Szukaj na tym blogu

czwartek, 2 lutego 2017

Smoleńsk, czyli przekonywanie przekonanych


     Lotnisko w samym środku zadupia. Ranek, szaro, buro, mgła. Załoga samolotu, który przed chwilą wylądował, rozmawia z drugim, który jest jeszcze w powietrzu. A może wylądujcie, a może odlećcie? Niewiele widać, bo mgła.
        Domyślacie się już, co to jest?
        Tak, wreszcie obejrzałam "Smoleńsk".

       Nie, żebym miała jakieś złudzenia co do tego filmu, ale chciałam się przekonać na własne oczy. Dlatego więc wraz z Kasitzą zaopatrzyłyśmy się w nośnik metafizyczny marki Żubrówka i zasiadłyśmy do seansu.

    Po pierwszym kwadransie czy dwóch padło zasadnicze pytanie: czy ten film ma w ogóle scenariusz? Bo póki co, oglądałyśmy głównie dokumentalne fragmenty pokazujące a to wrak, a to sprowadzenie ciał, a to pogrzeb, a to tłumy ludzi na Krakowskim Przedmieściu, a pomiędzy tym wszystkim uganiała się główna bohaterka i jej kamerzysta. Chociaż nie powiem, początek nie był taki zły, te dokumentalne wstawki miały w sobie siłę, ale gdyby po nich zaczęła się jakaś akcja...

     Ok, teoretycznie jest akcja i polega na tym, że główna bohaterka, imieniem Nina, prowadzi "dziennikarskie śledztwo" w sprawie przyczyn katastrofy. Aktorkę do tej roli dobrano chyba wyłącznie ze względu na podobieństwo do Katarzyny Kolendy-Zaleskiej, bo nie na umiejętności aktorskie, to pewne. Beata Fido gra głównie uśmieszkiem cynicznym łamanym przez sarkastyczny, zmrużonymi złośliwie oczkami i wyszczerzonymi ząbkami, przez które cedzi swoje kwestie, zachowując kamienną twarz. (Pani Beato, ta mina jeszcze za słabo wyraża pani wewnętrzną hienę, proszę się bardziej postarać!)


A teraz cedzimy przez ząbki, cedzimy!

     O bohaterce nie wiemy zbyt wiele; pracuje w niejakiej TVM Sat (cóż za dowcip), która to telewizja usilnie lansuje tezę, że katastrofa jest winą pilotów i naciskającego na nich (pijanego) generała, a Nina zdaje się ten pogląd w całości podzielać. Ma matkę, która jest jedną z kobiet zapalających znicze i modlących się pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu - ha, człowiek spodziewałby się jakiegoś konfliktu w związku z tym, prawda? Ale konfliktu nie ma, panie egzystują każda w swoim świecie. Ma chłopaka - tegoż kamerzystę, ale ni cholery nie wiadomo, czy są parą od dawna, czy ich związek zaczął się teraz, jak praca nad tematem smoleńskim na nich wpływa... Właściwie nawet nie wiadomo, czy to naprawdę związek, bo ich bliskość pokazana jest za pomocą jednej sceny seksu, tak krótkiej, że jakby człowiek w tym momencie kichnął, to by ją przegapił, i wepchniętej zupełnie od czapy w przypadkowy moment filmu.
      Zresztą bez jaj, w tym filmie nie ma czasu na rozwijanie życia prywatnego bohaterki i jakieś pogłębianie postaci, kiedy trzeba biec za kolejnymi teoriami spiskowymi!

