Szukaj na tym blogu

czwartek, 9 sierpnia 2018

Kosmiczne starocia


Koleżanka pozbywała się ostatnio części książek ze swojej biblioteczki. Przejrzałam ofertę i wyłowiłam parę sztuk dla siebie, choć rozsądek mi mówił, żebym zamiast nabywać nowe raczej sama pozbyła się części swoich. Serio, układam je już w stosikach pod ścianami, może Kindle byłby jakimś rozwiązaniem, ale jakoś wciąż nie mogę się na niego szarpnąć.
No ale do rzeczy; książki, które zdobyłam, są właśnie „kosmicznymi starociami”, czyli fantastyką z lat 60 i 70. Miałam ochotę na coś oldskulowego…

1.             John Boyd Ostatni statek z planety Ziemia
 
Powieść wydana w roku 1968 (w Polsce 1979) przedstawia alternatywny świat, w którym postęp techniczny poszedł daleko do przodu w porównaniu z naszym (przywoływany we wstępie Abraham Lincoln mówi o wykorzystaniu laserów w wojnie – jak sądzę, wciąż chodzi o wojnę secesyjną). Jednocześnie system społeczny jest sztywny i skostniały; ludzkość dzieli się na kasty, a mieszanie się tychże jest surowo wzbronione i karane zesłaniem na więzienną planetę zwaną Piekło. Co ciekawe, podział na kasty przebiega według… zdolności intelektualnych, to jest mamy Matematyków, Socjologów, Artystów i kogo tam jeszcze… I owszem, matematykowi wolno się ożenić tylko z matematyczką, aby ich dziecko odziedziczyło i spotęgowało zdolności. Tu po raz pierwszy coś mi zgrzytnęło: chyba każdy z życia codziennego wie, że to tak nie działa, dziecko humanistów może być ścisłowcem i odwrotnie.
Pytanie: co może pójść źle, kiedy chłopak z kasty Matematyków spotka piękną dziewczynę z kasty Poetów?
Z niejakim zdziwieniem dowiedziałam się, że powieść była bardzo ceniona ta przez Roberta A. Heinleina i porównywana z Rokiem 1984. No nie wiem… Owszem, w obu powieściach mamy opresyjny reżim, który dławi wszelkie przejawy samodzielności jednostki (z tym, że u Orwella był to reżim Partii, u Boyda – Kościoła), w obu mamy uprzywilejowaną warstwę tu – intelektualistów, tam – partyjnych, oraz proli, o których nikt nie dba, w obu miłość ściąga bohaterom na głowę poważne kłopoty, ale… Świat Ostatniego statku to bardzo wygładzona i polukrowana wersja Roku 1984. Pamiętamy, jaką udręką było życie codzienne Winstona Smitha; tu mamy Haldana IV, którego właściwie nic specjalnie nie uwiera; będąc nie tylko członkiem uprzywilejowanej warstwy, ale i synem ważnej szychy, żyje sobie jak pączek w maśle – oczywiście do chwili, kiedy okazuje się, że system nie pozwala mu ożenić się z ukochaną dziewczyną. W sumie byłby to niezły start: pokazać reżim z punktu widzenia kogoś, kto początkowo nie zdaje sobie sprawy ani z własnego przywileju, ani opresji wobec innych – póki system jemu samemu nie nadepnie na odcisk. Reżim nie okazuje się zresztą szczególnie krwiożerczy – uwięziony za swą zbrodnię Haldan traktowany jest łagodnie i oprócz tego, że kolejne postaci zagadują go niemal na śmierć, to żadna szczególna krzywda mu się nie dzieje, nikt nie zabiera go do pokoju 101…
Ciekawą kwestią jest alternatywność tego świata; wygląda na to, że nogawki spodni czasu rozeszły się tam już dość dawno – w jednym miejscu pada migawkowa wzmianka, że Jezus w tym świecie dożył siedemdziesiątki i zginął od strzały z kuszy w trakcie szturmu na Rzym (hm, inspiracja dla Piekary?). Jednocześnie w tym świecie, który od dwóch tysięcy lat idzie inną ścieżką, w XVIII wieku działali ci sami angielscy poeci romantyczni, którzy pisali to samo i dokładnie tymi samymi słowami, co w naszym świecie. No, jakoś to dla mnie mało prawdopodobne.
Jak można się było spodziewać po powieści z lat 60., postaci kobiece reprezentowane są tam nader skąpo, a w zasadzie jest tylko jedna: Helisa, ukochana Haldana, której rolą jest jedynie wzbudzenie uczuć w bohaterze i skłonienie go  w ten sposób do działania. Typowe, acz irytujące. Przy okazji: to ona oczywiście jest poetką, a on matematykiem, nie odwrotnie, a kiedy Haldan rozmyśla o swej przyszłej żonie według prawa, okazuje się, że wszystkie matematyczki są brzydkie. No paczcież państwo, bo matematyka jest taka niekobieca. Mamy tu też urocze podwójne standardy: niezamężne dziewczyny mają obowiązek pozostać dziewicami, w przypadku mężczyzn obowiązkowe są natomiast wizyty w domach uciech - dla zdrowia, nieprawdaż.

