Szukaj na tym blogu

czwartek, 10 września 2015

Trzech Willów Grahamów nie licząc Lectera

Raz, dwa, trzy... próba uporządkowania myśli po obejrzeniu prawie całej pierwszej serii Hannibala TV, Czerwonego Smoka z 2002 oraz Manhuntera z 1986. Głównie pod kątem, jak zmieniało się przedstawienie głównych bohaterów tej opowieści, to jest Willa Grahama i Hannibala Lectera.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że rozważania te są mocno niepełne, bo nie znam wersji książkowej, czyli podstawowego kanonu. Wobec czego nie można traktować tej notki jako pełnej analizy... tylko, no właśnie, próbę uporządkowania myśli.

Zanim zaczęłam oglądać "Hannibala", zostałam dokumentnie zaspoilerowana zarówno jeśli chodzi o fabułę, jak też i o rozwój dziwnej relacji pomiędzy Grahamem a Lecterem. Relacji, która u jednych wywoływała chęć facepalmowania aż do nieprzytomności, a u innych pisk fanowskiego uwielbienia. Ogólnie, nawet oficjalna wykładnia jest taka, że Bryan Fuller dostał ciężkie pieniądze i doskonałą ekipę do realizacji swoich fantazji, w związku z czym to, co mniej więcej do połowy drugiego sezonu dało się traktować jak serial kryminalny, później staje się czystej wody fanfikiem.

A jak to w fanfiku, najważniejszy jest pairing, czyli kto z kim i dlaczego.



