XXI
Zimne, stęchłe powietrze wionęło z tajemniczej komnaty, jaka otwarła się przed nimi. W ciemności słychać było coś jakby delikatny, odległy szmer wody. Światło pochodni nie było w stanie ogarnąć całej przestrzeni, wyrywając z mroku jedynie fragment schodów - stromych, lekko spękanych, o matowym połysku wygładzonego kamienia. Spoglądali na siebie, zastanawiając się, kto zejdzie pierwszy. Jones gotowy był już na ponowną konfrontację z Kaawalidze, gdy niespodziewanie ten ustąpił mu pierwszeństwa, gestem zachęcając do wstąpienia na schody. Indiana schwycił pochodnię i powoli ruszył przed siebie.
Schody wiodły w dół mniej więcej na głębokość jednego piętra. Ponownie znalazł się w jaskini, ściany pokryte były krystalicznymi naroślami, panował przenikliwy chłód. Gdzieś z tyłu słychać było szmer i plusk - krople wody spadały w zagłębienie skały, tworząc maleńkie, przejrzyste jeziorko. Podniósł wyżej pochodnię, krąg światła objął ścianę przed nim...
Zamarł. Czegoś takiego nie widział jeszcze nigdy w życiu.
Ściana w całości obita była miedzianymi płytami, niegdyś wypolerowanymi do połysku, teraz matowymi i spatynowanymi. Wykuty pracowicie wzór ozdabiał powierzchnię, plącząc się w niezrozumiałych arabeskach. Gdzieniegdzie widać było skupiska szlachetnych kamieni - dopatrzył się topazów, ametystów i lapis-lazuli - gdzie indziej znowu brązowe nity przytrzymywały wielkie połacie wypolerowanego kryształu. Owalne gałki z kości zdobiły środek artefaktu, tkwiąc w wyżłobionych rowkach. Cofnął się kilka kroków, próbując dopatrzeć się sensu w tym wzorze. Wydawało mu się, że linie i żłobkowania układają się w zarys twarzy skrzydlatego demona, tego samego, który powitał ich przy wejściu do jaskini... A może było to tylko złudzenie umysłu, który na siłę szukał w niezrozumiałym znajomych kształtów.
Pod ścianą, ułożone w równe rządki, leżały cienkie, metalowe tabliczki, pokryte gęsto znakami pisma klinowego.
- Doktorze Jones, wszystko w porządku? - odezwał się głos z góry. - Można schodzić?
- Tak! - wrzasnął, zadzierając głowę. Rozległ się niecierpliwy tupot stóp i po chwili na dole byli już wszyscy.
- Dotarliśmy... - w głosie Cutterdale'a brzmiała nieskrywana satysfakcja. - To musi być to. Broń Sumerów, najpilniej strzeżona tajemnica, przyczyna zagłady Sodomy i Gomory. Teraz jest moja.
- To bez sensu - stwierdził z irytacją Indiana. - To się kompletnie nie zgadza z przekazem biblijnym. Według niego, Lot jako jedyny uciekł przed zagładą, a pan twierdzi, że sam był posiadaczem jej narzędzia?
- Niech pan nie traktuje przekazu biblijnego tak serio - parsknął Kaawalidze. - Gdyby pan znał prace naukowców z mojego kraju, wiedziałby pan, że jako źródło historyczne jest on niezbyt wiarygodny - lekceważąco machnął ręką. - Nawet pan nie wierzy chyba w istnienie takiej choćby Arki Przymierza, prawda?
- Nie zastanawiałem się nad tym - odburknął Jones.
- Isz-szaha-el wspomina o zdrajcach, którzy wykradli swemu ludowi święte i starożytne tajemnice - kontynuował Gruzin. - Domyślaliśmy się, że chodzi o Lota. Zbudował tę maszynę... zapewne chciał za jej pomocą objąć władzę nad miastami doliny Siddim. Cóż, coś mu nie wyszło... nie jesteśmy pewni, czy sam nie zachował ostrożności, czy też dosięgła go zemsta współplemieńców. Czy już wszystko jasne, doktorze Jones? - zapytał z kpiną.