Zakończenie natomiast jest... z zupełnie innej bajki, w dodatku całkiem interesujące wątki zostają pobieżnie streszczone na niewielu stronach. Trochę szkoda.



2. Bob Shaw, Milion nowych dni

Powieść z roku 1970, u nas wydana w 1987. Tu z kolei przenosimy się w przyszłość, mamy wiek XXII, a ludzkość wreszcie rozwiązała raz na zawsze problem chorób i śmierci. Wstrzykując sobie środek zwany biostatem można się mianowicie „utrwalić” – organizm potraktowany w ten sposób przestaje się zmieniać, a więc i starzeć. Zabieg jest tak łatwy, że można go wykonać w warunkach domowych; cały cywilizowany świat masowo poddaje się więc utrwalaniu, najpóźniej po czterdziestce (pozostanie dłużej w stanie nieutrwalonym jest źle postrzegane), i jedynie gdzieś w głuszach Afryki (no bo gdzieżby indziej, nieprawdaż) żyją grupki „naturystów”, którzy z tego dobrodziejstwa nie chcą korzystać. Na naturystów zresztą urządzane są polowania, podczas których utrwala się ich przymusowo.
A dlaczego właściwie ludzie utrwalają się dopiero w wieku dojrzałym, a nie jako nasto- czy dwudziestoparolatkowie? Ano, jest jeden szkopuł. Utrwalenie nazywa się też „ostudzeniem”, a to dlatego, że osobnik potraktowany biostatem na zawsze i całkowicie traci popęd płciowy. Dziwnym trafem dotyczy to tylko mężczyzn, kobiety zachowują nie tylko popęd, ale i płodność – cokolwiek bez sensu, ale skoro Imperatyw Narracyjny tak zarządził, któż mu się przeciwstawi? Mamy więc sytuację, w której na bardzo wiele kobiet (domyślnie - wszystkie są heteroseksualne) przypada niewielu sprawnych seksualnie mężczyzn. Siłą rzeczy, model społeczeństwa ulega całkowitej reorganizacji, powraca wielożeństwo, a nieutrwaleni mężczyźni mogą sobie żyć wygodnie z samego zaspokajania kobiet albo z posagów swoich żon. I spoko, totalnie widzę jak w tej sytuacji zdrowi i sprawni mężczyźni po czterdziestce pokornie idą się utrwalać, bo tak.
Bohater, Bill Carewe, dostaje interesującą propozycję: może zostać królikiem doświadczalnym, testującym na sobie nowy środek do utrwalania, który pozbawiony jest tego przykrego skutku ubocznego. Przyjmuje to z niekłamaną radością – no ja myślę – ale z czasem okazuje się, że rzeczywistość nie jest taka różowa, a intencje jego „dobroczyńców” nie tak czyste, jak mógł się spodziewać.
Czego mi brakuje w tej powieści (oprócz postaci kobiecych – żona Carewe’a ma tam jeszcze mniej do roboty niż Helisa w Ostatnim statku), to szerszego ukazania społeczeństwa i jego przemiany jaka zaszła po upowszechnieniu się utrwalaczy. Autor raczej nam o tym opowiada niż pokazuje – zmiany nie są widoczne nawet w życiu prywatnym bohatera, bo choć wielożeństwo jest powszechne, to cóż za przypadek, akurat on jest tym wyjątkowym płateczkiem śniegu, który żyje w małżeństwie monogamicznym i jest wierny żonie. Społeczeństwo wraz z utratą testosteronu generalnie łagodnieje (pojawiają się określenia „babskie społeczeństwo”, khęęęę), ale znów – czytamy o tym, a nie widzimy konkretów, a nawet wręcz przeciwnie: ponieważ autor postawił na wątek sensacyjno-kryminalny, dostajemy całkiem sporą dawkę przemocy. Zakończenie natomiast wywołało mój zgrzyt, ponieważ – jakby to powiedzieć, nie spoilerując – przechodzi się w nim do porządku dziennego nad pewną kwestią, nad którą absolutnie nie powinno się przejść.

