Szukaj na tym blogu

czwartek, 13 marca 2008

Indiana Jones i Skarb Chaldejczyków odc.3

Hotel "Góra Synaj" w Jerozolimie położony był w nowszej dzielnicy miasta, w wygodnej, obszernej willi z ogrodem. Czegoś takiego właśnie - spokoju, cienia i odpoczynku - potrzeba im było po męczącej podróży dusznym pociągiem z Jaffy. Wieczorem czekała ich kolacja w brytyjskim konsulacie, tym bardziej więc należało się odświeżyć i zregenerować.
Indiana wziął długi, relaksujący prysznic, po czym zaczął przeglądać swą garderobę. Niestety, wybierając się w podróż, zupełnie nie przewidział takich okazji, jak kolacja u konsula, gdzie w dodatku, wraz z Kate, mieli być honorowymi gośćmi. Dlatego też jego walizki pełne były ubrań odpowiednich raczej do pracy w kurzu i spiekocie, niż do występowania na oficjalnych spotkaniach. Co prawda, mógłby pójść na całość i zagrać rolę naukowca - dziwaka, który ma na głowie ważniejsze sprawy, niż strój odpowiedni do okoliczności. Albo też podróżnika i trapera z dzikich amerykańskich prerii, dla którego w ogóle nie istnieje nic poza koszulami khaki, ulubioną skórzaną kurtką i sfatygowanym kapeluszem. Bawił się chwilę tą myślą, po czym wezwał boya, polecając mu dowiedzieć się, czy gdzieś w okolicy można wypożyczyć strój wieczorowy. Czekając na jego powrót, postanowił uporządkować swoje rzeczy.
Przyciągnął do siebie starą, wysłużoną walizkę, której nie pozwolił dotknąć służbie hotelowej. Zawierała rzeczy absolutnie niezbędne: jego rewolwer oraz długi, spleciony z rzemieni bat. A także pewien sporych rozmiarów pakunek owinięty w materiał. Wydobył go ostrożnie. Upewnił się, że drzwi są zamknięte i zabrał się za rozpakowywanie. Spod zwojów płótna wyjrzał stos glinianych tabliczek, pokrytych równymi, gęstymi rządkami pisma klinowego.
Przypomniał sobie swą długą rozmowę z lordem Cutterdale'em, rozmowę, od której wszystko się zaczęło.
Co prawda, ożywiona korespondencja pomiędzy lordem a Marcusem Brody, dyrektorem muzeum i w pewnym sensie szefem Jonesa, trwała już od dłuższego czasu, lecz Indiana, zajęty wykopaliskami w Ameryce Środkowej, nic o tym nie słyszał. Dopiero po powrocie z honduraskiej dżungli dowiedział się, że pewien ekscentryczny angielski arystokrata koniecznie chce go poznać, a co więcej, ma dla niego bardzo interesującą propozycję. Niezbyt miał ochotę tam jechać, zwłaszcza, że Marcus, mimo szczerych chęci, nie potrafił mu jasno wytłumaczyć, o co chodzi. Ciekawość jednak przeważyła i tak oto Jones znalazł się w Londynie.
Lord przyjął go niezwykle uprzejmie, wręcz nadskakująco. Uśmiech nie schodził z jego twarzy, gdy w gładkich słowach zapewniał, że wiele o nim słyszał i od dawna miał ochotę go poznać. Indiana niecierpliwił się nieco, czekając, aż skończy się ten potok grzeczności i przejdą wreszcie do rzeczy.
- Jak pan zapewne słyszał, w ostatnim czasie Etienne i Deveroux przeprowadzili serię wykopalisk w Mezopotamii, w okolicach Tell Balaam. Natknęli się tam na niezwykle interesującą, sporą bibliotekę tabliczek z czasów wczesnego państwa babilońskiego. Tak się złożyło, że część tych eksponatów znalazła się w moich zbiorach. Oto one, proszę się z nimi zapoznać. - Lord nacisnął brzęczyk i do pokoju wmaszerowała sekretarka, ostrożnie niosąc duże pudło. Jones z rozbawieniem zauważył, że nie był to ów blond kociak z holu, lecz poważna, blada panna w okularach i bezkształtnej garsonce. No cóż, niewątpliwie lorda stać było na cały tabun sekretarek, jednych do pracy, a innych do reprezentacji.