Indiana tylko wzruszył ramionami. Też sobie znalazł miejsce na naukowe dysputy. Irytowało go przede wszystkim to, że w głębi ducha do końca był przekonany, że teoria o tajemniczej broni jest bzdurą. Nie wiedział, co właściwie spodziewał się znaleźć, ale na pewno nie to, nie dziwaczną maszynę o niewiadomym przeznaczeniu.
Kaawalidze zbliżył się do metalowej ściany z nie mniejszą satysfakcją.
- To największe odkrycie naukowe od czasów Troi. A nawet dłużej. Jeśli tylko rozszyfrujemy zasadę działania tego urządzenia...
Wziął do ręki jedną z tabliczek, przyświecił pochodnią.
- To nie powinno być trudne - stwierdził. - Tu mamy coś... hm, ujęte w formę poematu... lecz sądzę, że przy odpowiedniej interpretacji da się z tego odczytać informacje o tej machinie. Dużo metafor, taaak... trzeba będzie solidnie to opracować...
- Sądzicie pewnie, że wam w tym pomogę? - ironicznie mruknął Jones.
Obaj, jak na komendę, odwrócili się ku niemu.
- Doktorze Jones - głos Cutterdale'a drgał podejrzanym rozbawieniem. - Czyżby chciał nam pan nadal oferować swoją pomoc? Przyznaję, jestem zaskoczony. Myślę jednak, że nie będzie ona już nam potrzebna. Doprowadził nas pan na miejsce. Teraz pora się pożegnać.
Szczęknęła odbezpieczana broń.
- Zły pomysł... - wycedził Jones. - Zapominacie, że nie wystarczy dotrzeć na miejsce, trzeba jeszcze bezpiecznie powrócić. A ja jestem jedyną osobą, która może nas wszystkich stąd wyprowadzić.
Blefował, lecz miał nadzieję, że Cutterdale się na to złapie.
- Nie sądzę, doktorze Jones - zgasił go Anglik. - Profesor jest tak samo dobrym specjalistą jak pan, starożytne grobowce nie są mu obce, a poza tym przyświeca nam obu ten sam cel. Pragniemy tej broni, chcemy przekazać ją światu... a raczej wybranym, tym, którzy będą godni się nią zaopiekować.
- To znaczy tym, którzy najwięcej zapłacą - parsknęła Kate. Cutterdale zmierzył ją zimnym wzrokiem.
- Doktor Bertram... jakże mi przykro. Cóż to będzie za strata dla świata nauki. Niestety, zaufała pani niewłaściwej osobie. Doktor Jones zawsze miał opinię awanturnika i ryzykanta, nikt się nie zdziwi jego zaginięciu podczas kolejnej wyprawy, lecz pani... Dopilnuję, żeby imieniem Katherine Bertram nazwano, hm... co pani powie na jakąś bibliotekę?
- Sir John Sheppard wie, gdzie jesteśmy! - wrzasnął milczący dotychczas Tom, w jego głosie brzmiała narastająca panika. - Wie, że wyruszyliśmy...
- Oczywiście, że wie. Czeka na informacje o naszych zaginionych archeologach... i ja mu tych informacji z przyjemnością dostarczę - Cutterdale uśmiechnął się szeroko, niemal serdecznie, jak niegdyś w Londynie, gdy omawiał z nimi plan wyprawy.
- Cutterdale, załatwmy to szybko - zniecierpliwił się Gruzin. - Mamy jeszcze mnóstwo pracy, musimy dokładnie obejrzeć to ustrojstwo, wrócić i załatwić ciężki sprzęt do odkopania. A ty wciąż gadasz.
- Taka jest zasada - pouczył go Anglik. - Skoro już mają zginąć, niech wiedzą dlaczego.
- Przyznaj się po prostu, że jeszcze nigdy nie zastrzeliłeś człowieka - mruknął z odcieniem pogardy w głosie stary czekista. Podniósł rewolwer, uważnie celując wprost w czoło Jonesa... po czym zmienił zdanie i błyskawicznie przesunął go w stronę pobladłej Kate.
