Szukaj na tym blogu

sobota, 4 sierpnia 2018

Rocznica



Kiedy wyskakuję z tramwaju, chłopaki już czekają. Krystian ma nową koszulkę - biały orzeł dumnie pręży skrzydła, opleciony biało-czerwoną wstęgą. Andrzej ma kotwicę wyłaniającą się ze strzaskanego muru, u Kuby szczerzy zęby wilk Wyklętych. Ja też mam kotwicę i powstańczą opaskę na ramieniu, chłopaki kiwają głowami z aprobatą.
- Masz race? - pyta Krystian.
Wymownie klepię się po wypchanym plecaku; zrobimy lepszą oprawę niż na najważniejszym nawet meczu. W końcu należy im się, naszym powstańcom. Cześć i chwała bohaterom!
Idziemy wolno w stronę placu, tłum wokół nas gęstnieje. Widzę znajome twarze, ściskam dłonie, poklepuję ziomków po plecach. Doskakuje do nas Adrian, wygląda jakby urwał się z jakiejś parady wojskowej - mundurowa koszula, czarny krawat, na ramieniu zielona opaska.
- Potrzebnych kilku do flag - mówi. - Poniesiecie?
Patrzę na Krystiana, ten powoli kręci głową.
- Nie dzisiaj, ziom. Dzisiaj mamy to! - Sięga do mojej torby i wyciąga racę. Adrian wycofuje się, szukać innych frajerów.
Stoimy i czekamy, słońce praży, do godziny W jeszcze w chuj czasu. Myślę o naszych dzielnych orłach, jak biegli tymi ulicami, z tygrysami na visy... Żałuję, że nie kupiłem sobie tej drugiej koszulki, z krwawą plamą na piersi. Ale by wyglądało.
- Nie uwierzycie, kurwa, co się wczoraj stało - mówi Kuba. Grzebie po kieszeniach szukając papierosów, wreszcie wyciąga zmiętą paczkę ukraińskich. - Ankę brzuch bolał, coraz bardziej, myśleliśmy że to wyrostek...
- A może w ciąży jest? - rzuca Andrzej i wybuchamy śmiechem. Kuba krzywi się ze złością.
- Zamknijcie ryje. Przestraszyłem się, bo to kurwa nie wiadomo, wezwałem karetkę. Przyjeżdża, ja patrzę, a tu nam się czarna małpa do mieszkania ładuje. Jakiś doktor Abdul coś tam.
- Ja jebię - mówi Andrzej. - I co?
- Mówię mu: spierdalaj brudasie, nie będziesz mojej laski macał. Wracaj do swoich, do Afryki. A on mi na to, że jest z Żoliborza!
Ryczymy śmiechem aż kilka spłoszonych gołębi wzbija się do lotu.
- I co? - Krystian pierwszy przestaje się śmiać. - Pozwoliłeś mu ją dotknąć?
- A chuja tam pozwoliłem. – Kuba wzrusza ramionami. - Powiedziałem, że ma się wynosić, bo w ryj. Anka też nie chciała, powiedziała, że już jej tak nie boli i weźmie apap. Coś tam jeszcze próbował dziamgać, ale jak mu strzeliłem lewego, to się zabrał. Mówił tylko, że psy wezwie.
- Dobrze zrobiłeś. - Krystian z uznaniem klepie go po ramieniu. - A psiarnią się nie przejmuj. Śmierć wrogom ojczyzny!
- Śmierć wrogom ojczyzny! - podchwytujemy.
- Niech wracają do siebie, kozojeby - burczy Kuba. - Coraz ich tu więcej i więcej.
- No! - mówię. - A u mnie na klatce to mieszka taka jedna loszka...
- Czarna? - z błyskiem w oku pyta Andrzej.
- Nie no, biała. Tylko gówniaka ma czarnego, taki z pięć lat.
- Sama?
- No, sama, czarny tatuś widać spierdolił - mówię. Zastanawiam się, co by chłopaki powiedzieli, jakbym się przyznał, że lubię Ewelinę. Spotykamy się czasem w sklepie, nieraz pomagałem jej wnosić siatki. Głupia była, że się tak puściła, ale ten jej Alanek też nawet fajny. Bystry dzieciak i dobrze po polsku mówi, całkiem jak nasze.
