Narada przeciągała się.
Przeciągała się po części też dlatego, że Lorenzo był wyraźnie rozkojarzony. Momentami zamyślał się, jakby zapadał w głąb siebie i wszelkie odgłosy z zewnątrz przestawały do niego docierać. Vanessa Moschella z trudem tłumiła niecierpliwe posykiwania – przywykła do podejmowania decyzji szybko i stanowczo. Ale czasy, kiedy była regentką Florencji, minęły – zachowała co prawda prawo głosu w Radzie, ale musiała, jak inni, podporządkować się Medyceuszowi. Nie było to takie złe – jego autorytet chronił ją; nie musiała już każdego dnia drżeć z obawy o los własny i Giulia. Pamiętała te poranki, kiedy budziła się w wielkim, bogato zdobionym łożu i dałaby wszystko, by znów wrócić do izdebki na zapleczu gospody. Tam mogła być po prostu sobą, nie musiała znosić źle zamaskowanej pogardy możnych Florencji, nie kłuły jej zawistne spojrzenia. Wiedziała doskonale, że choć za jej plecami stał wierny Dragonetti, to niektórzy z przedstawicieli Rady tylko czyhają, żeby potknęła się, aby raz na zawsze się jej pozbyć. Wygnać, nazywając tanią dziwką, zaprzeczając pochodzeniu jej syna i jego prawom do nazwiska Medyceuszów. Poczuła nagły przypływ wdzięczności dla Lorenza, za to, że tak łatwo zaakceptował fakt, iż mały Giulio jest jego bratankiem – i dla Klarysy, że przyjęła ją do rodziny, choć cała sytuacja musiała ją mocno upokarzać. To nie wypadało wręcz, aby matką jedynego dziedzica Medyceuszów była prosta dziewczyna, służąca z gospody, przelotna kochanka młodszego z braci. A jednak Klarysa przełknęła swą dumę, zaoferowała jej pomoc i doprowadziła do oficjalnego uznania jej syna. Vanessa postanowiła, gdy tylko narada się skończy, pójść i zapalić świeczkę w kaplicy, w której pochowano żonę Lorenza.
Póki co, czekała w milczeniu, aż Lorenzo ocknie się ze swego zamyślenia – i wspominała dzień, w którym powrócił z tureckiej niewoli. Zmienił się nie tylko zewnętrznie, ale i wewnętrznie; klęska i upokorzenie sprawiły, że stał się niemal bezduszny. Dawniej, choć porywczy i mściwy, potrafił hamować swój gniew – teraz wybuchał on z niszczącą siłą wobec każdego, kto śmiał mu się przeciwstawić. Florencja zmierzała ku tyranii; Vanessa widziała, jak gdzieś za plecami Medyceusza przedstawiciele możnych rodów wymieniają znaczące spojrzenia, słyszała urywane szepty, milknące, kiedy przechodziła korytarzem. W powietrzu wisiał bunt; ostatecznie, choć ród Medyceuszów władał tu od trzech pokoleń, miasto wciąż było republiką. Żadne rządy nie trwają wiecznie.
Nie pozwolę – pomyślała w nagłym wybuchu determinacji. – Nie dam się wygnać ani zabić. Lorenzo musi zrozumieć… musi…
Medyceusz drgnął nagle, jak obudzony ze snu. Rozejrzał się po twarzach rajców, jakby próbując zebrać myśli; pionowa zmarszczka przecięła mu czoło.
– Wybaczcie – powiedział wreszcie. – Źle się czuję przez ten upał. Przełóżmy radę na… na pojutrze.
Zebrani pokiwali głowami. Rzeczywiście, mimo szeroko otwartych okien, powietrze w sali było ciężkie i duszne. Sierpniowy skwar dawał się wszystkim we znaki, od wielu dni nawet kropla deszczu nie spadła na spieczoną ziemię. Studnie miejskie zaczynały wysychać, woda w Arno zrobiła się mulista i mętna. Niektórzy szeptali, że to kara za opór stawiony papieżowi i niechęć Florencji do przyłączenia się do krucjaty, która miała odepchnąć Turków z powrotem za morze.