- Nieeee! - rozległ się potężny wrzask i coś runęło na Gruzina, przewracając go na ziemię. Tom Jameson, w odruchu rozpaczliwej odwagi, rzucił się, próbując wyrwać mu broń. Szamotali się zajadle, kopiąc i wierzgając na wszystkie strony. Gruzin był silniejszy i bardziej doświadczony, lecz strach i adrenalina wzmagały siły Toma. Wpadli na ścianę z brązu, przetoczyli się po niej raz i drugi, roztrzaskując kryształowe panele, przesuwając kościane gałki.
Indiana szarpnął za ramię osłupiałą Kate.
- Uciekaj! - syknął. Sam skoczył w stronę Cutterdale'a. Anglik jednak nie dał się zaskoczyć, szybkim ruchem uniósł karabin i wycelował prosto w Jonesa.
- Nie radzę... - wycedził przez zęby. Szturchnął archeologa lufą. - Pod ścianę - rozkazał.
Stłumiony huk strzału rozległ się w jaskini. Kate, będąca już w połowie schodów, obejrzała się i z krzykiem zbiegła w dół. Kaawalidze właśnie wstawał z ziemi, patrząc z pogardą na bezwładnie rozciągnięte u jego stóp ciało Toma. Na piersi chłopaka widniała szybko się powiększająca czerwona plama.
- Tom! - Kate przypadła do swego ucznia. - Tom, o Boże! Nie umieraj!
- Doktor Bertram... - wyszeptał chłopak.
- Nic nie mów, zabierzemy cię stąd - mówiła gorączkowo Kate. - Zróbcie coś! - wrzasnęła, sama nie wiedząc, do kogo właściwie.
- Doktor Bertram... przepraszam... - jęknął słabo Tom. Głowa opadła mu na bok, oczy się zamknęły. Kate podniosła dłoń do ust, przygryzając ją, walcząc z napływającym szlochem.
- Cóż za sentymenty... - mruknął ironicznie Cutterdale. - No dobrze, kończmy już...
Ping! rozległo się za ich plecami. Dziwny, metaliczny dźwięk odbił się echem od kamiennych ścian.
Gruzin i Anglik odwrócili się, zaskoczeni, patrząc na to, co Jones miał okazję obserwować już od dłuższej chwili.
Ściana z miedzi ożyła. Krótkie błyski przebiegały przez wzór ze szlachetnych kamieni, błękitnawe iskierki wykwitały w splątanych arabeskach. Z głębi, zza metalowych płyt, dobiegał narastający dźwięk, jakby brzęczenie roju pszczół. Płaty kryształu rozjarzyły się delikatną poświatą, oprócz jednego, stłuczonego podczas bójki. Błyski stawały się coraz silniejsze, kamienie świeciły już jak małe żarówki. Z szumem i zgrzytem środkowa część ściany rozsunęła się, ukazując w głębi konstrukcję z czterech metalowych trójkątów, otoczoną koncentrycznymi pierścieniami.
- Ogniste działo Sumerów - wyszeptał z zachwytem Cutterdale.
- Lepiej to zatrzymajmy - warknął Gruzin, podbiegając do urządzenia. Zgarnął kilka tabliczek z wierzchu stosu, przeglądał je gorączkowo, klnąc pod nosem, szukając wskazówek. Na oślep naciskał świecące kamienie, przesuwał gałki... Brzęczenie narastało, pierścienie zaczęły się przesuwać i kręcić.
- Job twoju mać! - ryknął wściekle, odskakując od ściany. Podniósł rewolwer i wyładował w nią wszystkie naboje. Trzasnęło, zasyczało, błękitne iskry sypnęły się ze strzaskanego panelu. Jakiś rykoszet gwizdnął koło ucha Jonesa, inny otarł się o jego ramię, rozrywając koszulę, znacząc krwawy ślad.
- Co robisz, durniu! - twarz Cutterdale'a wykrzywiła wściekłość. - Zniszczysz to, idioto! - doskoczył do Kaawalidze i kompletnie nie panując nad sobą, pchnął go wprost na metalowe płyty.
