III.
Abner był wściekły.
Długimi, zamaszystymi krokami przemierzał w tę i z powrotem ich obszerną kuchnię, a jeżąca się groźnie broda nadawała mu wygląd pirata.
Powód jego wściekłości leżał na stole - wąska, biała koperta, upstrzona licznymi pieczęciami oraz napisami po angielsku i arabsku.
I nie chodziło tylko o to, że wszelkich urzędowych pism Ravenwood nie znosił wręcz organicznie. Niewinny, biały prostokąt na stole był zapowiedzią katastrofy. A przynajmniej poważnych kłopotów.
- Przecież mówiłeś, że wszystkie formalności są załatwione! - Indianie udzielił się nastrój przyjaciela, był równie poirytowany i wytrącony z równowagi.
- Były! - warknął Abner. - Dwa miesiące był święty spokój! Teraz sobie o nas przypomnieli, skurrr... - rzucił okiem na Marion i zmełł w ustach przekleństwo.
- Chcą łapówki? - dociekał Indiana, biorąc do ręki pismo. Suchym, oficjalnym językiem zawiadamiało ono, że "ze względu na rozporządzenie nr... łamane przez... należy zgłosić się w celu ponownego rozpatrzenia warunków udzielenia licencji na wykopaliska". Mogło to oznaczać wiele - od faktycznie suchej formalności, w co nie bardzo wierzył, poprzez konieczność wykupienia się słonym bakszyszem, aż do całkowitego cofnięcia zezwolenia na prace. Powody takiej decyzji były zwykle enigmatyczne... ot, zmiana kierunku wiatru wiejącego gdzieś w górze, poza ich zasięgiem.
- A diabli wiedzą, pewnie tak - Abner parsknął gniewnie. - Tak jakbym mało wpakował w te nienasycone gardła!
- A twój fundusz specjalny? - Indiana zrobił aluzję do pieniędzy, jakie każdy przewidujący podróżnik zostawiał sobie na ewentualne "załatwianie formalności".
- Kończy się - wyjaśnił Abner lakonicznie. Usiadł ciężko za stołem opierając głowę na ręce. Zaskoczony Indiana spojrzał na niego pytająco. Tak doświadczony człowiek jak Abner powinien doskonale się orientować, jakie kwoty przeznaczyć na tego typu delikatne negocjacje. Albo chciwość miejscowych urzędników przekraczała zwyczajową miarę, albo też ich sytuacja była bardziej niepewna, niż przypuszczał.
- Dobra, nie ma co się zastanawiać - stwierdził. - Jutro pójdziemy do tego urzędasa... mówiłeś, że jak się nazywa?
- Mustafa Khamil - mruknął Abner. - Dziwna rzecz, poprzednio wydawał się całkiem rozsądny. Nie robił żadnych trudności. Świat schodzi na psy! - westchnął.
***
Biuro Mustafy Khamila, lokalnego przedstawiciela Departamentu Starożytności, mieściło się skromnie w jednym z pokojów na parterze hotelu. Czekali w obszernym, ciemnawym holu, popatrując na niepozorne drzwi, oznaczone jedynie niewielką tabliczką po angielsku i arabsku. Oczekiwanie przedłużało się. Abner przechadzał się po holu niemalże zgrzytając zębami ze złości. Indiana wręcz przeciwnie - ze stoickim spokojem rozsiadł się w fotelu, tuż obok stojaka z gazetami. Przeglądał je niedbale i bez pośpiechu, jakby szukając możliwie najświeższego egzemplarza. Znalazł wreszcie coś z lokalnej prasy, rozłożył przed sobą i pogrążył się w lekturze.
- Jak możesz być taki spokojny! - fuknął z wyrzutem Abner. - Cała wyprawa wisi na włosku!
- Wiem - odparł Jones przyciszonym głosem. - Ale to nie powód, żeby dawać im satysfakcję. Siadaj i rób to, co ja - wskazał mu czasopisma.