Pudło wylądowało na stole i gospodarz pieczołowicie spośród warstw miękkiej wyściółki wydobył kilkanaście tabliczek z szarawej gliny.
- Hmmmm... - Jones był nieco zakłopotany. - Proszę wybaczyć, sir, ale nie jestem specjalistą od pisma klinowego.
- Ależ nie szkodzi - lord rozpływał się w uśmiechach. - Zleciłem ich odczytanie wybitnemu włoskiemu badaczowi, Antonio Padellemu. - Otworzył jedną z szuflad ogromnego biurka. - Proszę, tu jest transkrypcja oraz tłumaczenie. Zostawię pana teraz z tą fascynującą lekturą, proszę zadzwonić, gdy już pan skończy - z tymi słowami opuścił gabinet.
Jones zasiadł za lśniącym, palisandrowym biurkiem, po czym, nie mogąc oprzeć się pokusie, odchylił się w fotelu i oparł nogi o blat. Dopiero w tej wygodnej pozycji zabrał się do papierów.
Tak, jak wspomniał Cutterdale, tabliczki pochodziły z Babilonii, odnalezione zaś zostały w jednej z licznych świątyń. Pierwsze strony tekstu poświęcone były niemal w całości modlitwom i inwokacjom do bogów. Przedzierając się przez upstrzony przypisami i nawiasami tekst, Jones zastanawiał się, co też takiego fascynującego dostrzegł w tym Anglik, że aż zdecydował się ściągnąć zagranicznego archeologa. Podobne modlitwy i błogosławieństwa znane były już od dawna w licznych odmianach. Czytał jednak cierpliwie, z nadzieją, że trafi wreszcie na coś bardziej interesującego.
I doczekał się.
Pierwszym, co uderzyło go w kolejnym tekście, był inny układ wersów. W chwilę później dostrzegł znajomo brzmiące imiona.
Zapis na tabliczkach zawierał dialog Abrama z Lotem. Dwaj „mężowie sprawiedliwi” omawiali szeroko konieczność opuszczenia Ur Chaldejskiego, w związku z powołaniem, jakie Abram otrzymał od nowego, tajemniczego bóstwa. Opuszczenie to mogło być wręcz nazwane ucieczką. Oto bowiem Lot w młodzieńczej zuchwałości pokusił się wykraść ze świątyni berło Marduka, naczelnego boga Babilonii. Zapewniało ono pomyślność całej krainie, sprawiało, że ziemia była żyzna, zraszana przez ciepłe deszcze, a ludzie żyli w pokoju i bogacili się bez przeszkód. Taką to zdobycz postanowił Lot zabrać ze sobą na nową siedzibę, aby tam również zapewnić sobie wszelką obfitość. Ściągnęli tym samym na siebie gniew bogów, lecz nie obawiali się go, ufni w potężną opiekę nowego bóstwa Abrama. Opuścili więc Ur wraz ze swymi żonami, rodzinami, sługami i bydłem.
Dalsza część tekstu przeskakiwała o kilkadziesiąt lat i zawierała polecenia, jakie umierający Lot wydał rodzinie odnośnie swego pochówku. Nie był to już ten sam zuchwały młodzieniec, który nie wahał się popełnić świętokradztwa w dalekim Ur. Złamany starzec, który zbyt wiele w swym życiu doświadczył, przekonał się też, że magiczne berło bynajmniej nie dało mu tego, czego pragnął. Rozkazał zatem, aby pochowano je wraz z nim.
Indiana Jones gwizdnął przez zęby i uważniej pochylił się nad tekstem.
