Koleżanka pozbywała
się ostatnio części książek ze swojej biblioteczki. Przejrzałam ofertę i
wyłowiłam parę sztuk dla siebie, choć rozsądek mi mówił, żebym zamiast nabywać
nowe raczej sama pozbyła się części swoich. Serio, układam je już w stosikach
pod ścianami, może Kindle byłby jakimś rozwiązaniem, ale jakoś wciąż nie mogę
się na niego szarpnąć.
No ale do
rzeczy; książki, które zdobyłam, są właśnie „kosmicznymi starociami”, czyli
fantastyką z lat 60 i 70. Miałam ochotę na coś oldskulowego…
1.
John Boyd Ostatni
statek z planety Ziemia
Powieść
wydana w roku 1968 (w Polsce 1979) przedstawia alternatywny świat, w którym
postęp techniczny poszedł daleko do przodu w porównaniu z naszym (przywoływany
we wstępie Abraham Lincoln mówi o wykorzystaniu laserów w wojnie – jak sądzę,
wciąż chodzi o wojnę secesyjną). Jednocześnie system społeczny jest sztywny i
skostniały; ludzkość dzieli się na kasty, a mieszanie się tychże jest surowo
wzbronione i karane zesłaniem na więzienną planetę zwaną Piekło. Co ciekawe, podział
na kasty przebiega według… zdolności intelektualnych, to jest mamy Matematyków,
Socjologów, Artystów i kogo tam jeszcze… I owszem, matematykowi wolno się
ożenić tylko z matematyczką, aby ich dziecko odziedziczyło i spotęgowało
zdolności. Tu po raz pierwszy coś mi zgrzytnęło: chyba każdy z życia codziennego
wie, że to tak nie działa, dziecko humanistów może być ścisłowcem i odwrotnie.
Pytanie: co
może pójść źle, kiedy chłopak z kasty Matematyków spotka piękną dziewczynę z
kasty Poetów?
Z niejakim
zdziwieniem dowiedziałam się, że powieść była
bardzo ceniona ta przez Roberta A. Heinleina i porównywana z Rokiem
1984. No nie wiem… Owszem, w obu powieściach mamy opresyjny reżim, który dławi
wszelkie przejawy samodzielności jednostki (z tym, że u Orwella był to reżim
Partii, u Boyda – Kościoła), w obu mamy uprzywilejowaną warstwę tu –
intelektualistów, tam – partyjnych, oraz proli, o których nikt nie dba, w obu
miłość ściąga bohaterom na głowę poważne kłopoty, ale… Świat Ostatniego statku to bardzo wygładzona i
polukrowana wersja Roku 1984.
Pamiętamy, jaką udręką było życie codzienne Winstona Smitha; tu mamy Haldana
IV, którego właściwie nic specjalnie nie uwiera; będąc nie tylko członkiem
uprzywilejowanej warstwy, ale i synem ważnej szychy, żyje sobie jak pączek w
maśle – oczywiście do chwili, kiedy okazuje się, że system nie pozwala mu
ożenić się z ukochaną dziewczyną. W sumie byłby to niezły start: pokazać reżim
z punktu widzenia kogoś, kto początkowo nie zdaje sobie sprawy ani z własnego przywileju,
ani opresji wobec innych – póki system jemu samemu nie nadepnie na odcisk. Reżim
nie okazuje się zresztą szczególnie krwiożerczy – uwięziony za swą zbrodnię
Haldan traktowany jest łagodnie i oprócz tego, że kolejne postaci zagadują go
niemal na śmierć, to żadna szczególna krzywda mu się nie dzieje, nikt nie
zabiera go do pokoju 101…
Ciekawą
kwestią jest alternatywność tego świata; wygląda na to, że nogawki spodni czasu
rozeszły się tam już dość dawno – w jednym miejscu pada migawkowa wzmianka, że
Jezus w tym świecie dożył siedemdziesiątki i zginął od strzały z kuszy w
trakcie szturmu na Rzym (hm, inspiracja dla Piekary?). Jednocześnie w tym
świecie, który od dwóch tysięcy lat idzie inną ścieżką, w XVIII wieku działali
ci sami angielscy poeci romantyczni, którzy pisali to samo i dokładnie tymi
samymi słowami, co w naszym świecie. No, jakoś to dla mnie mało prawdopodobne.