Białobłękitny błysk oślepił ich na chwilę, jak flesz reportera. Patrzyli ze zgrozą, jak Kaawalidze, w chmurze iskier, wstrząsany konwulsjami, osuwa się bezwładnie na ziemię. Jego ciało wygięło się w łuk, z ust wydobywał się chrapliwy ryk, skóra pękała i zaczynała dymić. Rzucił się jeszcze kilka razy, jak ryba na piasku i znieruchomiał. Swąd przypalonego ciała rozszedł się w powietrzu. Brzęczący dźwięk narastał, przechodząc w świdrujące, wysokie, nie do zniesienia wycie. Przez skalną podłogę przebiegło delikatne drżenie. Metalowe kręgi wirowały coraz szybciej, generując nieziemską, błękitnawą poświatę.
- Uciekamy, już! - wrzasnął Indiana, ciągnąc Kate za rękaw. Rzucili się ku schodom. W połowie drogi Jones obejrzał się jeszcze, zdziwiony, że nie słyszy za sobą kroków Cutterdale'a. Anglik miotał się po komnacie, próbując udźwignąć jak najwięcej brązowych tabliczek. Wypadły mu z rąk, rozsypując się z brzękiem, rzucił się na kolana, zgarniając je znów do siebie. Drżenie skał było coraz wyraźniejsze.
- Cutterdale, durniu, zostaw to! - ryknął Jones, sam nie wiedząc, czemu. - Jeszcze zdążysz!
Pasmo oślepiającej bieli przeskoczyło spomiędzy wirujących kręgów, trafiając w sam środek piersi Anglika. Runął na plecy z rozkrzyżowanymi rękami, tabliczki rozsypały się wokół niego nieregularnym wachlarzem. Ciało w jednej chwili spuchło nienaturalnie, jakby wszelka jego wilgoć została momentalnie zamieniona w parę i opadło, sflaczałe, bezkształtne, przypominając wyrzuconą na brzeg meduzę. Blask znów skoncentrował się pośrodku kręgów, jak miniaturowa, pulsująca gwiazda.
- Jones! - wrzasnęła z góry Kate. - Szybciej!
Wypadli do komnaty grobowej. Znicz nadal płonął czerwonawym blaskiem, krew Karla nie zdążyła jeszcze zakrzepnąć. Drżenie przebiegało przez ściany, część fryzu oderwała się i z trzaskiem spadła na ziemię. Brązowe ostrze wysuwało się i chowało, ze świstem tnąc powietrze. Jones z przerażeniem zauważył, że nie tylko ta maszyneria się rozregulowała - także drzwi komnaty zaczynały się powoli zamykać.
- Biegiem! - krzyknął, pociągając za sobą Kate.
- Zaczekaj! - zawołała dziewczyna. - Nie możemy tego tak zostawić, tu są bezcenne zabytki! Zabierzmy coś przynajmniej!
- Za chwilę sami będziemy zabytkami! Biegnij! - szarpnął ją za rękę, wściekły, że nawet w takiej chwili odezwał się w niej naukowiec. Kamienne wrota sunęły nieubłaganie, przejście wciąż się zwężało. Wypchnął Kate na zewnątrz, przeskoczył za nią, ocierając się już barkiem o szorstką powierzchnię głazu. Skrzydła drzwi z hukiem uderzyły o siebie, wzbijając chmurkę pyłu. Zdążyli. Rozejrzał się rozpaczliwie dokoła, szukając jakiejś kryjówki, lecz nie było nic, poza filarami wrót i skąpą przestrzenią podestu. Przylgnęli do kamiennej ściany, kuląc się, osłaniając nawzajem. W głębi ziemi narastał głuchy ryk, strop zaczął osypywać się, wybijając dziury w fałszywej posadzce. Wreszcie potężny paroksyzm wstrząsnął całą jaskinią, wrota zadrgały, jakby od środka uderzył w nie gigantyczny taran. Prąd powietrza przygniótł ich do ściany, odebrał dech. Ryk wzmógł się, nie tłumiony już niczym. W jaskini momentalnie zrobiło się przeraźliwie zimno, z ust wzbijały im się małe, srebrne obłoczki pary. Indiana zaryzykował uniesienie głowy, krótki rzut oka. Przez rozszerzające się szpary w ścianie widział słup białobłękitnego ognia, który przebijał strop jaskini, wznosząc się gdzieś ku niebu strumieniem czystej, niezakłóconej, zimnej energii. Skulił się znów, gdy tuż koło niego przeleciał oderwany ze ściany głaz. Nie mogli tu zostać. Jeszcze chwila, a sklepienie runie.