Lorenzo przymknął oczy i odchylił głowę w tył, opierając ją o wezgłowie fotela. Rajcowie zrozumieli, że to koniec narady; zaszurały odstawiane krzesła. Wreszcie w sali pozostał tylko on i Vanessa.
– Nie idziesz do dziecka? – spytał, nie otwierając oczu.
– Jest u niańki – odparła. Usłyszał jej ciche, lekkie kroki i po chwili chłodne ręce dotknęły jego skroni. Masowała je przez chwilę, aż Lorenzo poczuł, że opuszcza go napięcie, które trzymało go od rana, od chwili, kiedy…
– Mam go – powiedział cicho. – Wreszcie go złapałem.
– Kogo?
– Zabójcę Klarysy. Riario.
Usłyszał, jak szybko wciąga powietrze.
– Wrócił do Florencji? Po co?
– Był tu cały czas. Może na coś czekał. Może znowu coś planował… Ciebie? Giulio?
Poczuł, jak dziewczyna cała się wzdrygnęła.
– Gdyby coś zrobił Giulio… – zaczęła i urwała. – Kiedy go osądzisz?
– Nie ma takiej potrzeby. Nie będę ryzykował rozgłosu. Jutro będzie po wszystkim.
– Lorenzo… Co ty zamierzasz?
Zamiast odpowiedzi schwycił ją za rękę i pociągnął przed siebie, objął w talii i posadził sobie na kolanach. Dopiero teraz otworzył oczy; patrzyła z bliska w ich zimny błękit. Usta Lorenza rozciągnął niewesoły uśmiech.
– Oczyszczę go. Odprawię nad nim egzorcyzm. Wypalę jego grzechy.
– Mówisz jak on – szepnęła Vanessa. – On też zawsze miał usta pełne frazesów o Bogu, grzechu, nawróceniu…
– Osiągnie teraz to, do czego całe życie dążył. Zostanie świętym męczennikiem.
– Lorenzo… przerażasz mnie. Nie obawiasz się? Papież…
– Papież się nie dowie. Tylko ja i Dragonetti wiemy, kogo schwytano… a teraz ty. Nikt mi nie przeszkodzi. – Przyciągnął dziewczynę bliżej do siebie, zanurzył usta w jej rudoblond włosach. – Pomóż mi zapomnieć.
– Zapomnieć? O czym, Lorenzo?
– Że on tam jest… w lochu… w rękach Bartolomeo. Nie mogę przestać o tym myśleć, wyobrażam sobie wciąż, co tamten mu robi… Słyszę jego krzyk. Chcę tam pójść, zobaczyć to na własne oczy… – słowa Lorenza robiły się coraz bardziej urywane, usta wykrzywił grymas. – Chcę czuć jego krew! I nie mogę, nie mogę, rozumiesz, nie wolno mi!
– Dlaczego?
– Gdyby powiedział coś o Klarysie… gdyby choć wymówił jej imię, mógłbym sam go zabić… a to byłby akt miłosierdzia. Nie ma we mnie miłosierdzia. Nie dla niego.
***
– Komuś jajecznicy? – Zoroaster zabełtał łyżką w żółtawej mazi wypełniającej garnek.
– Nie teraz, Zo. – Nico sięgnął po kolejne jajko z koszyka, zręcznym ruchem wybił w nim dwie dziurki, a potem wydmuchał zawartość do naczynia. Pustą skorupkę podał Leo, który zalepił dolną dziurkę woskiem, a przez górną zaczął wlewać ciemną, gęstą i cuchnącą substancję, w jaką zamieniły się gotowane pod ciśnieniem grzybki. Wypełnione jajko ostrożnie odłożył na stół, gdzie spoczywał już tuzin innych.
– Możesz mi powiedzieć, po co to robimy? – spytał Zo, przysiadając na krawędzi stołu. Nico wrzasnął, gdyż deski przechyliły się nieco i jajka zaczęły się turlać. – Będziesz hodował bazyliszki?
