Szukaj na tym blogu

wtorek, 16 lutego 2016

Męczeństwo świętego Wawrzyńca (ff: Demony da Vinci) [3/?]

Stara Colombina nawet w młodości nie grzeszyła urodą, gołębiego serca też nigdy nie miała. Wdowa od wielu lat, utrzymywała się z prania i sprzątania, jednak wszyscy w okolicy wiedzieli, że ma też dodatkowe źródło dochodów. Po zmierzchu nieraz rozlegało się szybkie, niecierpliwe pukanie do drzwi jej ubogiej izdebki i jakaś owinięta płaszczem postać wślizgiwała się do środka, rozglądając trwożnie, czy ktoś nie widzi. Potem wychodziła, ściskając coś za pazuchą, podczas gdy Colombina z miną sytego kota przeliczała zarobione miedziaki, srebrne monety, a czasami, choć bardzo rzadko, i złote floreny. Mówiono, że nikt nie warzy tak skutecznych napojów miłosnych, jak ona. Sama Colombina była bardzo zainteresowana podtrzymywaniem tej opinii, zwłaszcza że, jak z uciechą stwierdzała sama przed sobą, każdy napój miłosny pracuje dla niej dwa razy – raz, kiedy zakochana dzierlatka kupuje go, by zwabić do siebie wymarzonego mężczyznę, a drugi – gdy kilka miesięcy później przychodzi prosić o pomoc w kłopotach.
Tak więc nocni goście oczekiwani byli niecierpliwie, ale dobijanie się do drzwi w środku dnia nie wróżyło raczej nic dobrego.
Colombina wytarła ręce z mydlin i uważnym wzrokiem obrzuciła swą izdebkę. Nie, nie ma w niej nic podejrzanego, nic, co mogłoby wskazywać, że mieszkająca tu szacowna wdowa zajmuje się czymkolwiek innym niż praniem cudzej bielizny. Nic, co dawałoby do zrozumienia, że zarabia więcej niż te nędzne miedziaki, o jakie co sobota zajadle wykłócała się ze swymi chlebodawcami. Dobrze.
– Zara, zara, pali się, czy co? – zaskrzeczała i poszła otworzyć drzwi.
– No wreszcie, babo! – powiedział wysoki, brodaty mężczyzna, bezceremonialnie ładując się do jej mieszkanka. Colombina osłupiała.
– Zoroaster, obwiesiu, ty tutaj?! – sapnęła, kiedy już wreszcie odzyskała głos. – No, no, a cóż cię tak przypiliło, że aż przychodzisz do Colombiny po radę? Przestał ci stawać?
Mężczyzna zwany Zoroastrem rzucił jej wściekłe spojrzenie czarnych oczu, a jego krótka, gęsta broda aż najeżyła się z irytacji.
– Nie pozwalaj sobie, wiedźmo… Niepotrzebne mi twoje afrodyzjaki, przyszedłem po co innego. On mnie przysłał.
Oczy Colombiny błysnęły, a jej mózg zaczął pracować szybciej. Skoro zjawia się u niej Zoroaster, kamrat słynnego Leonardo, to znaczy, że będzie można zarobić! O Leonardo wieść gminna głosiła… ach, czego ona nie głosiła. Mówiono, że rozmawia z nietoperzami i innym nocnym plugastwem. Mówiono, że w swej pracowni kraje wykradzione z cmentarza trupy, by odnaleźć miejsce, w którym kryje się dusza. Mówiono, że w bitwie potrafi zesłać na wroga deszcz ognia i siarki, jak aniołowie pańscy na Sodomę. Mówiono, że chodzi pod wodą, oddychając jak ryba. Mówiono wreszcie, że płaci mu i Lorenzo, i papież, i Turkowie…
– To i dobrze, bo nie mam żadnych afrykańskich znaków. ON cię przysłał, mówisz? A czegóż to wielki czarnoksiężnik Leonardo potrzebuje od ubogiej wdowy?
– Leo nie jest czar… – zaczął Zoroaster, lecz przerwał, wzruszając ramionami. – Nieważne. Potrzebuje jakichś grzybów, o, tu mi narysował. – Z sakiewki przy pasku wydostał pomiętą karteczkę. – Mówił też, jak się nazywają, ale wiesz. Po łacinie.
Colombina wzięła karteczkę i przyjrzała jej się uważnie, po czym w zamyśleniu pokiwała głową.
– To nie będzie takie proste, kochasiu… – zaskrzeczała. – Zdobycie tych grzybków jest trudne, niewiele ich tu rośnie, a ja mam tylko odrobinę, na własny użytek… Stara już jestem, zbierać mi coraz trudniej…
– Dobrze, dobrze, gołąbeczko, nie kręć, tylko gadaj: ile za nie chcesz?
– Dziesięć florenów.
Zoroaster gwizdnął.
– Czyś ty, babo, oszalała?! Ile?! Co ty uważasz, że sram złotem?! Pokaż w ogóle najpierw, ile tego masz, bo może w ogóle nie warto zawracać sobie głowy…
Colombina skinęłą głową i podreptała w kąt izby, gdzie za obluzowaną deską trzymała swe skarby. Pogrzebała chwilę i wyciągnęła przybrudzone zawiniątko z grubego płótna. Dość spore, jak ocenił Zoroaster. Bezceremonialnie wyciągnął rękę i chwycił woreczek, mimo skrzekliwych protestów właścicielki, po czym rozsupłał i zaczął uważnie porównywać zawartość ze szkicem. Wreszcie, zadowolony, podniósł wzrok na Colombinę.
– Dam florena – oznajmił.
– Cooo?! – wiedźmę aż zatchnęło. – Tylko florena, za moją ciężką pracę?!
– Dałbym dwa, gdybyś miała już gotowy wywar.
– Nie mam – burknęła. – A za dwa też bym nie sprzedała, to się gotuje siedem godzin, w wodzie z siedmiu źródeł, w pełnię ksieżyca… Dwa floreny, też coś!
– Dobra, daję dwa za same grzybki.
– Osiem. Taniej bym bratu rodzonemu nie sprzedała!
– Trzy i grosza więcej nie dam. A brata prędzej byś okradła, gołąbeczko, niż coś mu sprzedała uczciwie!
– Pięć i niech będzie moja krzywda, Pan Bóg wspomni na samotną wdowę…
– Cztery, a Pan Bóg cię w końcu pokarze, że tak zdzierasz z biednych ludzi.
– No, no, tylko mi nie mów, że na biednego trafiło! – parsknęła Colombina. – Cztery i wypłacasz mi tu od razu, z ręki do ręki, żadnych obietnic! Albo własne ucho zobaczysz, a nie grzybki!
– Dobra, już dobra. – Zoroaster pogrzebał w sakiewce, błysnęły złote monety. – Masz, kostucho, a pokłoń się ode mnie czartu, jak mu będziesz na sabacie kopyto całować.
Colombina chuchnęła na monety i czym prędzej schowała je za pazuchę.
– Ej, kochaneczku – zagruchała przymilnie – a nie zostałbyś jeszcze na chwilę? Pogawędzimy… Napijemy się, mam winko zacne, rozgrzewające kości… Twój Leonardo poczeka, krzywda mu się nie stanie!
Zoroaster spojrzał w dół, na dłoń Colombiny, która podczas tej przemowy zdążyła jakoś tak przypadkiem, po brzegu rozchełstanej koszuli, zabłądzić na jego pierś. Ujął ją dwoma palcami za nadgarstek i zdjął z siebie jakby zdejmował robaka.
– Dzięki… dzięki... ale naprawdę się spieszę. Innym razem! – rzucił, cofając się, aż natrafił plecami na drzwi. Otworzył je i wypadł czym prędzej na zewnątrz, jakby ziemia mu się paliła pod nogami.
Colombina uśmiechnęła się złośliwie i wróciła do izby. Sięgnęła za pazuchę, wyciągnęła monetę, nadgryzła i pokiwała głową z uznaniem. Dobre, uczciwe złoto.
Przez chwilę zastanawiała się, po co temu Leonardo potrzebne są grzyby, po których mądre niewiasty, takie jak ona, w księżycowe noce latają aż na sabat i z powrotem… ale wreszcie wzruszyła ramionami. Może i on ma jakąś sprawę do samego czarta.