Jak można się
było spodziewać po powieści z lat 60., postaci kobiece reprezentowane są tam
nader skąpo, a w zasadzie jest tylko jedna: Helisa, ukochana Haldana, której rolą
jest jedynie wzbudzenie uczuć w bohaterze i skłonienie go w ten sposób do działania. Typowe, acz
irytujące. Przy okazji: to ona oczywiście jest poetką, a on matematykiem, nie
odwrotnie, a kiedy Haldan rozmyśla o swej przyszłej żonie według prawa, okazuje
się, że wszystkie matematyczki są brzydkie. No paczcież państwo, bo matematyka
jest taka niekobieca. Mamy tu też urocze podwójne standardy: niezamężne dziewczyny mają obowiązek pozostać dziewicami, w przypadku mężczyzn obowiązkowe są natomiast wizyty w domach uciech - dla zdrowia, nieprawdaż.
Zakończenie natomiast jest... z zupełnie innej bajki, w dodatku całkiem interesujące wątki zostają pobieżnie streszczone na niewielu stronach. Trochę szkoda.
Zakończenie natomiast jest... z zupełnie innej bajki, w dodatku całkiem interesujące wątki zostają pobieżnie streszczone na niewielu stronach. Trochę szkoda.
2. Bob
Shaw, Milion nowych dni
Powieść z roku 1970, u nas wydana w 1987. Tu z
kolei przenosimy się w przyszłość, mamy wiek XXII, a ludzkość wreszcie
rozwiązała raz na zawsze problem chorób i śmierci. Wstrzykując sobie środek
zwany biostatem można się mianowicie „utrwalić” – organizm potraktowany w ten
sposób przestaje się zmieniać, a więc i starzeć. Zabieg jest tak łatwy, że
można go wykonać w warunkach domowych; cały cywilizowany świat masowo poddaje
się więc utrwalaniu, najpóźniej po czterdziestce (pozostanie dłużej w stanie
nieutrwalonym jest źle postrzegane), i jedynie gdzieś w głuszach Afryki (no bo
gdzieżby indziej, nieprawdaż) żyją grupki „naturystów”, którzy z tego
dobrodziejstwa nie chcą korzystać. Na naturystów zresztą urządzane są
polowania, podczas których utrwala się ich przymusowo.
A dlaczego właściwie ludzie utrwalają się dopiero
w wieku dojrzałym, a nie jako nasto- czy dwudziestoparolatkowie? Ano, jest
jeden szkopuł. Utrwalenie nazywa się też „ostudzeniem”, a to dlatego, że
osobnik potraktowany biostatem na zawsze i całkowicie traci popęd płciowy.
Dziwnym trafem dotyczy to tylko mężczyzn, kobiety zachowują nie tylko popęd,
ale i płodność – cokolwiek bez sensu, ale skoro Imperatyw Narracyjny tak
zarządził, któż mu się przeciwstawi? Mamy więc sytuację, w której na bardzo
wiele kobiet (domyślnie - wszystkie są heteroseksualne) przypada niewielu sprawnych seksualnie mężczyzn. Siłą rzeczy,
model społeczeństwa ulega całkowitej reorganizacji, powraca wielożeństwo, a
nieutrwaleni mężczyźni mogą sobie żyć wygodnie z samego zaspokajania kobiet
albo z posagów swoich żon. I spoko, totalnie widzę jak w tej sytuacji zdrowi i
sprawni mężczyźni po czterdziestce pokornie idą się utrwalać, bo tak.
Bohater, Bill Carewe, dostaje interesującą
propozycję: może zostać królikiem doświadczalnym, testującym na sobie nowy
środek do utrwalania, który pozbawiony jest tego przykrego skutku ubocznego.
Przyjmuje to z niekłamaną radością – no ja myślę – ale z czasem okazuje się, że
rzeczywistość nie jest taka różowa, a intencje jego „dobroczyńców” nie tak
czyste, jak mógł się spodziewać.
Czego mi brakuje w tej powieści (oprócz postaci
kobiecych – żona Carewe’a ma tam jeszcze mniej do roboty niż Helisa w Ostatnim statku), to szerszego ukazania
społeczeństwa i jego przemiany jaka zaszła po upowszechnieniu się utrwalaczy.