Taki dopisek, bo mi właśnie przyszło do głowy: w zasadzie w świecie, w którym zdecydowana większość mężczyzn jest impotentami (czy nawet aseksami, choć tego terminu autor nie używa), kobiety mogłyby przestać wreszcie być postrzegane wyłącznie przez pryzmat swej seksualności. Aha, akurat. Praktycznie nie ma wzmianki o kobietach, w której autor jednym tchem nie napomykałby o ich niezaspokojeniu. No jak się nie obrócisz, dupa z tyłu... a raczej wszystko kręci się wkoło dupy. 

3. Ludvik Souček, Tajemnica ślepych ptaków, Znak jeźdźca, Jezioro słoneczne

Na tę trylogię zwróciłam uwagę głównie przez nazwisko autora – czeskiej fantastyki, mam wrażenie, jeszcze chyba nigdy nie czytałam, w każdym razie nie jestem w stanie sobie nic przypomnieć. Powieści wyszły w Czechosłowacji w latach 1966-1970, u nas stosunkowo szybko zostały przetłumaczone i wydane w dwa lata po swoich premierach.
Pisane są w formie paradokumentu: autor przedstawia w nich samego siebie jako dziennikarza tworzącego serię reportaży o przygodach bohaterów oraz przeprowadzającego z nimi wywiady.

Tajemnica ślepych ptaków jest moim zdaniem najlepszą częścią trylogii. Uroczo oldskulowa, mocno nawiązująca do Verne’a (zresztą jak najbardziej świadomie i celowo – przewodnikiem dla bohaterów jest jego powieść Podróż do wnętrza ziemi) przedstawia grupkę zwykłych ludzi, którymi są  Czesi: doktor Jiři Kamenik i fotografka Alena Kralówna oraz Islandczycy: dr Gudmundur Bjelke i przewodnik górski Leif Thorgunn (tak, autor nie umie w islandzkie nazwiska) i ich wyprawę w głąb jaskiń Sneffels, gdzie dokonują niezwykłego odkrycia, a mianowicie znajdują ślady pobytu przybyszów z Kosmosu.
Mimo że narracja prowadzona jest z punktu widzenia tychże właśnie zwykłych ludzi, autor stara się pokazać szerszą, międzynarodową perspektywę i skutki tego odkrycia. Nie obeszło się bez znaku czasów – źli Amerykanie próbują położyć na nim łapę i wykorzystać je militarnie, ale z pomocą miejscowych (islandzkich) komunistów udaje się temu zapobiec i udostępnić tę wiedzę całemu światu, co skutkuje powstaniem pokojowego, międzynarodowego projektu badawczego. Trzeba zaznaczyć, że peany na cześć komunizmu, jakie pojawiają się w Tajemnicy ślepych ptaków, są jedynymi takimi; później obywa się bez wtrętów ideologicznych (cesarz widać dostał, co cesarskie, i się odczepił).
Na pochwałę zasługuje fakt, że choć znowu mamy tu całą jedną postać kobiecą, to tym razem nie jest ona wyłącznie ukochaną bohatera, a pełnoprawną uczestniczką ekspedycji, mającą swój fach i swoją rolę do odegrania, a także swój własny głos w narracji.