- Myślisz, że potrafię się skupić? - Abner wzruszył ramionami.
- Przynajmniej udawaj. Jestem pewien, że ktoś z tych tutaj - ruchem głowy ogarnął hol i kręcące się po nim osoby z obsługi - obserwuje nas.
Abner niechętnie usadowił się w fotelu obok i z ociąganiem sięgnął po pierwszą z brzegu gazetę.
Czekali. Wzrok Indiany ślizgał się nieuważnie po nagłówkach. Dziś w Asuanie premiera "Syna szejka", z nieodżałowanym Valentino! Sensacyjna kradzież w muzeum, sprawcy wciąż nieuchwytni! Turyści masowo kupują podrabiane pamiątki! Przebiegał wzrokiem artykuły, prawie nie rozumiejąc treści.
Wreszcie oczekiwanie dobiegło końca. Oznaczone tabliczką drzwi otwarły się szeroko, zachęcając do wejścia. Podnieśli się niespiesznie, starannie złożyli gazety i ruszyli w ich stronę.
Mustafa Khamil, człowiek, od którego zależał dalszy los ich ekspedycji, był szczupłym, niewysokim mężczyzną około pięćdziesiątki, o cerze znacznie ciemniejszej niż przeciętny Egipcjanin - znać było, że pochodzi prawdopodobnie z któregoś z plemion Nubii. Czarne oczy patrzyły chłodno i przenikliwie, a w jego zachowaniu znać było raczej brytyjską sztywność, niż wylewność ludzi Wschodu. Lata pracy w kolonialnej administracji odcisnęły na nim swe wyraźne piętno. Teraz zaś, siedząc za swym szerokim biurkiem, pod portretem króla Fuada, zdawał się równie nieporuszony, a jego słowa równie ostateczne, co wyroki Ozyrysa. I jak Ozyrys, jednym zdaniem mógł otworzyć ich ekspedycji drogę do raju dalszych poszukiwań, bądź piekła powrotu z pustymi rękami.
Znowu czekali, tym razem aż urzędnik skończy przeglądać papiery. Abner był wyraźnie spięty, Indiana starał się zachowywać nonszalancką pozę.
- Zapewne dziwią się panowie, po co ta wizyta - zagaił wreszcie Khamil. - Profesor Ravenwood załatwił wszak wszystkie formalności, przedstawił dokumenty i uzyskał zgodę naszego rządu na prowadzenie wykopalisk w Abu Simbel. Przewidując dołączenie do swej wyprawy pana Jonesa, poprosił o zgodę również dla niego.
- A zatem w czym tkwi problem? - głos Indiany był chłodny, opanowany, bez śladu nerwów.
- Przepisy - Mustafa Khamil wzruszył ramionami. - Trzy dni temu otrzymaliśmy okólnik naszego dyrektora, Pierre'a Lacau, w sprawie ekspedycji prowadzących poszukiwania w obiektach z czasów Nowego Państwa. Wiem, że mają panowie licencję na wywóz znalezionych przedmiotów kultu, wotów oraz przedmiotów codziennego użytku... zgodnie z załączoną specyfikacją... jednak odrębnymi przepisami objęte zostały mumie, posągi i wyroby ze złota o wartości przekraczającej... - zagłębił się w papiery, pomrukując cicho.
Abner spojrzał porozumiewawczo na Indianę. Znał ten styl. Odrębne przepisy, okólniki i wyjątki... cały ten biurokratyczny bełkot miał przykryć jedną podstawową sprawę - żądanie łapówki. Był na swoim terenie.
- Dobrze, a zatem przejdźmy do konkretów - wysunął się do przodu, pochylając lekko nad biurkiem urzędnika. - Ile będzie kosztować zachowanie naszej licencji na pierwotnych warunkach?
Khamil podniósł głowę znad notatek, czarne oczy zalśniły zimno.