***
– Mam to, o co prosiłeś, mistrzu! – rzucił z przejęciem Nico, wyjmując na stół zawartość skórzanej sakwy. – Siarka… wschodnie przyprawy… oliwa… – Kichnął głośno, gdyż całą pracownię przenikał jakiś ostry, nieprzyjemny zapach.
– Z tymi grzybami było trochę problemu. – Zoroaster splunął z niesmakiem. – Wyobrażasz sobie, czego chciała w zamian ta stara wiedźma spod zachodniej bramy?! Nie wyobrażasz. Ledwie udało mi się uciec! Pfuj! – Otrząsnął się ze wstrętem. – Co tu tak śmierdzi?
– A peleryny? – mruknął Leonardo, nie odrywając wzroku od planów jakiegoś budynku. Zoroaster cisnął na stół spory pakunek obwiązany sznurem.
– Wszystko jest, nawet… – Pogrzebał głębiej w torbie, ostrożnie wyciągając małą paczuszkę, owiniętą w skrawek ciemnego jedwabiu. – Myślałem, że już z tym skończyłeś!
– Skończyłem. – Leonardo rozwinął paczuszkę i delikatnie roztarł w palcach szczyptę opiumowego proszku. – Rozmieszaj to z winem, a ty, Nico, weź moździerz i utrzyj na proszek te grzyby, tylko raz-dwa! Zo, pytałeś ją, ile to trzeba warzyć?
– Tak, przez siedem godzin, w wodzie z siedmiu źródeł, coś tam jeszcze… Aha, przy pełni księżyca.
– Cholera, nie mamy tyle czasu… – Palce Leonarda zatrzepotały nerwowo. – Pełnia księżyca… hm… to pewnie tylko zabobon, woda z siedmiu źródeł… hm, może chodziło jej o różne właściwości… trudno, to pominiemy… ale czas gotowania… jeśli siedem godzin jest niezbędne do uzyskania odpowiedniej koncentracji… Musimy to jakoś przyspieszyć!
Zoroaster i Nico spojrzeli na siebie i wzruszyli ramionami. Wydobyć z Leo jasną wypowiedź było trudniej, niż wycisnąć wodę z kamienia. Miał w sobie coś z kuglarza, który pilnie strzeże sekretów swoich sztuczek, bo wie, że te, raz rozszyfrowane, będą wydawać się widzom banalnie proste i nieinteresujące. Owszem, zdarzało się, że coś im tłumaczył, ale zawsze wtedy mówił tak szybko, posługując się przy tym tak niezrozumiałymi nazwami i terminologią, że dawno dali sobie spokój z próbami zrozumienia, poprzestając na dokładnym wykonywaniu poleceń.  
Jednak pewna sprawa domagała się wyjaśnienia natychmiast.
– Leo! - huknął Zoroaster. – Co tu tak śmierdzi, do diabła, przecież udusić się można! – Spojrzał na palenisko, gdzie w metalowej rynience bulgotała jakaś podejrzana ciecz. – Co ty tam gotujesz, kocie szczyny?!
– Ludzkie – wyjaśnił nieuważnie Leonardo. – A dokładniej mówiąc, moje własne.
– Cooo???
Da Vinci wreszcie podniósł głowę znad rozłożonych na stole planów. Rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem po pracowni i sięgnął szybkim ruchem po jedną z książek ułożonych w chwiejny stos. Nico rzucił się ratować rozpadającą się wieżę, podczas gdy Leonardo nerwowo przewracał kartki, mamrocząc coś pod nosem.
– Tu! Tu, zobaczcie, Awicenna w swoim traktacie pisze, że jeśli będziemy prażyć mocz wystarczająco długo, otrzymamy substancję, która…
– Leo… – Zoroaster mówił powoli i wyraźnie jak do dziecka. – Nie opowiadaj mi o tym, nie chcę tego słuchać, nie obchodzi mnie, co to za substancja ani co z nią zrobisz, o ile nie każesz mi tego pić! Rozumiemy się? I wywietrz porządnie, jak już skończysz.
– Dobrze. – Wzrok Leonarda nadal był rozkojarzony, jakby patrzył gdzieś daleko w przestrzeń, przenikając ściany pracowni. – Nico… Nico! Znajdź mi ten żeliwny garnek z pokrywką, tak, ten nieduży. Jeśli go odpowiednio uszczelnimy… tylko czym?
– Gliną? – podpowiedział przejęty Nico.
– Lepiej smołą. No więc, jeśli go uszczelnimy, wytwarzająca się para nie będzie miała ujścia... Tak! Już starożytni o tym pisali, Heron z Aleksandrii skonstruował maszynę, która dzięki działaniu pary obracała się i…
– To się ma obracać? – nie rozumiał Zoroaster.
– Nie, to się ma szybciej gotować. Para zwiększy ciśnienie w środku kociołka i wtedy…
– ...wtedy wszystko w pizdu wybuchnie – dokończył sceptycznie Zo. Leonardo spojrzał na niego, mrugając, wybity z transu.
– Masz rację – przyznał wreszcie. – Ale jeśli zostawimy małą szczelinę…Dla bezpieczeństwa… Powinno się udać!
– Próbowałeś już tego kiedyś?
– Nie, ale czytałem… Nico, co z tym garnkiem?! Musimy zdążyć przed wieczorem.
– A może powiesz nam łaskawie, o co chodzi? – zirytował się Zoroaster.
– Powiem. Później. Teraz potrzebuję jeszcze… Zo, leć na targ i kup tuzin jajek. Albo nie, dwa tuziny. Nico, jak już skończysz z grzybami, skocz na strych i poszukaj tych starych, karnawałowych masek.
– Mistrzu, po co?
– No jak to, po co. Szykujemy się do przedstawienia!