Znak jeźdźca cierpi na przypadłość znaną wielu drugim częściom trylogii – jest w sumie takim pomostem pomiędzy częścią pierwszą a trzecią, a właściwie nawet prequelem, zapowiadającym tę ostatnią. Znów obserwujemy ekspedycję, tym razem w brazylijskie puszcze, gdzie bohaterowie odkrywają… ślady wikińskiego plemienia oraz ponownie trop wskazujący na pobyt przybyszów z Kosmosu. Ta część od połowy przynajmniej jest mocno przegadana, bardzo dużo miejsca poświęca się wyjaśnieniu hipotez dotyczących kosmitów, ich pochodzenia i celów pobytu na ziemi, a także powiązania z Wikingami – wszystko w stylu, którego nie powstydziłby się Daeniken.

W Jeziorze Słonecznym, zdaje się, autor znów nabiera rozmachu. Już opis na okładce zapowiada, że będzie grubo – „autor prowadzi swoich bohaterów na Marsa, gdzie spotykają się z potomkami Wikingów, żyjących na Czerwonej Planecie od tysiąca lat”. A zatem ludzkość wspólnym wysiłkiem buduje rakietę, zebrana zostaje międzynarodowa ekipa i rozpoczyna się misja. Wiąże się ona oczywiście z wieloma niebezpieczeństwami… i tu wychodzi, że autor jakoś nie do końca radzi sobie z budowaniem napięcia. Dość wcześnie zdradza, kto przeżył, kto zginął i czy misja w ogóle się powiodła, pozbawiając w ten sposób fabułę elementu zaskoczenia, a i później, gdy zaczynamy jednak wciągać się w akcję, nagle przerywa ją, wprowadzając głos innej postaci, dywagujący na jakiś zupełnie inny temat (wciąż trzyma się formuły reportażo-wywiadu).
Zastanawiam się teraz poważnie, czy „marsjańską” część powieści uznać za sztampową, czy przeciwnie, wybitnie oryginalną. Spodziewałam się bowiem pewnego schematu… ale zupełnie innego. Spodziewałam się kontaktu z Nieznanym albo przynajmniej z wysoko rozwiniętą cywilizacją, wobec której my, Ziemianie, będziemy jak dzieci. Dostałam natomiast również doskonale znany schemat – kontaktu białego, cywilizowanego człowieka z plemieniem dzikusów. Włącznie z obowiązkowymi dla tego schematu figurami kacyka i czarownika, którzy są źli i knują przeciwko naszym bohaterom, bojąc się, że Dobre Mzimu odbierze im władzę. Serio serio, i naprawdę nie wiem, czy potraktować to jak irytującą, zalatującą kolonializmem sztampę, czy właśnie jako bardzo oryginalne ujęcie tematu kontaktu z Obcymi, właściwie – wywrócenie go do góry nogami. Nieznane zostało tu ograniczone do marsjańskich zwierząt, owszem, groźnych, ale nie tak, aby ziemska broń nie dała im rady – i śladowej obecności prawdziwie obcej rasy, która wśród owych marsjańskich Wikingów uchodzi za bogów.

Mimo wszystko, lektura wszystkich trzech części była całkiem sympatyczna. Czytając, odnosiłam wrażenie obecności jakiegoś takiego typowo czeskiego klimatu – zwyczajności, codzienności, specyficznego poczucia humoru. Bohaterowie spokojnie mogliby się odnaleźć w którymś z czeskich seriali lat 70., a fakt, że dokonali epokowych odkryć i wyruszyli w podróż na inną planetę, nie narusza w żaden sposób ich skromności i poczciwości. Zdecydowanie dają się polubić.  
 



1 komentarz:

MajorMistakes pisze...

Kurczę, tę czeską trylogię chyba wrzuciłam do pudła "do wydania", bo jednak stosiki rosną, a ścieżki pomiędzy coraz węższe, a w ogóle żyć wśród kartonów nudno. I teraz żałuję, bo kobieca postać nie będąca li i jedynie dodatkiem???