Autor raczej nam o tym opowiada niż pokazuje – zmiany nie są widoczne nawet w
życiu prywatnym bohatera, bo choć wielożeństwo jest powszechne, to cóż za przypadek,
akurat on jest tym wyjątkowym płateczkiem śniegu, który żyje w małżeństwie
monogamicznym i jest wierny żonie. Społeczeństwo wraz z utratą testosteronu
generalnie łagodnieje (pojawiają się określenia „babskie społeczeństwo”,
khęęęę), ale znów – czytamy o tym, a nie widzimy konkretów, a nawet wręcz
przeciwnie: ponieważ autor postawił na wątek sensacyjno-kryminalny, dostajemy
całkiem sporą dawkę przemocy. Zakończenie natomiast wywołało mój zgrzyt,
ponieważ – jakby to powiedzieć, nie spoilerując – przechodzi się w nim do
porządku dziennego nad pewną kwestią, nad którą absolutnie nie powinno się
przejść.
Taki dopisek, bo mi właśnie przyszło do głowy: w zasadzie w świecie, w którym zdecydowana większość mężczyzn jest impotentami (czy nawet aseksami, choć tego terminu autor nie używa), kobiety mogłyby przestać wreszcie być postrzegane wyłącznie przez pryzmat swej seksualności. Aha, akurat. Praktycznie nie ma wzmianki o kobietach, w której autor jednym tchem nie napomykałby o ich niezaspokojeniu. No jak się nie obrócisz, dupa z tyłu... a raczej wszystko kręci się wkoło dupy.
Taki dopisek, bo mi właśnie przyszło do głowy: w zasadzie w świecie, w którym zdecydowana większość mężczyzn jest impotentami (czy nawet aseksami, choć tego terminu autor nie używa), kobiety mogłyby przestać wreszcie być postrzegane wyłącznie przez pryzmat swej seksualności. Aha, akurat. Praktycznie nie ma wzmianki o kobietach, w której autor jednym tchem nie napomykałby o ich niezaspokojeniu. No jak się nie obrócisz, dupa z tyłu... a raczej wszystko kręci się wkoło dupy.
3. Ludvik
Souček, Tajemnica ślepych ptaków, Znak
jeźdźca, Jezioro słoneczne
Na tę trylogię zwróciłam uwagę głównie przez
nazwisko autora – czeskiej fantastyki, mam wrażenie, jeszcze chyba nigdy nie
czytałam, w każdym razie nie jestem w stanie sobie nic przypomnieć. Powieści wyszły
w Czechosłowacji w latach 1966-1970, u nas stosunkowo szybko zostały przetłumaczone
i wydane w dwa lata po swoich premierach.
Pisane są w formie paradokumentu: autor
przedstawia w nich samego siebie jako dziennikarza tworzącego serię reportaży o
przygodach bohaterów oraz przeprowadzającego z nimi wywiady.
Tajemnica
ślepych ptaków jest moim zdaniem najlepszą częścią trylogii. Uroczo
oldskulowa, mocno nawiązująca do Verne’a (zresztą jak najbardziej świadomie i
celowo – przewodnikiem dla bohaterów jest jego powieść Podróż do wnętrza ziemi) przedstawia grupkę zwykłych ludzi, którymi
są Czesi: doktor Jiři Kamenik i fotografka
Alena Kralówna oraz Islandczycy: dr Gudmundur Bjelke i przewodnik górski Leif
Thorgunn (tak, autor nie umie w islandzkie nazwiska) i ich wyprawę w głąb jaskiń
Sneffels, gdzie dokonują niezwykłego odkrycia, a mianowicie znajdują ślady
pobytu przybyszów z Kosmosu.
Mimo że narracja prowadzona jest z punktu widzenia
tychże właśnie zwykłych ludzi, autor stara się pokazać szerszą, międzynarodową
perspektywę i skutki tego odkrycia. Nie obeszło się bez znaku czasów – źli Amerykanie
próbują położyć na nim łapę i wykorzystać je militarnie, ale z pomocą
miejscowych (islandzkich) komunistów udaje się temu zapobiec i udostępnić tę
wiedzę całemu światu, co skutkuje powstaniem pokojowego, międzynarodowego
projektu badawczego. Trzeba zaznaczyć, że peany na cześć komunizmu, jakie pojawiają
się w Tajemnicy ślepych ptaków, są
jedynymi takimi; później obywa się bez wtrętów ideologicznych (cesarz widać
dostał, co cesarskie, i się odczepił).