- Zdrajczyni krwi - warczy Krystian. Spoglądam na niego ze zdumieniem.
- Lubi czarne kutasy? - syczy Andrzej. - Powinna spróbować białego!
- Przez takie kurwy Europa nam umiera - rzuca Kuba.
Krystian odwraca się do mnie i uważnie wpatruje.
- To co, Rafi? Idziemy dziś wieczorem do ciebie? Pokażesz nam, gdzie mieszka...
Przełykam ślinę.
- Nie no, weźcie. To normalna laska - mówię. - Raz się puściła, zdarza się...
- Ale z czarnym - mówi powoli Krystian. - Jest skażona. Już na zawsze. Każdy jej bachor będzie już trochę czarny – dodaje, a ja wytrzeszczam oczy. Nie miałem pojęcia, że to tak działa.
- Co jej tak bronisz? - pyta Andrzej. – Rwiesz do niej, sam tam zamoczyłeś?
- Głupi jesteś. - Krystian pobłażliwie potrząsa głową. - Ona już nie dla ciebie. Ty ją będziesz posuwać, a ona będzie sobie wyobrażać, że to tamten ją pieprzy. Po czarnuchu już nigdy loszki nie zaspokoisz, oni mają kutasy jak moja ręka! - Krystian podsuwa mi pod nos zaciśniętą pięść, wielką i twardą. Jego przedramię jest żylaste i spalone słońcem, w nagłym błysku widzę je pomiędzy białymi, pulchnymi udami Eweliny. Kwaśna ślina podchodzi mi do ust. Potrząsam głową, wzbiera we mnie gniew. Nigdy tak o tym nie myślałem, ale Krystian ma rację. Ewelina jest zdrajczynią, takie jak ona powinno się wyrzucać z Polski bez prawa powrotu. Głupia szmata z jej bachorem brudasem.
- Dobra, to przyjdźcie - mówię.
Przed oczami przelatują mi obrazy - ciemna klatka schodowa (żarówki wiecznie się psują), tupot ciężkich butów na schodach, łomotanie pięściami w drzwi. Tylko ją postraszą, mówię sobie, przecież nic innego nie zrobią. Ale niech wie, co my z takimi, za okupacji golono takim głowy...
- Zamknąć ryje! - komenderuje Krystian. - Zaczyna się!
Faktycznie, gdzieś z oddali zaczyna dobiegać dźwięk syren. Najpierw słaby, narasta z każdą chwilą coraz bardziej, kołuje nad naszymi głowami. Zamieramy w bezruchu.
- Dawaj race! - syczy Kuba. Ja jednak nie jestem w stanie się ruszyć. Wpatruję się ze zdumieniem w koszulkę Krystiana, pod którą wyraźnie coś się kotłuje.
- Ej, co ty, kota ze sobą wziąłeś? - pytam i wskazuję na wybrzuszający się materiał. Krystian rozdziawia usta, jakby chciał bluznąć, ale po chwili i jego zatyka. Patrzymy w szoku aż do chwili, gdy jedno srebrne skrzydło potężnym machnięciem odrywa się od materiału koszulki.
- O, kurwa... - szepcze Kuba. Drugie skrzydło odrywa się w ślad za pierwszym, potem głowa i tułów, tylko szpony tkwią jeszcze w splotach materiału.
- Nasz orzeł! Nasz orzeł biały! - woła Krystian. Wszyscy nieruchomieją i gapią się na cud.
- Jaki piękny! - wzdycha Andrzej.
Krystian łapie koszulkę i ściąga przez głowę, pomagając szponom ptaka się uwolnić. Patrzymy jak wzbija się do lotu, wspaniały, majestatyczny, w kłębach dymu i czerwonym blasku rac. Czuję, jak łzy napływają mi do oczu, a serce rozpiera duma.
I nagle powietrze przecina świst, a po nim wrzask. Biała błyskawica spada prosto na Krystiana.
- Moje oczy! - wyje chłopak. - Kurwa, moje oczy!