Znasz tę jaskinię w Siddim, którą zwą Dymną Grotą – rzekł Lot synowi swemu Ben- Ammiemu. Tam zbuduj mi grobowiec wedle sztuki z Ur. Berło połóż przy stopach moich, gdyż przeklęte jest i źle się stało, że oglądały je ludzkie oczy w tej krainie. Obym go nigdy i ja nie dotknął! A gdy wyjdziesz z jaskini, zarzuć wejście kamieniami, aby ni ptak, ni zwierz, ni człowiek nie poznał, gdzie jest ukryta. Tam w ciemności leżeć będę, czekając dnia sądu.
I pochował Ben – Ammi ojca swego Lota, pochował go w Dymnej Grocie, która leży trzy ka od Soaru, a wejście zasypał głazami. I tak rzekł swoim synom: Gdy na dłoni proroka królowa Ninsi zatańczy, ujrzysz oblicze Lota, męża sprawiedliwego. Miejsce to nazwano zaś Skarbem Chaldejczyków, a po dziś dzień nikt nie wie, gdzie się znajduje.

Tu tekst się urwał.
Indiana odetchnął głęboko. Teraz wreszcie rozumiał, po co był potrzebny angielskiemu kolekcjonerowi. Berło Marduka! Czuł, że przechodzi go dreszcz. Jeszcze nigdy nie miał do czynienia z przedmiotem tak starożytnym i stanowiącym tak głęboką zagadkę. Zerwał się z fotela... a raczej chciał zerwać, gdyż w podnieceniu zapomniał, że siedzi z nogami na biurku. Fotel przechylił się i Jones runął na plecy, uderzając głową w jeden z mnóstwa ozdobnych stolików. Kłąb starych map przysypał go kompletnie.
Co gorsza, zwabiony hałasem, do gabinetu zajrzał lord Cutterdale. Z pewnym zdziwieniem obserwował Jonesa wygrzebującego się spod stosu papierów.
- I cóż, przeczytał pan? Co pan o tym sądzi, doktorze Jones?
- Fascynujące – Indianie wreszcie udało się wstać. – Jak rozumiem, jest pan zainteresowany odnalezieniem Skarbu Chaldejczyków? Należałoby zorganizować ekspedycję...
- I tu mamy niezwykłe szczęście – przerwał mu Cutterdale. – Ekspedycja właśnie niedługo wyrusza, poprowadzi ją doktor Bertram. Katherine Bertram. Zapewne zna pan jej prace o wczesnym osadnictwie na Bliskim Wschodzie?
- Hm, zatem skoro ma pan już swoją ekspedycję, po co ja jestem panu potrzebny? – Indiana zirytował się nieco.
- Doktorze Jones, bądźmy ze sobą szczerzy – odparł lord. – Jak pan wie, zależało mi specjalnie właśnie na pana obecności. Jest pan dobry i ma pan szczęście, dużo szczęścia – a może to intuicja? Cokolwiek to jest, pomaga panu odnajdywać niezwykle cenne przedmioty o szczególnym znaczeniu historycznym.
- To samo można powiedzieć o doktor Bertram – mruknął Jones.
- Ach, doktor Bertram... – westchnął lord – czy też nasza kochana Kate. Tak, oczywiście, ona jest świetnym naukowcem, lecz...
Indiana uniósł pytająco brwi.
- Jest zbyt... jakby to określić... uczciwa.
- Aha, zatem ja jestem wystarczająco nieuczciwy? – ironicznie spytał Jones.
- Nie to miałem na myśli – na twarzy lorda wykwitł przepraszający uśmiech. – Chodzi o to, że nie ma w niej ani odrobiny ducha poszukiwacza przygód. Jest przerażająco dokładna i zasadnicza. Nawet jeśli zainteresuje ją berło Marduka, w co zresztą wątpię, nie pozwoli szukać go, zanim nie odsłoni i opisze wszystkich wcześniejszych warstw. Rozumie pan, dokumentacja, zachowanie dziedzictwa kulturowego i tym podobne. Pan nie miewa takich skrupułów, doktorze Jones, pana interesuje przede wszystkim jasno wytknięty cel. Jest pan w stanie odnaleźć grobowiec Lota i wydobyć skarb bez zbędnych wahań.
