– Ej, synek, zostaw te zabawki. Ty tu przyszedłeś uczyć się, czy krotochwile robić?
Siedemnastoletni Jacopo Pierini oderwał się od rozłożonego na solidnym, dębowym stole żelastwa, które przeglądał z wielkim zainteresowaniem i spojrzał na swego mistrza. Stary Bartolomeo jak zwykle pojawił się bezszelestnie – mimo wieku i tuszy wciąż potrafił poruszać się jak kot. Teraz spoglądał na chłopaka z czymś w rodzaju dobrotliwego uśmiechu, rozciągającego bezzębne usta.
Jacopo uważał się za szczęściarza. Jeszcze miesiąc temu był nikim – ot, jeden z miejskich szczurów, piąte dziecko taniej dziwki z przedmieścia, złodziej i awanturnik. Spędzał dnie z podobnymi sobie, pijąc, kiedy tylko miał za co, a kiedy nie miał – okradając gości okolicznych tawern i wdając się w bójki. Pięści miał ciężkie i niejeden z jego kamratów nosił na twarzy pamiątkę po spotkaniu z nim – złamany nos, czy naderwane ucho. Do noża też był prędki, o czym przekonało się ostatnio paru z konkurencyjnej bandy. Nie można powiedzieć, dzięki temu cieszył się respektem nie tylko w swojej dzielnicy, ale i w całym mieście, a inne rzezimieszki ustępowały mu z drogi bez gadania – ale do czasu. Któryś z tych śmierdzących psów, pewnie zazdrosny o jego wpływy Marco Krzywy Kutas, wydał go gwardzistom. Jacopo oberwał srogo i już widział w wyobraźni swe ciało dyndające na szubienicy, rozdziobywane powoli przez ptactwo, nim ktoś łaskawie zezwoli, by zdjąć je i pogrzebać gdzieś pod płotem cmentarza. Nie obeszłoby to go za bardzo, gdyby nie fakt, że Catalina akurat dwa tygodnie temu urodziła jego dziecko i gdyby go zabrakło, musiałaby zacząć się puszczać, żeby je utrzymać.
Wtedy właśnie jak anioł z nieba pojawił się Bartolomeo oznajmiając, że szuka ucznia do terminu, bo starzeje się i długo już w pojedynkę nie da rady. Ten tutaj wygląda mu zaś na silnego i sprytnego chłopaka, więc jeśli jaśnie panowie sędziowie pozwolą, on weźmie go do siebie, wyuczy wszystkiego jak trzeba i sprawi, że jeszcze będzie z niego jakiś pożytek. A jeśli nie, to cóż, zawsze jeszcze zdążą go powiesić.
Bartolomeo cieszył się dużym poważaniem, uchodził wręcz za artystę w swoim fachu, którego tajniki znał jak nikt inny, więc jaśnie panowie zgodzili się i tak oto Jacopo znalazł się pod dachem starego mistrza. Przez pierwszy miesiąc sprzątał jedynie, przynosił wodę i rozpalał ogień, a mistrz uważnie obserwował każdy jego krok. Potem awansował i mógł już podawać narzędzia, a dziś nadszedł czas, kiedy miał rozpocząć prawdziwą naukę. Przyszedł więc rano, jak zwykle, rozpalił ogień, zamiótł wielką, ciemną salę, w której jedyne światło dawały maleńkie, zakratowane okienka tuż pod samym sufitem. W sali było chłodno, jak zwykle rankami, nawet w te upały. Za to po południu, gdy powietrze nagrzewało się już solidnie od buzującego stale w wielkim kominie ognia, ledwie dawało się tam wytrzymać. Podłogi, na szczęście, nie trzeba było szorować – do dziś pamiętał, jak się umęczył pierwszego dnia, usiłując usunąć z niej lepkie i cuchnące plamy. Mistrz lubił, żeby wszędzie panował porządek.
– Ciekawi cię, do czego to służy? – Bartolomeo wskazał na przedmiot, który chłopak oglądał właśnie w chwili, kiedy mistrz wszedł. Cokolwiek to było, wyglądało niewinnie, jak dziecięca zabawka – ot, kilka kawałków drewna połączonych sznurkiem – i Jacopo w żaden sposób nie mógł się domyślić, jak to działa.
– Daj rękę, chłopcze – powiedział mistrz, uśmiechając się z dobroduszną kpiną. Nie czekając, aż chłopak wykona jego polecenie, złapał go za nadgarstek – a chwyt miał żelazny – i błyskawicznym ruchem złożył zabawkę na jego palce, po czym pociągnął za sznurki. Jacopo wrzasnął.
– Zabolało, co? – zaśmiał się mistrz. – A to jeszcze nic, teraz, jeśli pociągnę mocniej, twoje kości zaczną się łamać jak gałązki… No, no, nie szarp się, nie zrobię tego. Potrzebny mi jesteś zdrowy, a nie kaleka.