- Profesorze Ravenwood - powiedział powoli, staranną dykcją - sądzę, że wyrobił pan sobie całkowicie błędne pojęcie o działaniu naszej administracji.
Indiana aż się skrzywił. Jasna cholera. Abner, bezpośredni jak zwykle, gotowy jest wszystko popsuć. Najwyraźniej Khamil nie należał do tych, którzy bez ogródek domagali się zaspokojenia swej chciwości. A może... może chodziło o coś więcej?
- Nie dziwię się panu zresztą - kontynuował Egipcjanin. - Pożałowania godne praktyki moich - wstydzę się tego słowa - kolegów po fachu, mogły doprowadzić pana do wyrobienia sobie tego, jakże krzywdzącego dla naszego kraju, obrazu.
Indiana o mało co nie syknął. Było gorzej, niż myślał. Urzędnik wypierający się łapówkarstwa musiał liczyć na coś większego. Dużo większego.
- Widzę, że muszę szerzej wyjaśnić panom sytuację - Khamil poprawił się w swym fotelu. - Jak wspomniałem, otrzymaliśmy okólnik dotyczący poszukiwań zabytków z okresu Nowego Państwa. Nie jest to zwykły dokument. Sytuacja nie jest zwyczajna. Zapewne słyszeli panowie o serii zuchwałych kradzieży, dokonanych w kilku największych muzeach oraz na stanowiskach archeologicznych... w Kairze, Fajum, Luksorze, a ostatnio również Asuanie.
Indiana powoli pokiwał głową. Kradzieże i pokątna sprzedaż zabytków były prawdziwą plagą. Egipska policja niewiele mogła zdziałać i zazwyczaj patrzyła przez palce na setki drobnych złodziejaszków plądrujących ukradkiem okolice piramid i grobowców. Tym razem sytuacja rzeczywiście musiała być nietypowa.
- Liczne skradzione zabytki, przeważnie drobne wyroby ze złota i kamieni szlachetnych - wyjaśniał tymczasem Khamil - pochodzą właśnie z tego okresu. Pojawiło się podejrzenie, że złodziejska szajka może działać pod przykrywką... ekspedycji archeologicznej. Stąd instrukcja, aby...
- To oburzające! - ryknął Abner zrywając się z miejsca. - Jestem profesorem uniwersytetu w Chicago! Mój dorobek naukowy jest doskonale znany! Jak pan śmie podejrzewać, że mógłbym mieć coś wspólnego...
- Proszę siadać, profesorze Ravenwood - głos Khamila nadal był zimny i spokojny, twarz nieprzenikniona. - Nie pozwolił mi pan dokończyć. Instrukcja mówi, aby ostrzec członków działających na naszym terenie ekip archeologicznych, a także wzmóc nadzór nad wywożonymi eksponatami. Poproszę panów teraz o podpisanie zgody na dodatkową kontrolę obiektów przeznaczonych do wysyłki za granicę. Oznacza to, że będą panowie musieli zawiadamiać mnie o każdym transporcie... ja natomiast, jako przedstawiciel Departamentu Starożytności, będę podejmował ostateczną decyzję, co do poszczególnych artefaktów. Jak wspomniałem, dotyczy to zwłaszcza posągów, mumii oraz przedmiotów ze złota.
Abner usiadł, ze świstem wypuszczając powietrze z płuc.
- A co, jeśli jakiś przedmiot nie przejdzie kontroli? - zapytał, choć odpowiedź była oczywista.
- Wówczas będę miał prawo zatrzymać go... do dalszych wyjaśnień.
- Jak rozumiem... musimy podpisać? - Indiana spojrzał Khamilowi prosto w oczy. Pod ciemnym wąsem urzędnika pojawił się jakby cień uśmiechu.
- Oczywiście. Każda ekspedycja, która chce przedłużyć swą licencję, musi to zrobić.