Właśnie uświadomiłam sobie pewien paradoks - że oglądając filmy w kolejności odwrotnej chronologicznie, właściwie... poznaję historię Lectera i Grahama zgodnie z chronologią. Serial przecież opowiada o tym, co działo się przed akcją "Czerwonego smoka" (ekranizacja CS zajmuje kilka odcinków trzeciej serii, do których jeszcze nie dotarłam). Och, to też jest bardzo fanfikowe - prequele, sequele, jak oni się poznali i co działo się potem...
Will Graham, jakiego poznajemy w serialu, jest, można powiedzieć, strzępkiem człowieka. Roztrzęsiony, dręczony przez koszmary i halucynacje, a także uporczywe bóle głowy, rozpada się psychicznie coraz bardziej. Oczywiście nie można tego wytłumaczyć jak w filmach - traumą po wypatroszeniu przez Hannibala - więc okazuje się, że Will ma poważne schorzenie neurologiczne (i podejrzewa u siebie chorobę psychiczną). Mimo to Jack Crawford, w serialu o wiele bardziej bezwzględny niż oba jego filmowe odpowiedniki, upiera się, by zatrudnić go jako konsultanta, ze względu na jego magiczną niemal empatię, pozwalającą wczuwać się w umysł mordercy i dzięki temu doskonale rekonstruować przebieg zbrodni, motywy i sylwetkę zabójcy (hint: praca profilera niestety tak NIE wygląda).
Empatia Willa! No cóż, ponieważ faktycznie trudno jest przedstawić sam proces myślowy prowadzący do błyskotliwych wniosków, twórcy serialu poszli w magiczne mambo-dżambo: Will się skupia i zamyka oczy, Jack w pośpiechu przegania wszystkich z miejsca zbrodni aby jego bezcenny konsultant został sam, po czym szuuu... szuuu... przed oczami Willa przesuwa się złote wahadełko, czas się cofa, widzimy miejsce zbrodni i jej przebieg, z samym Willem w roli mordercy. Po czym ten otwiera oczy i jest w stanie powiedzieć niemal wszystko o sposobie działania, motywach, wyglądzie i kompleksach z dzieciństwa sprawcy. Zero drobiazgowego badania śladów i dowodów, empatia i wizje załatwiają wszystko.
Co w tym wszystkim robi Lecter? Jest terapeutą Willa. Jack Crawford chce utrzymać swe narzędzie pracy w jakiej-takiej sprawności, dlatego niemal przymusił Willa do tej terapii - i w sumie trudno mu się dziwić, skoro latoś w Baltimore obrodziło przestępcami o wyjątkowych ciągotach artystycznych. A to zrobią z trupka wiolonczelę, a to totem, a to współczesną rzeźbę, a to hodowlę grzybków. A to uroczystą kolację wreszcie. Nie można przecież pozwolić, żeby Will posypał się psychicznie do reszty, bo kto mu będzie tych świrów łapać?
Ergo, Lecter dostał w łapki doskonałą okazję, by manipulować i wpływać na przebieg śledztwa (zwłaszcza w sprawie niejakiego Rozpruwacza z Chesapeake) i nie waha się z niej korzystać. I prawdę mówiąc, to jest najbardziej fascynujące w tym serialu - obserwowanie tej mrocznej siły, która pociąga za sznurki, wiodąc innych ku destrukcji. Bo umówmy się, kryminał z tego taki sobie, bardziej, bo ja wiem, artystyczna wizja kryminału. Z mnóstwem ozdobników i wydumanych sytuacji. No ale nie o to tutaj chodzi, a właśnie o obserwowanie, jak Hannibal powolutku, powolutku niszczy Willa, wciąga go coraz głębiej w koszmar... Patrzymy z dreszczem, jak manipuluje tymi wszystkimi, którzy mu ufają, chciałoby się krzyknąć "Uciekajcie stąd natychmiast!", a przynajmniej "Nie jedzcie niczego, czym was częstuje!". Will jest coraz bardziej skołowany i przerażony, i...
I tu, niestety, moja dusza łka, bo oglądając jego powolny upadek cały czas podświadomie czekam na to, że się otrząśnie, odbije od dna, zlecą mu z oczu te łuski, które zakłada Hannibal, rozpozna, kim on jest naprawdę i pokona go. I wiem, że tak nie będzie. Że nawet kiedy już rozpozna, kim on jest, dowie się wszystkiego o jego zbrodniach - ostatecznie zaakceptuje to. Chlip, chlip. Nie, ja tego zaakceptować nie potrafię.