***
Kiedy tamci dwaj wyszli, strażnik przyniósł mu nieco wody, nie z litości, a po to, by nie opadł całkiem z sił przed jutrzejszym świętem. Była cuchnąca i paskudna w smaku, lecz jednocześnie była pierwszą rzeczą do picia, jaką dostał od Bóg wie ilu godzin, więc, choć dławił go wstyd, chłeptał chciwie z miski, którą ledwie był w stanie utrzymać w obolałych i spuchniętych rękach. Przykuto go do ściany krótkim łańcuchem, który nie pozwalał się położyć; siedział więc, wyprostowany, przyciskając plecy do zimnych kamieni. To przynosiło nieco ulgi. Dałby wiele za kilka godzin snu, ale kiedy tylko głowa mu opadała, ukryte w żelaznej obroży kolce zmuszały go, by podniósł ją znów.
Kat Lorenza znał się na swej robocie; choć tortury zdawały się trwać w nieskończoność, Riario ani razu nie stracił przytomności. Sam Lorenzo nie pojawił się w piwnicy, jakby Girolamo nie interesował go nawet na tyle, by chciał ponapawać się jego cierpieniem.
Próbował zagadać do strażnika. Obiecywał mu wszystko, co tylko mógł: pieniądze, zaszczyty, łaskę papieża. Zaklinał na zbawienie jego duszy. Jednak młody człowiek patrzył na niego z całkowitą obojętnością, nie reagując na nic – doskonale wytresowany, a może po prostu głuchy? Gdy w misce ukazało się dno, zabrał ją i wyszedł bez słowa, pozostawiając Girolamo przeklinającego bezsilnie w ciemności.