Na pochwałę zasługuje fakt, że choć znowu mamy tu
całą jedną postać kobiecą, to tym razem nie jest ona wyłącznie ukochaną
bohatera, a pełnoprawną uczestniczką ekspedycji, mającą swój fach i swoją rolę
do odegrania, a także swój własny głos w narracji.
Znak jeźdźca
cierpi na przypadłość znaną wielu drugim częściom trylogii – jest w sumie takim
pomostem pomiędzy częścią pierwszą a trzecią, a właściwie nawet prequelem,
zapowiadającym tę ostatnią. Znów obserwujemy ekspedycję, tym razem w
brazylijskie puszcze, gdzie bohaterowie odkrywają… ślady wikińskiego plemienia
oraz ponownie trop wskazujący na pobyt przybyszów z Kosmosu. Ta część od połowy
przynajmniej jest mocno przegadana, bardzo dużo miejsca poświęca się
wyjaśnieniu hipotez dotyczących kosmitów, ich pochodzenia i celów pobytu na
ziemi, a także powiązania z Wikingami – wszystko w stylu, którego nie powstydziłby
się Daeniken.
W Jeziorze
Słonecznym, zdaje się, autor znów nabiera rozmachu. Już opis na okładce
zapowiada, że będzie grubo – „autor prowadzi swoich bohaterów na Marsa, gdzie
spotykają się z potomkami Wikingów, żyjących na Czerwonej Planecie od tysiąca
lat”. A zatem ludzkość wspólnym wysiłkiem buduje rakietę, zebrana zostaje
międzynarodowa ekipa i rozpoczyna się misja. Wiąże się ona oczywiście z wieloma
niebezpieczeństwami… i tu wychodzi, że autor jakoś nie do końca radzi sobie z
budowaniem napięcia. Dość wcześnie zdradza, kto przeżył, kto zginął i czy misja
w ogóle się powiodła, pozbawiając w ten sposób fabułę elementu zaskoczenia, a i
później, gdy zaczynamy jednak wciągać się w akcję, nagle przerywa ją, wprowadzając
głos innej postaci, dywagujący na jakiś zupełnie inny temat (wciąż trzyma się
formuły reportażo-wywiadu).
Zastanawiam się teraz poważnie, czy „marsjańską”
część powieści uznać za sztampową, czy przeciwnie, wybitnie oryginalną. Spodziewałam
się bowiem pewnego schematu… ale zupełnie innego. Spodziewałam się kontaktu z
Nieznanym albo przynajmniej z wysoko rozwiniętą cywilizacją, wobec której my,
Ziemianie, będziemy jak dzieci. Dostałam natomiast również doskonale znany
schemat – kontaktu białego, cywilizowanego człowieka z plemieniem dzikusów.
Włącznie z obowiązkowymi dla tego schematu figurami kacyka i czarownika, którzy
są źli i knują przeciwko naszym bohaterom, bojąc się, że Dobre Mzimu odbierze
im władzę. Serio serio, i naprawdę nie wiem, czy potraktować to jak irytującą,
zalatującą kolonializmem sztampę, czy właśnie jako bardzo oryginalne ujęcie
tematu kontaktu z Obcymi, właściwie – wywrócenie go do góry nogami. Nieznane zostało
tu ograniczone do marsjańskich zwierząt, owszem, groźnych, ale nie tak, aby
ziemska broń nie dała im rady – i śladowej obecności prawdziwie obcej rasy,
która wśród owych marsjańskich Wikingów uchodzi za bogów.
Mimo wszystko, lektura wszystkich trzech części
była całkiem sympatyczna. Czytając, odnosiłam wrażenie obecności jakiegoś
takiego typowo czeskiego klimatu – zwyczajności, codzienności, specyficznego
poczucia humoru. Bohaterowie spokojnie mogliby się odnaleźć w którymś z
czeskich seriali lat 70., a fakt, że dokonali epokowych odkryć i wyruszyli w
podróż na inną planetę, nie narusza w żaden sposób ich skromności i
poczciwości. Zdecydowanie dają się polubić.
1 komentarz:
Kurczę, tę czeską trylogię chyba wrzuciłam do pudła "do wydania", bo jednak stosiki rosną, a ścieżki pomiędzy coraz węższe, a w ogóle żyć wśród kartonów nudno. I teraz żałuję, bo kobieca postać nie będąca li i jedynie dodatkiem???
Prześlij komentarz