Dlatego wyobraźcie sobie tę radość i ulgę, z jaką przyjęłam początek "Czerwonego Smoka" z 2002. Doprawdy, ta scena była oczyszczająca! Mamy tu pokazane dosłownie (ale nie zbyt dosłownie) ujęcie Hannibala. Will Graham przychodzi do niego wieczorem, po jednej z hannibalowych wykwintnych kolacji (na której daniem głównym był fałszujący muzyk z filharmonii w Baltimore), aby skonsultować pewien pomysł, który przyszedł mu do głowy. Domyślił się właśnie, że ofiary były zjadane - i dziwi się trochę, że słynny psychiatra, współpracujący z nim przy tworzeniu profilu zbrodniarza, na to nie wpadł. Chwilę później znajduje książkę z przepisami i wszystko staje się dla niego jasne. Po czym zostaje zaatakowany, ciężko raniony, sam jednak też rani Hannibala, Lecter trafia do więzienia, Will po wyzdrowieniu odchodzi ze służby - póki nie zjawi się u niego Jack Crawford z prośbą o pomoc w ujęciu Zębowej Wróżki.
Will Graham z 2002 (Edward Norton) jest właściwie takim typowym agentem FBI z filmów sensacyjnych. Twardy facet, który ma dokładnie tyle rozterek ile trzeba i ani grama więcej. No dobra, są sceny, w których widać, że się boi - na przykład Lectera - ale jak na mój gust, jest to pokazane zbyt dosłownie, a potem jeszcze sam Lecter wygłasza mu kazanie, że "boisz się ale nie jesteś tchórzem". Masz, widzu, na tacy. Poza tym, mocno podkreślone zostaje, że Will jest facetem Przede Wszystkim Broniącym Rodziny i dopiero w sytuacji jej zagrożenia jest w stanie zdobyć się na prawdziwie brutalną akcję.
Moim ulubionym Willem jest jednak ten z "Manhuntera" (1986), znanego u nas jako "Łowca" albo, po sukcesie "Czerwonego Smoka", pod tym właśnie tytułem. Gra go William Petersen i to od razu daje mu +100 do wszystkiego :) Petersen już wtedy ma to czujne, skupione spojrzenie, które tak uwielbiałam później u Gila Grissoma.
Sam film jest bardzo oszczędny w środkach, opowiada historię chłodno i z dystansem oraz jest w całości niemal skupiony na postaci Grahama. Inni, nawet Czerwony Smok, robią tu za niewiele więcej niż dekorację fabularną. Jedynie relacja Willa z żoną i synem jest nieco bardziej rozbudowana niż w wersji z 2002. W szczególności zasługuje na uwagę rozmowa Willa z synem podczas zakupów w markecie, kiedy ten opowiada mu historię, jak zaaresztował Lectera, został ranny, a potem wylądował w psychiatryku. Tego wątku, zaburzeń psychicznych Willa, chyba wcale nie ma w wersji z 2002 albo może przemyka jakoś marginalnie i niezauważenie?
Jednocześnie Graham Petersena jest najbardziej racjonalnym ze wszystkich wcieleń tej postaci. Wszystko, czego wie i czego się domyśla, bazuje na dowodach (ach, co za cudowna znów spójność z postacią Grissoma), żadnego mambo-dżambo ze złotym wahadełkiem, żadnych wniosków podsuniętych bezpośrednio przez scenarzystę, uczciwa, długotrwała myślówa.
Graham w wersji z 1986 wydaje się chłodny i całkowicie opanowany, daleko mu do roztrzęsienia Grahama-Dancy'ego, nie robi przerażonych min jak Norton, ale i on ma swoje momenty, kiedy pęka. To jest właśnie interesujące - spokój, spokój, potem nagły wybuch - i znów spokój. Można doskonale uwierzyć, że i on ma swoją ciemną stronę, a słowa Lectera "Jesteśmy podobni" nie są jedynie czystym szyderstwem.
Skupienie relacji na Willu Grahamie ma niestety swoje wady - choć oglądając, spontanicznie określiłam tę wersję jako lepszą niż z 2002, później czułam niedosyt jeśli chodzi o wątek samego Czerwonego Smoka oraz niewidomej Reby. Został całkowicie pozbawiony głębi i tła, nie poznaliśmy historii Smoka, a Reba stała się kompletnie anonimowa. Szkoda. Wersja idealna miałaby ten wątek przeszczepiony z 2002.
Mimo wszystko film jest fascynujący - przykuł mnie do ekranu zupełnie, jakbym wcale nie znała tej historii, a nie obejrzała ją w innej odsłonie parę dni wcześniej.