13 komentarzy:

Bumburus pisze...

No, no, napięcie rośnie...
Stara wiedźma i rajfura o imieniu Colombina - klasa :).

"jakaś owinięta płaszczem postać wślizgiwała się do środka, rozglądając trwożnie, czy ktoś nie widzi." - czy po "rozglądając" nie powinno być "się"?

kura z biura pisze...

Normalnie powinno, ale chciałam uniknąć powtórzenia "się" :)

Bumburus pisze...

"Patrząc wokół"? :)

Kuba Grom pisze...

"Nico z przejęciem wysypał na stół zawartość skórzanej sakwy. – Siarka… wschodnie przyprawy… oliwa…" - oliwę też wysypał z sakwy? Musiała być bardzo stara.

kura z biura pisze...

To była oliwa instant do zalania wrzątkiem :P Ale słusznie Waćpan prawisz :)

Anonimowy pisze...

Ooo, nie wiedziałam, że ktoś pisze fiki o Demonach po polsku! Super, naprawdę przyjemnie się czyta.
Bosz, Leo gotujący własne szczyny, to tak bardzo w jego stylu xD A tekst „masz, kostucho, a pokłoń się ode mnie czartu, jak mu będziesz na sabacie kopyto całować” to już w ogóle genialny, nadal się chichram. No i cała scena targowania się. Ach ten Zo.

Anonimowy pisze...

niech szanowna autorka pisze dalej, bo dobra w tym jest.

zaglądam co jakiś czas, żeby sprawdzić, czy Indy żyje, czy też na dobre utknął w grobowcu.

proszę pisać dalej, jeśli tylko czas pozwala!
tiny

kura z biura pisze...

Tiny! :D

Indy utknął, niestety. Przeczytałam to sobie niedawno i stwierdziłam, że sama już nie pamiętam, co ja tam chciałam napisać. W ogóle czytałam to jak coś obcego...

Bumburus pisze...

Stały problem po zbyt długiej przerwie w pisaniu :(. No chyba, żeby pisać streszczenia/plany...

kura z biura pisze...

Niestety, jak już wspominałam na forum, mój mózg działa jak myślodsiewnia; cokolwiek zostanie zapisane, choćby w formie szkicu czy planu, uważa za zrobione.

Bumburus pisze...

A niezapisane zapomina, tak źle i tak niedobrze...

kura z biura pisze...

Wniosek: trzeba pisać na gorąco, póki jeszcze pamiętamy, o co chodziło (i zanim do nas dotrze, że to bez sensu).

Bumburus pisze...

Zaraz tam bez sensu :). Sens jest zawsze w samym pisaniu jako takim :P.