- Kate, idziemy - potrząsnął nią. Spojrzała na niego oczami, w których źrenice niemal przesłoniły tęczówki, jej usta bezgłośnie uformowały słowo: gdzie?
Rzeczywiście, nie było gdzie. Stali na podeście, jak na wysepce, z jednej strony mając kamienne drzwi, z drugiej to, co niegdyś było posadzką sali, a teraz kupą gruzu najeżoną brązowymi ostrzami. Kolejny wstrząs przetoczył się przez jaskinię, podest zachwiał się jak łódka na wzburzonym morzu. Część ściany osunęła się, wzbijając tumany pyłu. Indiana ścisnął mocniej Kate za ramię, w oczach błysnęła mu nadzieja. Za rumowiskiem widać było coś jakby wejście do szerokiego, niskiego korytarza. Musiał to być korytarz roboczy, ten, którym przywleczono tu niegdyś kamienne wrota. Teraz tylko należało się do niego dostać. Od jego wylotu dzieliło ich szerokie na kilka jardów groźne zapadlisko. Czy przeskoczą? On pewnie tak, ale Kate?
Rozejrzał się. Jeden z filarów podtrzymujących sklepienie sali przekrzywił się, osunął i tkwił teraz pod dziwacznym kątem wraz z wyrwanym ze ściany fragmentem ozdobnego fryzu. Szansa była niewielka... lecz lepsza niż nic. Odpiął od pasa swój niezawodny bat, zamachnął się, końcówka ze świstem owinęła się wokół sterczącego kawałka fryzu. Szarpnął mocno - wydawało się, że punkt zaczepienia wytrzyma. Wcisnął rączkę bata w zimne dłonie Kate, przekrzykując hałas udzielił jej krótkich instrukcji. Kiwnęła głową, odsunęła się nieco dla nabrania rozpędu i skoczyła. Patrzył z niepokojem, jak przelatuje nad rumowiskiem i sterczącymi zeń ostrzami. Na chwilę wstrzymał oddech, zdawało mu się, że nie sięgnie stopami drugiego brzegu. Sięgnęła jednak, choć zachwiała się na niepewnych głazach. Odrzuciła bat wprost w jego ręce. Skoczył, powietrze świsnęło mu w uszach, wylądował po drugiej stronie z wieloletnią wprawą. Szarpnął, podkręcając nieco, by uwolnić końcówkę bata i zdrętwiał na chwilę, gdy ozdobny fryz odłamał się i runął z trzaskiem w rumowisko. Odwrócili się i pobiegli korytarzem w mrok, rozjaśniany jedynie coraz dalszymi odblaskami bladobłękitnego światła.
Nie miał pojęcia, jak długo szli, macając rękami ściany jak ślepcy, potykając się o kamienie, upadając i znów się podnosząc. Dłonie i kolana miał pozdzierane do krwi, w głowie kręciło mu się i szumiało. Wzdrygnął się, gdy coś małego furknęło mu obok głowy, poczuł na policzku dotyk błoniastego skrzydła. Usłyszał obok siebie krótki, zdławiony, pełen obrzydzenia pisk dziewczyny. W pewnym momencie stwierdził wreszcie, że ciemność wokół jakby poszarzała. Tak, to nie było złudzenie, widział niewyraźny zarys sylwetki Kate. Gdzieś, w oddali, lśniła jasna gwiazda, mała, okrągła plama dziennego światła. Ruszyli ku niemu z nową nadzieją w sercach. Korytarz zwęził się, obniżył, musieli iść pochyleni, a w końcu czołgać się na czworakach, lecz plama światła wciąż się rozszerzała, czuli na twarzach powiew chłodnego powietrza.
Korytarz zakończył się nagle, przechodząc w płytką grotę, skalną niszę ukrytą gdzieś w wąwozie. Indiana z radością wyskoczył na zewnątrz i natychmiast cofnął się z okrzykiem bólu, gdy ostre ziarna gradu uderzyły w jego plecy, okryte już tylko strzępami koszuli. Szalała burza. Błyskawice przetaczały się z rykiem po niebie, wicher wył i jęczał w zakamarkach wąwozu, grad sypał gęsto, tworząc przed nimi niemalże ruchomą, błyszczącą zimno ścianę. Kate dołączyła do Jonesa i z osłupieniem wpatrywała się w szaleństwo żywiołów. Skłębione chmury wisiały nisko, gdzieś wśród nich dogasały resztki niesamowitego, białobłękitnego światła.