Puścił rękę Jacopa, który czym prędzej zerwał z dłoni diabelską zabawkę i zaczął rozmasowywać obolałe palce.
– To się nazywa “pałeczki” – wyjaśnił Bartolomeo. – Zakładamy je na ręce lub stopy, umiejętnie użyte, mogą zmiażdżyć palce, tak, że na zawsze już zostaną sztywne. No, chyba że cyrulik je dobrze poskłada. Chwytasz?
Jacopo gorliwie pokiwał głową.
– Piero tak miał – przypomniało mu się. – Był służącym u Pazzich, oskarżyli go o kradzież srebrnych naczyń. Chcieli, żeby się przyznał, gdzie je schował.
– I co, przyznał się?
– Nie-e… – Jacopo zastanowił się. – Tak se teraz myślę, że chyba wcale ich nie ukradł, bo sprzedałby i miał się dobrze, a tak to żebrze pod miejską bramą. Ręce ma całkiem do niczego.
– Ano właśnie. – Mistrz zawahał się chwilę, niezdecydowanie przebierając wśród szczypców, prętów i imadeł.
– O, to znam – powiedział ponuro Jacopo, biorąc do ręki długą, żelazną igłę. – Tym mnie kłuli na samym początku, chuje.
– Dobrze, że cię kłuli, sprawdzali, czy żadnego diabelstwa w tobie nie ma – skarcił go mistrz. – Pamiętaj, pierwsza rzecz, jaką musisz zrobić z każdym zatrzymanym, to rozebrać go i obejrzeć dokładnie, czy jakichś znamion nie ma na ciele. Jak nie ma, to dobrze. Jak ma, to jedno z dwojga – albo to zwykły pieprzyk, albo odcisk diabelskiego pazura. Musisz to sprawdzić koniecznie, jeśli nie chcesz, by czarci przylecieli na pomoc swemu pomiotowi.
– Aha. – Jacopo pokiwał głową ze zrozumieniem. – A jak się to poznaje?
– Musisz takie znamię nakłuć, jak najgłębiej. Jak pokaże się krew, to dobrze, jak nie – znaczy, diabelstwo. A diabelstwo najlepiej wypala się ogniem. Diabeł ognia się boi.
– Dziwne, mistrzu, toż nie powinien. Toż sam cały czas w ogniu siedzi.
– Ano siedzi, może dlatego ma go dość…? Pamiętaj, kosz z rozżarzonymi węglami zawsze miej blisko. Nawet jak nie ma diabła… to i człowiek boi się najbardziej ognia, rozgrzanych prętów… Czasami i przyżegać nie trza, wystarczy taki pokazać, a taki już ze strachu robi pod siebie i mówi wszystko, co wie.
– Naprawdę? Na sam widok? – W głosie Jacopa zabrzmiała nutka pogardy.
– To wszystko jest w głowie, synek. Tobie się wydaje, hehe, że jesteś twardy, że ani byś słowa nie pisnął, jakby cię rozpytywać przyszło… No, obyś nie musiał się przekonywać. Ale ja ci mówię, a stary już jestem i niejedno widziałem, że czasem nie trzeba nawet bólu, wystarczy strach przed nim.
– Eee… – Jacopo wzruszył ramionami. – Tacy, co się boją… Baby!
– Zdziwisz się, synek, ale baba nieraz więcej wytrzyma, jak chłop. Taką mieliśmy tu niedawno… z pięć niedziel temu… Wiedźmę niby. Do niczego się nie przyznała, choć przyżegałem ją węglami i wodę jej lałem w gardło, na ławie też siedziała z ciężarami u stóp, a batów zebrała tyle, że jednego zdrowego kawałka skóry na sobie nie miała… Klęła, wrzeszczała, wyła, ale nie przyznała się. No to pan sędzia uznał, że niewinna, i kazał ją wypuścić. O, właśnie. Jak ci kiedy wiedźmę przyprowadzą, to pamiętaj…
– A jaka była, mistrzu? – Jacopo przerwał mu niecierpliwie. – Młoda?
– A co, chciałbyś sobie użyć czasem? – Bartolomeo uśmiechnął się chytrze. – No, nie mówię, że nie można, tylko sędzia się nie może dowiedzieć. Ale wiedźmie to lepiej gębę zatkać i oczy zawiązać, żeby uroku nie rzuciła. Ja to już stary jestem, nie w głowie mi figle, ale ty… Tylko wiesz, raz się trafi młódka, raz starucha, a teraz to w ogóle żadnej nie mamy, same chłopy w turmie siedzą. Te zbóje, co to ich na gościńcu zgarnęli i jakiś jeszcze, co go dziś rano przywlekli. Wygląda na jaśnie pana… – zadumał się Bartolomeo.