Obaj archeolodzy spojrzeli na siebie. Indiana lekko, niemal niedostrzegalnie wzruszył ramionami. Sytuacja była patowa - jeśli nie podpiszą, stracą prawo do poszukiwań w Abu Simbel. Jeśli podpiszą - Egipcjanie będą mieli prawo zatrzymać lwią część z ich zdobyczy. Jednak nawet lwia część to nie było wszystko, a poza tym... zawsze jeszcze istniał fundusz specjalny.
- Niech pan da te papiery - mruknął zrezygnowany Abner. - I miejmy to już za sobą.
- Współpraca z panami to prawdziwa przyjemność - stwierdził Khamil podając mu pióro. W jego spokojnym głosie nie słychać było cienia ironii.
Podpisali podane dokumenty, choć Abner - na znak protestu? - ozdobił swe nazwisko potężnym kleksem.
- Dziękuję - urzędnik zabrał papiery, przesypał je miałkim piaskiem, który wchłonął nadmiar atramentu. - Ach, profesorze Ravenwood, chciałbym zapytać jeszcze o jedno - zagadnął Abnera, który trzymał już rękę na klamce.
- Tak? - burknął ponuro archeolog.
- W zeszłym roku był pan w Karnaku, nieprawdaż?
- Oczywiście. Dlaczego pan pyta?
- To nie ma wprawdzie nic wspólnego z pana obecną wyprawą... lecz tam również dokonano kradzieży. W jednej z pobocznych świątyń - ciemne oczy Mustafy Khamila wpatrywały się uważnie w Abnera.
- Co pan insynuuje? - Ravenwood zacisnął pięści, wydawało się, że jego wytrzymałość doprowadzona została do ostatniej granicy. - W Karnaku prowadziłem badania naukowe i jedyne, co stamtąd wywiozłem, to szkice i notatki!
- Ależ nie twierdzę, że było inaczej... - Khamil obojętnie opuścił wzrok na swe dokumenty. - Chciałem jedynie pana... poinformować. Być może będzie nam pan potrzebny jako konsultant.
- Z przyjemnością - wycedził Abner, z trudem zmuszając się do zachowania spokoju. - A teraz pozwoli pan, że się pożegnamy.
Wyszli. Tuż za drzwiami archeolog dał upust swej złości z całej siły waląc pięścią w ścianę. Zaklął głośno i paskudnie, ściągając na siebie zgorszone spojrzenia paru osób zebranych przy recepcji. Indiana z niepokojem przyglądał się przyjacielowi. Twarz miał zaczerwienioną, oddychał ciężko i nierówno. Wyglądało na to, że cała ta rozmowa kosztowała go więcej wysiłku i nerwów niż można się było spodziewać.
- Indy, nie czekaj na mnie - wychrypiał Abner. - Muszę jeszcze... coś załatwić.
Z tymi słowami zniknął błyskawicznie w drzwiach hotelu.
Indiana zawahał się. Tak... powinien wrócić na kwaterę, powiadomić o wszystkim Marion... na pewno niepokoiła się o dalsze losy wyprawy. Coś go jednak powstrzymywało. Rozglądał się niezdecydowanie po holu, jakby szukając jakiejś znajomej postaci... której oczywiście tam nie było.
Postanowił wstąpić na chwilę do baru.
Abner był wściekły.
Długimi, zamaszystymi krokami przemierzał w tę i z powrotem ich obszerną kuchnię, a jeżąca się groźnie broda nadawała mu wygląd pirata.
Powód jego wściekłości leżał na stole - wąska, biała koperta, upstrzona licznymi pieczęciami oraz napisami po angielsku i arabsku.
I nie chodziło tylko o to, że wszelkich urzędowych pism Ravenwood nie znosił wręcz organicznie. Niewinny, biały prostokąt na stole był zapowiedzią katastrofy. A przynajmniej poważnych kłopotów.