- Co to ma być, koniec świata? - zdumiała się dziewczyna. - Tu nigdy nie było takich burz!
- Ciesz się, że to nie ogień i siarka - stwierdził Jones. - Podejrzewam, że mało brakowało...
- Myślisz, że to przez to... urządzenie? - wzdrygnęła się. - Cóż, mam nadzieję, że przysypało je dokładnie. Jakoś nie mam ochoty go badać.
- Musimy dotrzeć do wioski - Jones próbował cokolwiek dojrzeć przez falującą kotarę gradu. Piorun uderzył gdzieś niedaleko, huk gromu niemalże ich ogłuszył.
- Musimy to przeczekać - Kate oparła się o ścianę i zamknęła oczy. Była blada, zmęczona, lecz na jej ustach igrał dumny, zwycięski uśmiech. Indiana przysunął się bliżej, objął ją ramieniem. Jej twarz była podrapana, włosy przysypane pyłem i kurzem. On pewnie też nie wyglądał lepiej. Pocałował ją delikatnie, usta miała spierzchnięte i jakby słonawe.
- To może potrwać.
- Nie szkodzi.
- Indiana... - mruknęła Kate po chwili. - Wiesz, w tej jaskini bałam się tak strasznie... jak jeszcze nigdy w życiu. A jak wyszliśmy, poczułam... że już chyba nigdy niczego nie będę się bać. Nie teraz, nie po tym wszystkim. To chyba niezbyt dobrze wpłynie na mój charakter, jak sądzisz? - uśmiechnęła się na wpół kpiąco.
- Nie martw się, gorszy już nie będzie - przygarnął ją mocniej, oboje się roześmiali. - Co robisz? - zapytał ze zdumieniem.
Jej drobne dłonie właśnie pomagały mu pozbyć się paska z kaburą.
- Coś, na co miałam ochotę, odkąd cię poznałam, draniu - wymamrotała mu wprost do ucha.
- Ach tak, doktor Bertram? W takim razie ja też chętnie pokażę pani, na co miałem ochotę...
Wicher nadal wył wściekle, błyskawice rozdzierały niebo, jednak mała, płytka grota nagle stała się najprzytulniejszym miejscem na świecie.
- Kate, nie masz wrażenia, że w tej historii jeszcze ktoś maczał palce? Od samego początku? - mruknął niewyraźnie Indiana.
- Kto niby?
- Astarte. Cholerna Astarte.
Epilog
Śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci lorda Eustachego Cutterdale'a trwało niemalże do połowy grudnia. Choć Scotland Yard z pewną nieufnością przyjmował zeznania ekscentrycznego amerykańskiego archeologa, jednak autorytet Kate Bertram, poparty również słowami sir Johna i lady Cecilii, przekonał ich wreszcie. Oficjalna wersja brzmiała: nieszczęśliwy wypadek podczas ekspedycji. Indiana i Kate bez większych dyskusji zgodzili się, że o tajemniczej maszynie lepiej w ogóle nie wspominać. Niech spoczywa w pokoju, pogrzebana pod stropem jaskini.
Gorszą sprawą było zawiadomienie rodziny Toma Jamesona. Kate uparła się, że zrobi to osobiście, była wszak odpowiedzialna za całą wyprawę i wszystkich jej uczestników. Wróciła blada i roztrzęsiona, na resztę dnia zamknęła się w swym mieszkaniu, sama. Nie opowiedziała o szczegółach tej wizyty nikomu, nawet Indianie.
W zasadzie, skoro śledztwo dobiegło końca, a skandal dyplomatyczny, jakiego się obawiali w związku z udziałem w całej sprawie Bieriezowa, został zręcznie zatuszowany, Jones mógłby spokojnie wrócić do siebie. Przedłużał jednak pobyt w Londynie, mamrocząc coś o zaległym urlopie. Nadal kłócili się z Kate na tematy zawodowe i nie tylko. Ponieważ jednak godzili się z równym temperamentem, co zaczynali spory, żadne z nich nie protestowało przeciwko takiemu obrotowi rzeczy. Tak minęły święta i nadszedł Sylwester.