Strugi krwi płyną z oczodołów, tam, gdzie wbijają się w nie szpony orła. Krystian miota się, potrząsa głową, usiłując zrzucić z siebie ptaszysko, a jego ryk zdaje się zagłuszać syreny. Nim zdążę w jakikolwiek sposób zareagować, wrzask wybucha i za mną. Odwracam się, inny orzeł atakuje napakowanego zioma z tatuażem Małego Powstańca na bicepsie. A za nim jeszcze jeden... i jeszcze...
- Rafi, nie gap się, kurwa! Spierdalamy stąd! - Andrzej szarpie mnie za ramię.
- Kuba! Gdzie jest Kuba? - Rozglądam się z przerażeniem, unikając jak mogę ciosów skrzydeł i szponów. Orły przewróciły już kilku chłopaków na ziemię, siedzą na nich, szarpiąc potężnymi dziobami. Ich skrzeczenie wwierca się w uszy, niemal tak głośne jak wycie powalonych.
- Zostaw go, mówiłem, spier... - Andrzej urywa nagle, z ust bucha mu krew. Odskakuję z krzykiem, rozglądam się za atakującym ptakiem, ale nic nie widzę. Andrzej z wyrazem osłupienia na twarzy patrzy w dół, gdzie na piersi wykwita mu powoli czerwona plama. Próbuje jeszcze coś powiedzieć, ale chwieje się i pada na bruk. Wtedy dopiero dostrzegam, że z pleców sterczy mu wielka, metalowa kotwica Polski Walczącej; jej ramiona są czarne, jakby osmalone ogniem. Robi mi się zimno. W przerażeniu zrywam z siebie koszulkę i zaczynam uciekać, roztrącając tłum, ślizgając się po coraz bardziej mokrym bruku. W głowie tłucze mi się natrętnie: Co jest, kurwa? Co się stało? Dlaczego? Biegnę, odpychając od siebie innych, ignorując rozpaczliwe wrzaski o pomoc. Plac się zaraz skończy, jeszcze chwila, jeszcze...
Nagle coś podcina mi nogi, padam na ziemię. Próbuję wstać, ale coś mnie trzyma, coś pęta stopy coraz mocniej. Udaje mi się odwrócić i spojrzeć, i przerażenie odbiera mi oddech: nogi mam skrępowane w kostkach powstańczą opaską. Sięgam ku niej, szarpię, próbuję rozwiązać, ale ta zaciska się coraz bardziej, aż zaczynam wyć z bólu. Kątem oka widzę białe błyski - to suną następne, ściągają ze wszystkich stron, wspinają się na moje ciało jak żarłoczne gąsienice. Miotam się, próbując je zrzucić, krzyczę, ale nikt nie zwraca na mnie uwagi. Ktoś pada obok mnie - to Adrian, koszulę ma w strzępach, pół twarzy wyżarte, mruga rozpaczliwie jedynym okiem. Odwracam głowę i wymiotuję.

Unieruchomiony, skrępowany opaskami, leżę i patrzę w niebo. Nie mogę nawet krzyczeć, bo jedna wcisnęła mi się do ust, odbierając oddech. Smakuje krwią, którą nasiąknęła pełznąc po bruku... a może jeszcze tamtą, z dawnych lat? Dymy rac się rozwiały, niebo jest błękitne, bez śladu chmurki, jak wtedy, w sierpniowe dni...
I wtedy nadciąga ona, sunąc powoli przez znieruchomiałe powietrze. Groźnie lśni zrudziały od ognia metal, połyskują ostre jak brzytwy ramiona. Niezdarnie próbuję się odtoczyć, wyję głucho przez rozpychający mi usta knebel, zostaw mnie, błagam w myślach, za co, przecież zawsze cię… Zawisa nade mną przez chwilę, jakby się wahała, a potem opada wprost na moje obnażone gardło.
Ostatnią rzeczą, jaką widzę, jest lśnienie białych piór umykających wprost w słońce.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

bo ja wiem? znęcanie się nad chłopcami wyklętymi jest jak parodiowanie prawicowych szmatławców - można, ale oryginał zawsze będzie lepszy.

tiny