- Przecież mówiłeś, że wszystkie formalności są załatwione! - Indianie udzielił się nastrój przyjaciela, był równie poirytowany i wytrącony z równowagi.
- Były! - warknął Abner. - Dwa miesiące był święty spokój! Teraz sobie o nas przypomnieli, skurrr... - rzucił okiem na Marion i zmełł w ustach przekleństwo.
- Chcą łapówki? - dociekał Indiana, biorąc do ręki pismo. Suchym, oficjalnym językiem zawiadamiało ono, że "ze względu na rozporządzenie nr... łamane przez... należy zgłosić się w celu ponownego rozpatrzenia warunków udzielenia licencji na wykopaliska". Mogło to oznaczać wiele - od faktycznie suchej formalności, w co nie bardzo wierzył, poprzez konieczność wykupienia się słonym bakszyszem, aż do całkowitego cofnięcia zezwolenia na prace. Powody takiej decyzji były zwykle enigmatyczne... ot, zmiana kierunku wiatru wiejącego gdzieś w górze, poza ich zasięgiem.
- A diabli wiedzą, pewnie tak - Abner parsknął gniewnie. - Tak jakbym mało wpakował w te nienasycone gardła!
- A twój fundusz specjalny? - Indiana zrobił aluzję do pieniędzy, jakie każdy przewidujący podróżnik zostawiał sobie na ewentualne "załatwianie formalności".
- Kończy się - wyjaśnił Abner lakonicznie. Usiadł ciężko za stołem opierając głowę na ręce. Zaskoczony Indiana spojrzał na niego pytająco. Tak doświadczony człowiek jak Abner powinien doskonale się orientować, jakie kwoty przeznaczyć na tego typu delikatne negocjacje. Albo chciwość miejscowych urzędników przekraczała zwyczajową miarę, albo też ich sytuacja była bardziej niepewna, niż przypuszczał.
- Dobra, nie ma co się zastanawiać - stwierdził. - Jutro pójdziemy do tego urzędasa... mówiłeś, że jak się nazywa?
- Mustafa Khamil - mruknął Abner. - Dziwna rzecz, poprzednio wydawał się całkiem rozsądny. Nie robił żadnych trudności. Świat schodzi na psy! - westchnął.
***
Biuro Mustafy Khamila, lokalnego przedstawiciela Departamentu Starożytności, mieściło się skromnie w jednym z pokojów na parterze hotelu. Czekali w obszernym, ciemnawym holu, popatrując na niepozorne drzwi, oznaczone jedynie niewielką tabliczką po angielsku i arabsku. Oczekiwanie przedłużało się. Abner przechadzał się po holu niemalże zgrzytając zębami ze złości. Indiana wręcz przeciwnie - ze stoickim spokojem rozsiadł się w fotelu, tuż obok stojaka z gazetami. Przeglądał je niedbale i bez pośpiechu, jakby szukając możliwie najświeższego egzemplarza. Znalazł wreszcie coś z lokalnej prasy, rozłożył przed sobą i pogrążył się w lekturze.
- Jak możesz być taki spokojny! - fuknął z wyrzutem Abner. - Cała wyprawa wisi na włosku!
- Wiem - odparł Jones przyciszonym głosem. - Ale to nie powód, żeby dawać im satysfakcję. Siadaj i rób to, co ja - wskazał mu czasopisma.
- Myślisz, że potrafię się skupić? - Abner wzruszył ramionami.
- Przynajmniej udawaj. Jestem pewien, że ktoś z tych tutaj - ruchem głowy ogarnął hol i kręcące się po nim osoby z obsługi - obserwuje nas.
Abner niechętnie usadowił się w fotelu obok i z ociąganiem sięgnął po pierwszą z brzegu gazetę.