Sir John i lady Cecilia ściągnęli jakiś czas temu do kraju, czekało ich przeniesienie na nową placówkę. Póki co, pani konsulowa stwierdziła, że nadszedł czas, aby wreszcie zorganizować z dawna planowany bal maskowy w ich podmiejskiej rezydencji. Jones i Kate znaleźli się wśród honorowych gości.
Tuż przed północą wymknęli się, znudzeni, na taras. Za nimi szumiało i brzęczało zgromadzone tłumnie wytworne towarzystwo, lady Cecilia robiła furorę w swym stroju kapłanki Astarte, prowadzono błahe rozmowy, służba krążyła z tacami zakąsek i kieliszków... Mieli dość. Żadne z nich nie było przyzwyczajone do takiego życia i chyba nie zamierzali się przyzwyczajać. Nie wiedzieć kiedy, rozmowa skręciła w stronę pamiętnej ekspedycji.
- Więc od początku chodziło o broń - mruknął Jones, wpatrując się w odległe światła miasta. - Nie wierzyłem w to. Ale zawsze chodzi o coś takiego. Broń, pieniądze, władzę...
- Władzę... - powtórzyła jak echo Kate. - Cutterdale był opętany żądzą władzy. Nie znałeś go wcześniej, ja tak. Wiem, że zawsze dążył do celu po trupach, najpierw niszcząc swych rywali w biznesie, potem już całkiem dosłownie.
- Cóż, szkoda, że nie mogliśmy zbadać tego urządzenia. To mogłoby pchnąć naukę na zupełnie nowe tory. Ale z drugiej strony... dobrze się stało, że to coś zostało tam, zasypane. W takich rękach... - pokręcił głową.
- Żądza władzy to okropna rzecz. Zatruwa umysły, zmienia ludzi w potwory - mruknęła Kate sentencjonalnie.
- W takim razie mamy o jednego opętańca mniej - stwierdził Jones, przyciągając ją do siebie. - Może świat zyska przez to trochę więcej spokoju. Szczęśliwego Nowego Roku! - objął ją, zatonęli w mocnym, gorącym, długim pocałunku.
W niebo strzeliły fajerwerki. Nadchodził rok 1933.
5 komentarzy:
No więc jak zawsze...
Z jednej strony żal, że to odcinek ostatni, z drugiej zadowolenie, graniczące z zachwytem, że tak ładnie Kura z tego wybrnęła.
Jak mawiają krytycy współczesnej muzyki: "spójne i logiczne to jest".
Nawet Maszyna Robiąca "Ping" jest logicznie niewyeksploatowana fabularnie, a w zamian to, co dzieje się po jej uruchomieniu - po prostu budzi podziw. Jedna wielka niewiadoma co do tego "jak to wykorzystać i czemu to służy".
Naprawdę podziwiam.
jasza
I nietoperz przeleciał!
A więc, gratuluję Pierwszego Długiego Ukończonego Dzieła. czekamy na następne.
Wdzięczna za nietoperza Naczelna Redaktorka.
Cholernie to długie ^^ podziwiam, że ukończyłaś takie dzieło… chciałabym, żeby mi starczyło cierpliwości. Pozdrawiam serdecznie. [merenwen-alcarin.blog.onet.pl]
Dzieki za ciekawe informacje
Ogólna refleksja po ukończeniu czytania tego opowiadania: szkoda. Szkoda, że to już koniec. Bardzo dobrze skonstruowana opowieść, doskonała pod wszystkimi względami. A ci, którzy wcześniej wyrzekali i wypowiadali się na ten temat nieprzyjaźnie, wręcz niegrzecznie chwilami, są godni pożałowania. Bo przecież trzeba mieć trochę poczucia rzeczywistości, a takie zachowanie w komentarzach świadczy po prostu o jego braku, na równi z wychowaniem. Ale tak to bywa, gdy perły rzuca się między wieprze.
Pozdrawiam serdecznie.
Prześlij komentarz