– Bazyliszek to mit – syknął Leo z irytacją. – Zo, zajmij się czymś. Bierz pędzel i ozdabiaj nasze kostiumy.
– Pędzel? A farba gdzie?
– Tam. – Leonardo wskazał na metalową rynienkę, na dnie której zebrała się warstwa szarego błotka. – Rozrób to z czymś i smaruj.
– Czyś ty, kurwa, oszalał? Mam smarować nasze płaszcze twoimi szczynami?
– Zo, nie mamy czasu. Jak wolisz, to ja się tym zajmę, a ty siadaj tu za mnie. – Leo zerwał się od stołu.
– Nie włożę tego potem na siebie. Nawet o tym nie myśl.
– Włożysz, włożysz. Nico, dużo jeszcze tych jajek zostało?
– Jeszcze kilka, już kończę.
– Dobrze. Potem się przebierzesz za żebraka. Potrzebne mi jeszcze plany… gdzie ja je miałem… – Leo ruszył szukać czegoś w stosie papierów zalegających w kącie pracowni, podczas gdy Zo, krzywiąc się niemiłosiernie, zanurzył pędzel w śmierdzącej zawiesinie i zaczął rozmazywać ją na materiale.
Pół godziny później wszystkie wydmuszki zostały napełnione, a rozwieszone na ścianach płaszcze suszyły się, wydzielając przenikliwą woń. Zoroaster, klnąc, szorował ręce w cebrzyku, Nico kichał i przecierał załzawione oczy. Leonardo, mamrocząc pod nosem, ugniatał w garnku jakąś ciastowatą substancję.
– Nico, sprawdź, ile mamy wody! – zawołał, nie podnosząc wzroku. Chłopak podskoczył do beczki w kącie, uniósł okrągłe wieko.
– Połowę! – zameldował.
– To skocz do studni i przynieś jeszcze ze dwa wiadra. Tylko migiem.
Nicowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Schwytał drewniane wiaderka i wybiegł na ulicę, zaraz za progiem z ulgą wciągając do płuc świeże powietrze.
– A teraz powiesz wreszcie, o co chodzi? – Zoroaster wytarł starannie ręce w szmatę, podszedł i stanął przed Leonardem, krzyżując ręce na piersi. – Po co ci to wszystko, te stroje, – wskazał na płaszcze i suszące się nad nimi na półce trzy pomalowane na czarno gipsowe maski – te grzybki, tamto śmierdzące świństwo? Dlaczego każesz Nico przebrać się za żebraka?
– Wszystko wam wytłumaczę, tylko…
– Tak, lepiej wytłumacz. – W głosie Zoroastra zabrzmiały groźne nuty. – Jak mają nas powiesić, niech przynajmniej wiemy, za co.
Leonardo podniósł głowę, patrząc na przyjaciela ze zdumieniem przemieszanym z oburzeniem. Czarna broda Zo nastroszyła się, a brwi ściągnęły gniewnie; wyglądał, jakby z największym trudem powstrzymywał się, by nie wybuchnąć.
– Kiedy przybiegłeś z pałacu Lorenza – kontynuował – myślałem, że masz po prostu pilne zlecenie na kostiumy do przedstawienia. A grzybki… no cóż, sądziłem, że potrzebujesz na własny użytek. A ty… Kręcisz jakąś grubszą aferę, Leo, i nie podoba mi się to.
– Zo, cierpliwości. Nie chciałem wcześniej mówić, ale...
– To ma związek z Riario, tak?
– Co??? – Leonardo zerwał się na równe nogi. – Ale jak… ale… skąd wiesz?