Czekali. Wzrok Indiany ślizgał się nieuważnie po nagłówkach. Dziś w Asuanie premiera "Syna szejka", z nieodżałowanym Valentino! Sensacyjna kradzież w muzeum, sprawcy wciąż nieuchwytni! Turyści masowo kupują podrabiane pamiątki! Przebiegał wzrokiem artykuły, prawie nie rozumiejąc treści.
Wreszcie oczekiwanie dobiegło końca. Oznaczone tabliczką drzwi otwarły się szeroko, zachęcając do wejścia. Podnieśli się niespiesznie, starannie złożyli gazety i ruszyli w ich stronę.
Mustafa Khamil, człowiek, od którego zależał dalszy los ich ekspedycji, był szczupłym, niewysokim mężczyzną około pięćdziesiątki, o cerze znacznie ciemniejszej niż przeciętny Egipcjanin - znać było, że pochodzi prawdopodobnie z któregoś z plemion Nubii. Czarne oczy patrzyły chłodno i przenikliwie, a w jego zachowaniu znać było raczej brytyjską sztywność, niż wylewność ludzi Wschodu. Lata pracy w kolonialnej administracji odcisnęły na nim swe wyraźne piętno. Teraz zaś, siedząc za swym szerokim biurkiem, pod portretem króla Fuada, zdawał się równie nieporuszony, a jego słowa równie ostateczne, co wyroki Ozyrysa. I jak Ozyrys, jednym zdaniem mógł otworzyć ich ekspedycji drogę do raju dalszych poszukiwań, bądź piekła powrotu z pustymi rękami.
Znowu czekali, tym razem aż urzędnik skończy przeglądać papiery. Abner był wyraźnie spięty, Indiana starał się zachowywać nonszalancką pozę.
- Zapewne dziwią się panowie, po co ta wizyta - zagaił wreszcie Khamil. - Profesor Ravenwood załatwił wszak wszystkie formalności, przedstawił dokumenty i uzyskał zgodę naszego rządu na prowadzenie wykopalisk w Abu Simbel. Przewidując dołączenie do swej wyprawy pana Jonesa, poprosił o zgodę również dla niego.
- A zatem w czym tkwi problem? - głos Indiany był chłodny, opanowany, bez śladu nerwów.
- Przepisy - Mustafa Khamil wzruszył ramionami. - Trzy dni temu otrzymaliśmy okólnik naszego dyrektora, Pierre'a Lacau, w sprawie ekspedycji prowadzących poszukiwania w obiektach z czasów Nowego Państwa. Wiem, że mają panowie licencję na wywóz znalezionych przedmiotów kultu, wotów oraz przedmiotów codziennego użytku... zgodnie z załączoną specyfikacją... jednak odrębnymi przepisami objęte zostały mumie, posągi i wyroby ze złota o wartości przekraczającej... - zagłębił się w papiery, pomrukując cicho.
Abner spojrzał porozumiewawczo na Indianę. Znał ten styl. Odrębne przepisy, okólniki i wyjątki... cały ten biurokratyczny bełkot miał przykryć jedną podstawową sprawę - żądanie łapówki. Był na swoim terenie.
- Dobrze, a zatem przejdźmy do konkretów - wysunął się do przodu, pochylając lekko nad biurkiem urzędnika. - Ile będzie kosztować zachowanie naszej licencji na pierwotnych warunkach?
Khamil podniósł głowę znad notatek, czarne oczy zalśniły zimno.
- Profesorze Ravenwood - powiedział powoli, staranną dykcją - sądzę, że wyrobił pan sobie całkowicie błędne pojęcie o działaniu naszej administracji.
Indiana aż się skrzywił. Jasna cholera. Abner, bezpośredni jak zwykle, gotowy jest wszystko popsuć. Najwyraźniej Khamil nie należał do tych, którzy bez ogródek domagali się zaspokojenia swej chciwości. A może... może chodziło o coś więcej?
