1999-9143

Ledwie napisałaś o tych apostołach, tytuł kliknął.

PS Jak to możliwe, że pod notką z dzisiaj są komcie z września?

kura z biura pisze...

Bo to stara notka sprzed kilku lat i komentarze takoż (zobacz - wrzesień 2007). Swego czasu poznikałam wszystkie notki na inne tematy, przeznaczając blog tylko na publikację opka o Indianie; teraz tę przywróciłam.

Sunawani pisze...

W drugiej części "Purpurowych rzek" pojawiła się intryga podobna do tej z filmu z Lambertem. Głupie to było strasznie, ale film miał fantastyczne zdjęcia (i Christophera Lee).

Anonimowy pisze...

Ale w siedmiu morderca się pomylił i zabił osiem osób więc właściwie przegrał(co prawda dla nich to żadna różnica no ale jednak).