– Łączę fakty – wyjaśnił Zoroaster, podchodząc bliżej. Leonardo mimowolnie cofnął się. Zo zwykle akceptował bez gadania jego najbardziej szalone pomysły, ale teraz… teraz chyba naprawdę był wściekły. – Słyszałem, że dziś rano Dragonetti aresztował jakiegoś typa, tracąc przy tym pięciu gwardzistów. Przyznasz, że to niezły wyczyn. Ilu znamy ludzi, którzy potrafią tak walczyć? Potem przybiegasz ty, wysyłasz nas po różne rzeczy, śpieszysz się, jakby cię sam diabeł gonił i masz ten taki wyraz w oczach… taki jak wtedy, gdy…
– Przyszedł mi do głowy pewien wynalazek! – powiedział Leo obronnym tonem. – I musiałem…
– Nie tak wyglądasz, kiedy zaprząta cię po prostu wynalazek. – Zoroaster pokręcił głową. – Nie kłam, Leo, raz, że znam się na kłamcach, dwa – ile lat znam już ciebie? Chcesz go uwolnić, tak?
Leonardo bezradnie rozłożył ręce. – Zgadłeś.
– A zdajesz sobie sprawę – syknął Zo – że jeśli Riario ucieknie, a Lorenzo poweźmie choćby najdrobniejsze podejrzenie, że maczałeś w tym palce, powiesi nas wszystkich za jaja?
– Nikt nie będzie nas podejrzewał, ja…
– Leo, oprzytomnij. Nie zauważyłeś jeszcze, że cokolwiek dziwnego dzieje się w tym mieście, wszyscy od razu myślą, że to twoja sprawka? Nie wiem, jak daleko od Florencji musiałbyś się znajdować, żeby podejrzenie NIE padło na ciebie.
– Zaufaj mi, Zo. Czy kiedykolwiek źle na tym wyszedłeś? No dobra, zaufaj mi po prostu! – poprawił się Leonardo, widząc wyraz twarzy przyjaciela. – Wszystko dokładnie obmyśliłem. Patrz, mam tu plany pałacu Medyceuszy. Pójdziemy…
– Słuchaj, Leo. Wiem, że jesteś mądrzejszy, genialny i w ogóle. Na pewno wszystko doskonale zaplanowałeś. Ale ostrzegam cię: niech cokolwiek stanie się Nico, a wypruję ci flaki osobiście, nie będę czekał, aż zrobi to Lorenzo!
– Nic mu się nie stanie, Nico to sprytny chłopak, poradzi sobie.
– Powiedz mi tylko jeszcze jedną rzecz – przerwał mu z goryczą w głosie Zoroaster. – Dlaczego, do jasnej cholery? Czemu Riario? Co takiego ważnego jest w tym dupku, że chcesz za wszelką cenę go ratować?! Dlaczego tak łatwo przychodzi ci ryzykować życiem przyjaciół dla tego obślizgłego gada?!
– Ratuję nie tylko jego. – Leonardo podniósł głowę, spoglądając Zoroastrowi prosto w oczy. Położył ręce na jego ramionach i zmusił go, by usiadł. – Ratuję też Lorenza. I Florencję. Riario może i wypadł z łask papieża… ale więzów krwi nie zerwiesz tak łatwo. Nadal jest jego synem. I jeśli ten się dowie, jaką śmierć zgotował mu Lorenzo… to nie skończy się na ekskomunice. Wyruszy na nas z krucjatą, jak na Turków. Tak będzie.
– Nie mogłeś tego wyjaśnić – jemu?
– Lorenzowi? Myślisz, że wysłuchałby choć słowa? Gdybym sprzeciwił mu się choć mrugnięciem, już siedziałbym w lochu, obok Riario. A tak… mogę przynajmniej coś zrobić i naprawić jego błędy – nawet wbrew jego woli.
– Nie licz na to, że ci podziękuje – mruknął Zoroaster.
– Nie liczę. Raczej czuję, że trzeba będzie pożegnać się z tym wszystkim. Podobno książę Mediolanu potrzebuje inżyniera…
1 komentarz:
Widzę, że poszłaś dalej, żeby nie żegnać się z Demonami i piszesz fanfic :) Dzięki za komentarz. Trochę żałuję, że nie opisywałam odcinków od początku, a jedynie trzeci sezon, ale uznałam, że ma to sens tylko, jeśli piszę na "świeżo". Też jestem pewna, że jakoś by tam "uleczyli" Riario i dalej robiłby za pół villana, pół przyjaciela :) Pozdrawiam
Prześlij komentarz