- Nie dziwię się panu zresztą - kontynuował Egipcjanin. - Pożałowania godne praktyki moich - wstydzę się tego słowa - kolegów po fachu, mogły doprowadzić pana do wyrobienia sobie tego, jakże krzywdzącego dla naszego kraju, obrazu.
Indiana o mało co nie syknął. Było gorzej, niż myślał. Urzędnik wypierający się łapówkarstwa musiał liczyć na coś większego. Dużo większego.
- Widzę, że muszę szerzej wyjaśnić panom sytuację - Khamil poprawił się w swym fotelu. - Jak wspomniałem, otrzymaliśmy okólnik dotyczący poszukiwań zabytków z okresu Nowego Państwa. Nie jest to zwykły dokument. Sytuacja nie jest zwyczajna. Zapewne słyszeli panowie o serii zuchwałych kradzieży, dokonanych w kilku największych muzeach oraz na stanowiskach archeologicznych... w Kairze, Fajum, Luksorze, a ostatnio również Asuanie.
Indiana powoli pokiwał głową. Kradzieże i pokątna sprzedaż zabytków były prawdziwą plagą. Egipska policja niewiele mogła zdziałać i zazwyczaj patrzyła przez palce na setki drobnych złodziejaszków plądrujących ukradkiem okolice piramid i grobowców. Tym razem sytuacja rzeczywiście musiała być nietypowa.
- Liczne skradzione zabytki, przeważnie drobne wyroby ze złota i kamieni szlachetnych - wyjaśniał tymczasem Khamil - pochodzą właśnie z tego okresu. Pojawiło się podejrzenie, że złodziejska szajka może działać pod przykrywką... ekspedycji archeologicznej. Stąd instrukcja, aby...
- To oburzające! - ryknął Abner zrywając się z miejsca. - Jestem profesorem uniwersytetu w Chicago! Mój dorobek naukowy jest doskonale znany! Jak pan śmie podejrzewać, że mógłbym mieć coś wspólnego...
- Proszę siadać, profesorze Ravenwood - głos Khamila nadal był zimny i spokojny, twarz nieprzenikniona. - Nie pozwolił mi pan dokończyć. Instrukcja mówi, aby ostrzec członków działających na naszym terenie ekip archeologicznych, a także wzmóc nadzór nad wywożonymi eksponatami. Poproszę panów teraz o podpisanie zgody na dodatkową kontrolę obiektów przeznaczonych do wysyłki za granicę. Oznacza to, że będą panowie musieli zawiadamiać mnie o każdym transporcie... ja natomiast, jako przedstawiciel Departamentu Starożytności, będę podejmował ostateczną decyzję, co do poszczególnych artefaktów. Jak wspomniałem, dotyczy to zwłaszcza posągów, mumii oraz przedmiotów ze złota.
Abner usiadł, ze świstem wypuszczając powietrze z płuc.
- A co, jeśli jakiś przedmiot nie przejdzie kontroli? - zapytał, choć odpowiedź była oczywista.
- Wówczas będę miał prawo zatrzymać go... do dalszych wyjaśnień.
- Jak rozumiem... musimy podpisać? - Indiana spojrzał Khamilowi prosto w oczy. Pod ciemnym wąsem urzędnika pojawił się jakby cień uśmiechu.
- Oczywiście. Każda ekspedycja, która chce przedłużyć swą licencję, musi to zrobić.
Obaj archeolodzy spojrzeli na siebie. Indiana lekko, niemal niedostrzegalnie wzruszył ramionami. Sytuacja była patowa - jeśli nie podpiszą, stracą prawo do poszukiwań w Abu Simbel. Jeśli podpiszą - Egipcjanie będą mieli prawo zatrzymać lwią część z ich zdobyczy. Jednak nawet lwia część to nie było wszystko, a poza tym... zawsze jeszcze istniał fundusz specjalny.
- Niech pan da te papiery - mruknął zrezygnowany Abner. - I miejmy to już za sobą.