Archeolog zmierzył lorda długim, uważnym spojrzeniem, zastanawiając się, czy uznać te słowa za komplement, czy raczej obelgę. Rzeczywiście, zdarzało mu się dążyć do celu zbyt... hmmmm, gorliwie. Może i był przy tym odrobinę... hmmmm, niedokładny. Zawistni konkurenci określali go nieraz za plecami mianem rabusia grobów, lecz wiadomo, że zawiść i oszczerstwo idą w parze. Był uparty, to prawda, lecz czymże byłyby badania naukowe bez odrobiny szlachetnego uporu? To upór Schliemanna sprawił, że Troja przestała być mitem, zaś upór Cartera i Carnavona doprowadził do odkrycia pierwszego w pełni zachowanego grobu władcy Egiptu.
- Zapomina pan o jednym - odezwał się wreszcie. - Nie jestem wolnym strzelcem do wynajęcia, pracuję przede wszystkim dla uniwersytetu Princeton i jego muzeum. Wszelkie eksponaty, jakie miałem szczęście odnaleźć do tej pory, służyły wzbogaceniu jego zbiorów. Jak rozumiem, pan wolałby zachować berło Marduka dla siebie.
- Myślę, że ten problem możemy rozwiązać w prosty sposób - odparł Cutterdale, a jego uśmiech stał się wręcz serdeczny. - Mam na myśli bardzo korzystną umowę, dzięki której wasze muzeum otrzyma niezwykle hojne dotacje w zamian za odstąpienie mi prawa do dysponowania znaleziskami z tejże ekspedycji. Ustaliłem już wstępne warunki z doktorem Brodym...
Indiana pokiwał głową. Tak, to mogło być rzeczywiście korzystne. Nie wątpił, że Marcus się zgodzi - zawsze nalegał na specjalizację, aby ich zbiory nie stały się chaotyczną zbieraniną pojedynczych eksponatów z najróżniejszych epok. Dlatego skupiali się głównie na sztuce prekolumbijskiej, choć oczywiście posiadali też spory dział egipski oraz rozwijającą się sekcję średniowiecznej Europy. Niestety, Babilon leżał w zasadzie poza kręgiem zainteresowania muzeum. Perspektywa oddania berła Marduka prywatnemu kolekcjonerowi, w zamian za możliwość sfinansowania kolejnych wypraw do Ameryki Południowej była, nie da się ukryć, kusząca.
- A co z doktor Bertram? Czy się zgodzi na moją obecność?
- Nie będzie z tym najmniejszego problemu. Jak pan wie, jestem głównym sponsorem tej wyprawy, zatem nie da się ukryć, że posiadam tu pewną, hm... moc decyzyjną.
Przybrał nieodgadniony wyraz twarzy, udając, że się zastanawia. W głębi ducha podjął już decyzję, lecz postanowił przetrzymać lorda jeszcze kilka chwil w niepewności. Przyszło mu do głowy, że gdyby można było również ludzi zamykać w muzealnych gablotkach ze stosowną naklejką, jego rozmówca byłby idealnym okazem człowieka, który idzie przez życie z niezachwianą pewnością siebie, wynikającą z przekonania, że jego pieniądze otworzą mu wszystkie drzwi.
I co gorsza, to przekonanie było jak najbardziej zgodne z prawdą.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Wciąż drę i piszę, piszę i drę oraz zgrzytam uszami, bo nie ma się czego uczepić.
A co najgorsze - zaczyna robić się ciekawie ;)))
Rozmowa o nadmiarze uczciwości jest bardzo-bardzo.

jasza