– E, jak mnie zeprze, to mi za jedno, baba czy chłop – wyszczerzył się Jacopo. – I sęk w desce może być, aby nie uciekał.
– Ech, młodzi. – Mistrz pokręcił głową. – No, skup się, synek, bo tu jeszcze dużo nauki przed tobą. – Pogmerał jeszcze trochę w rozłożonych narzędziach, aż wreszcie wziął do ręki wąskie, drewniane pudło, spięte żelaznymi klamrami. – A o tym to słyszałeś pewnie. Hiszpański bucik. Znasz?
– Słyszałem – przyznał chłopak, z wahaniem dotykając sterczących po bokach śrub.
– No. – Zapięcia otwarły się z trzaskiem i ukazało się wnętrze pudła, najeżone ostrymi szpikulcami. Jacopo przysiągłby, że na niektórych widać zaschnięte, ciemne grudki, ale wolał nie sprawdzać tego palcem. – O, to jest dobra rzecz. Trzeba do niego wyczucia… jak do wszystkiego zresztą… Możesz nim całkiem zmiażdżyć nogi, a możesz tylko lekko uszkodzić. Medyceusze oszczędni są, ludzi psuć nie chcą, po co im kolejny żebrak w mieście? No chyba że ktoś już całkiem na śmierć skazany, a przedtem jeszcze coś ma wyznać, o, to wtedy z całej siły możesz dociskać. Chwytasz?
Jacopo pokiwał głową.
– No i dobrze, synek, będą z ciebie ludzie. Wziąłem cię, bo siłę w rękach masz, ale i rozum w głowie, tak wyglądasz przynajmniej. To wszystko nie jest takie proste, jak się ludziom wydaje.
– No jak nie? – zdziwił się chłopak. – Pokażecie mi tylko, jak tymi śrubkami kręcić, zaraz wszystko będę umiał! A i zwykłym kijem potrafię tak sprać…
– Ot, durnyś jednak. Pamiętaj, synek, ty musisz mieć wyczucie. Musisz wiedzieć, czego chcesz i jak to osiągnąć. Bić do nieprzytomności, zatłuc na śmierć, to każdy głupi potrafi. A tobie nie wolno. Ty musisz być jak… jak medyk. Musisz wiedzieć, gdzie i jak uderzyć… albo nacisnąć… albo pociągnąć… żeby ten, którego obrabiasz, pierw powiedział, co jaśnie państwo chcą usłyszeć, a potem dopiero zdechł. Musisz być trochę jak ksiądz, toż nakłaniasz ich, żeby wyznali wszystko szczerze, jak na spowiedzi. Jak już będziesz wiedział, jak tym wszystkim się posługiwać… nie tylko narzędziami, ale i słowem, i strachem, i wstydem… wtedy będziesz mógł na czeladnika się wyzwolić, a i na mistrza kiedyś. Ale to jeszcze lata całe. Chwytasz?
– Tak, mistrzu.
– No, to chodź, obejrzysz, co my tu jeszcze mamy. Jak będziesz pojętny, to pozwolę ci co nieco samemu wypróbować.
7 komentarzy:
Riario już nie paczy, ale bez Riariowego paczenia się obejdzie...
Łaa, rzezimieszek ocalony przez kata (tym razem pomyślałam o Herezjarsze Komudy). Prześliczne! W opowieści o wiedźmie poznaję Kurzy pazurek :). Tylko ci "kumple" i "chuje" trochę jednak mnie kłują w oczy (jak "pedzio" w ustach Sancho Pansy).
Świnto prawda, myślę, że zamiast "kumpli" bardziej stosowni będą "kamraci". Natomiast "chujów" będę bronić, Jacopo jest osobnikiem, który w słowach nie przebiera i jacyś tam "dranie" byłoby zdecydowanie za łagodnym określeniem w jego ustach.
Toć wiem :). Serio, nie ma jakiegoś równie ciężkiego, a bardziej archaicznie brzmiącego wyzwiska? ("kurwie syny" byłoby niezamierzenie ironiczne :P)
Ależ "chuje" są bardzo szacownie archaiczne! Już Rej z Nagłowic używał, co prawda w wersji "uj", ale zawsze. Kochanowski wolał eufemizmy, ale np. Morsztyn czy Sęp-Szarzyński się nie cackali. Mogę poszukać przykładów :)
Ależ nie kwestionuję ich archaiczności (przecież napisałam "archaicznie brzmiącego" ;-))...
W następnym odcinku będzie zupełnie niearchaicznie brzmiące "w pizdu" ;)
Hue, hue (i nie chodzi mi o angielski odcień).
(Nawet i bez "w pizdu" bym przeczytała.)
Prześlij komentarz