W postaci Lectera w wersji z 1986 najbardziej fascynujące jest natomiast to, jak bardzo to inny Lecter niż ten, którego znamy z pozostałych ekranizacji. Niewątpliwie jest inteligentny i wykształcony, ale nie ma wzmianki o jego szczególnym wyrafinowaniu, umiłowaniu sztuki czy kultury. Ba, nie pada nawet słowo o tym, że jest kanibalem! Ok, historia aresztowania Lectera pojawia się tylko w słowach Willa skierowanych do syna, może nie chciał zdradzać dziecku drastycznych szczegółów. Niemniej, Lecter w tym wypadku to po prostu JAKIŚ okrutny morderca, jeden z wielu. A potem było "Milczenie owiec", w którym poznaliśmy takiego Hannibala, jaki został z nami do dziś.
Nawiasem mówiąc, Hannibal Mikkelsena nie podoba mi się okropnie. Podobno trzecia część pełna jest fanserwisu w postaci gołej klaty tegoż - dziękuję, postoję. Dla mnie Mikkelsen (w tej roli!) wygląda jak trup; jak wyschnięta szara skóra naciągnięta na ostre kości.
Celowo?


5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Ja czytałam książki i widziałam filmy i od początku strasznie mi się
"Hannibal" nie podobał,w ogóle nie kupuję konwencji i jest dla mnie dziwaczna.Will Graham jest w książce jest fajnym gościem i zdolnym agentem,a nie jakąś memłają z halucynacjami.
Nawiasem mówiąc,wykrycie Hannibala w książce i filmie "Czerwony smok" jest jakieś inne, to nie było tak,ze on książkę z przepisami otworzył.
Jasne,ze reżyser ma prawo do swojej wizji,a skoro fani ja kupili,to spoko.Dla mnie to jest jakby ktoś zrobił ekranizację "Krzyżaków" w której król Jagiełlo i Wielki Mistrz miłują się nawzajem i na polu bitwy rzucają sobie zwiewne spojrzenia..Bo tak. Sorry za głupawy przykład.Lubię Cię czytać,Kuro.

Chomik

kura z biura pisze...

W Manhunterze z kolei jest tak, że tu Lecter w ogóle nie jest żadnym konsultantem FBI, nie pomaga w tworzeniu profili, jest jedynie psychiatrą jednej z ofiar i Graham przychodzi do niego po prostu porozmawiać o pacjentce. Na miejscu zauważa książkę o wojennych ranach i to jest jego trop. Kiedy syn pyta Grahama, w jaki sposób Lecter mordował ofiary, ten odpowiada tylko, że "w okropny sposób".

Anonimowy pisze...

Pani Kuru, ja ładnie proszę, niech Pani recenzuję. Pani recenzje radują moje serduszko, nawet jeżeli nie zawsze się z nimi zgadzam.
Pozdrawiam,
Trzeźwo Myśląca Fanka w/w Pairingu

Anonimowy pisze...

Nie wiem czemu, ale w ,, Haniball" wszyscy ,, fani" podniecają się że empatia tak nie działa. W niemieckim tłumaczeniu jednak, owszem Will posiada dużą empatię, jednak to nie ona wywołuje wizję wachadełka. W niemieckim tłumaczeniu jest wielokrotnie podkreślone, że Will ma bardzo rozwiniętą wyobraźnię, a empatia jest dodatkowym skillem. Wyobrażenie sobie wachadełka jest metodą np. w medytacji, by się rozluźnić i uwolnić myśli od własnych problemów (Sama korzystam z tej metody jak mam problemy ze snem. U mnie jednak jest to tykający zegar). Tak więc Will nie empatuje sobie obrazów, a jedynie korzysta z formy medytacji wizualizacji by uspokoić nerwy a następnie wykorzystać swoją niezakłuconą wyobraźnię by wyobrazić sobię mordercę. Empatia mu jedynie przy tych wizjach pomaga w zrozumieniu o co kaman. Problem, takie wizualizacje mocno ryją psychikę jeśli są negatywne, więc się nie dziwię że jest mameją.
Nie-ma

Anonimowy pisze...

Akurat ich relacja jest bardzo na miejscu. Ludzie, którzy nie czytali książek mogą nie do końca rozumieć, że w serialu Will Graham ma również cechy Clarice Starling. Serial to takie pomieszanie wydarzeń późniejszych i wcześniejszych. W książkach zakończenie jest właśnie takie, że Clarice Starling ulega urokowi Hannibala. Są ze sobą w związku i razem zjadają ludzi. Mnie cieszy, że spróbowano nawiązać do książkowego związku, bo podczas czytania byłam bardzo zaskoczona. Nie spodziewałam się tak odważnego zakończenia. Zwykle dobry bohater pozostaje szlachetny i daje radę się opierać, a tutaj było odwrotnie. W filmach z Hopkinsem brakowało mi takiego zakończenia. To, że akurat padło już na Grahama, a nie na Clarice nie przeszkadza mi. Nie mam nic przeciwko związkom homoseksualnym.

A.