- Współpraca z panami to prawdziwa przyjemność - stwierdził Khamil podając mu pióro. W jego spokojnym głosie nie słychać było cienia ironii.
Podpisali podane dokumenty, choć Abner - na znak protestu? - ozdobił swe nazwisko potężnym kleksem.
- Dziękuję - urzędnik zabrał papiery, przesypał je miałkim piaskiem, który wchłonął nadmiar atramentu. - Ach, profesorze Ravenwood, chciałbym zapytać jeszcze o jedno - zagadnął Abnera, który trzymał już rękę na klamce.
- Tak? - burknął ponuro archeolog.
- W zeszłym roku był pan w Karnaku, nieprawdaż?
- Oczywiście. Dlaczego pan pyta?
- To nie ma wprawdzie nic wspólnego z pana obecną wyprawą... lecz tam również dokonano kradzieży. W jednej z pobocznych świątyń - ciemne oczy Mustafy Khamila wpatrywały się uważnie w Abnera.
- Co pan insynuuje? - Ravenwood zacisnął pięści, wydawało się, że jego wytrzymałość doprowadzona została do ostatniej granicy. - W Karnaku prowadziłem badania naukowe i jedyne, co stamtąd wywiozłem, to szkice i notatki!
- Ależ nie twierdzę, że było inaczej... - Khamil obojętnie opuścił wzrok na swe dokumenty. - Chciałem jedynie pana... poinformować. Być może będzie nam pan potrzebny jako konsultant.
- Z przyjemnością - wycedził Abner, z trudem zmuszając się do zachowania spokoju. - A teraz pozwoli pan, że się pożegnamy.
Wyszli. Tuż za drzwiami archeolog dał upust swej złości z całej siły waląc pięścią w ścianę. Zaklął głośno i paskudnie, ściągając na siebie zgorszone spojrzenia paru osób zebranych przy recepcji. Indiana z niepokojem przyglądał się przyjacielowi. Twarz miał zaczerwienioną, oddychał ciężko i nierówno. Wyglądało na to, że cała ta rozmowa kosztowała go więcej wysiłku i nerwów niż można się było spodziewać.
- Indy, nie czekaj na mnie - wychrypiał Abner. - Muszę jeszcze... coś załatwić.
Z tymi słowami zniknął błyskawicznie w drzwiach hotelu.
Indiana zawahał się. Tak... powinien wrócić na kwaterę, powiadomić o wszystkim Marion... na pewno niepokoiła się o dalsze losy wyprawy. Coś go jednak powstrzymywało. Rozglądał się niezdecydowanie po holu, jakby szukając jakiejś znajomej postaci... której oczywiście tam nie było.
Postanowił wstąpić na chwilę do baru.
3 komentarze:
Kura, Ty płodna jesteś ponad wszelką miarę! Masz to może w jednym przyzwoitym pliku? Rzuć mi na sineira@gazeta.pl!
Walę hurtowo, bo na szczegółową analizę szkoda czasu i miejsca.
I nie znaczy to, że jest źle, tylko że jest dobrze, bo szczegółowe analizy robię tym, którzy mają pomysły, ale ze słowem sobie nie radzą. Kuro droga! Potrafisz się posługiwać tworzywem (językiem), piszesz ni tylko poprawnie, ale - co osobiście najbardziej cenię - Twój tekst ma swój rytm, swoją melodię. Czyta się płynnie i z przyjemnością.
Koniec miodu, czas na dziegieć.
Uważaj na przecinki, czasami nie ma ich tam, gdzie mogłyby być. Przede wszystkim zaś ogranicz ilość przymiotników. Nie tylko przymiotników. W ogóle określeń.
Aha, no i mam nadzieję, że tożsamość złodzieja nie okaże się tak oczywista. Rozumiesz, co mam na myśli?;)
Kiedy dalszy ciąg?
Prześlij komentarz