      No właśnie. Oglądając filmy o jakichkolwiek śledztwach zwykle widzimy, że działa to w ten sposób: znajdowane są poszlaki i dowody, na podstawie których tworzy się hipotezy, które następnie są potwierdzane lub obalane przez następne dowody, aż w końcu dochodzimy do rozwiązania. Tu w charakterze poszlak i dowodów występują prawdy objawione, głoszone przez różne osoby, z którymi styka się bohaterka, nieraz całkiem przypadkowo. Ot, na przykład, jedzie sobie całkiem prywatnie do ojca do Stanów, gdzie ten zabiera ją na wykład profesora, a profesor mówi o wybuchu na pokładzie tupolewa. W żaden sposób nie wynika to z wcześniejszej akcji, w żaden też nie prowadzi do akcji dalszej. Ktoś spotkany na ulicy, ktoś spotkany w barze, ktoś wywołujący ją wieczorem przez domofon - oni wszyscy pojawiają się, żeby coś wygłosić i zniknąć. Co ona sama właściwie robi z tą wiedzą, ni cholery nie wiadomo, bo film nawet nie sugeruje, że wykorzystuje ją w jakikolwiek sposób, albo nawet, że posiadanie tej wiedzy jakoś zmieniło ją wewnętrznie, wpłynęło na jej światopogląd.
     Są momenty, w których film usiłuje budować napięcie. Można to poznać głównie po tym, że pojawia się Tajemniczy Mężczyzna w Czarnym Płaszczu, grany przez Jerzego Zelnika. Złowrogi Zelnik przypatruje się zza krzaków miejscu katastrofy, osobiście rozsiewa fałszywe niusy o generale kłócącym się z pilotem (tu zresztą dziennikarka pokazuje swój kompletny brak profesjonalizmu, puszczając na antenę niesprawdzoną informację), następnie widzimy go w pobliżu mieszkania świadka, który miał ważne informacje, właśnie dopiero co umówił się z naszą dziennikarką na rozmowę, ale co za pech, tuż przed jej przyjściem popełnił samobójstwo. A gdybyśmy nie zrozumieli, ossochozi, samobójstwo popełnia też drugi jej kontakt, pokazany wpierw jako szczęśliwy mąż i ojciec dwóch córek. A gdybyśmy JESZCZE nie zrozumieli, kolejny osobnik, z którym Nina rozmawia (sorry, nie odróżniam tych wszystkich anonimowych osób), mówi z przekąsem o "seryjnym samobójcy" i wylicza całą listę innych, którzy przypadkiem w ostatnim czasie umarli, oczywiście "bez udziału osób trzecich"... (fun fact: jedna z tych osób, filmowiec, który "jako pierwszy był na miejscu katastrofy, zmarł tydzień później w Moskwie, a jego materiały nigdy nie zostały wyemitowane" żyje, ma się dobrze i uważa, że "uśmiercać go, to trochę głupio").
     No właśnie, w krótkim czasie dwóch ludzi, z którymi kontaktowała się Nina, ginie podejrzaną śmiercią.  Czy Nina czuje się zagrożona? Ależ skąd, spływa to po niej, jak woda po kaczce. I słusznie, bo żaden seryjny samobójca nawet nie próbuje się nią zainteresować, choć podobno posiada już mnóstwo niebezpiecznej wiedzy.
      Jest to film, w którym źli są absolutnie i jednoznacznie źli. Szef Niny jest tak demoniczny, że tylko mu błoniastych skrzydeł brakuje, Złowrogi Zelnik w swoim czarnym płaszczu osobiście nadzoruje wykonanie każdej zbrodni, a już scena, w której Rosjanie przesłuchują jedną z kobiet, która przyjechała zidentyfikować ciało męża i odebrać jego rzeczy, jest naprawdę kuriozalna. Oczywiście nie brakuje ujęć Tuska z Putinem, a jakże. Jednocześnie "dobrych" w tym filmie praktycznie nie ma, jedyną zapamiętywalną postacią jest Generałowa, która walczy o dobre imię męża, reszta, jak pisałam wcześniej, na chwilę wyłania się z niebytu, żeby udzielić bohaterce jakichś informacji i z powrotem w niego zapada. Oraz, oczywiście, są tłumy na Krakowskim Przedmieściu w miesięcznice. Narracja jest przeplatana zdjęciami dokumentalnymi aż do samego końca, przez co człowiek jest zmuszony na przykład wysłuchać ballady Pietrzaka. Za oglądanie tego filmu powinni dopłacać...
     Podział świata przedstawionego w filmie na część jednoznacznie złą, w której znajdują się Rosjanie (żeby nie było, że wszyscy: oprócz ludu prostego, uosobionego w postaci kobiety, która składa kwiaty pod płytą pamiątkową na miejscu katastrofy) i jednoznacznie dobrą, czyli naszych, ma też inne ciekawe konsekwencje. Otóż w pewnym momencie w filmie pojawia się wątek gruziński. Prezydenci Polski, Ukrainy oraz Litwy, Łotwy i Estonii spotykają się, aby omówić kryzys. Rozmawiają po angielsku. Dlaczego? Przecież rosyjski byłby tu całkiem naturalną Wspólną Mową. Jednak obawiam się, że ukazanie Kaczyńskiego mówiącego po rosyjsku wzbudziłoby takie reakcje, jak wśród kolegów Harry'ego Pottera, kiedy ten zasyczał w wężomowie ;)
       Oraz inna ciekawostka: Nina jest brunetką, bodaj jedyną, wszystkie bohaterki, które są po prawej stronie mocy, to blondynki. Pszypadeg? ;)

     Pozostaje pytanie: dla kogo jest ten film? Otóż moim zdaniem - dla przekonanych. Więcej, dla wiernych. Dla tych, którzy wiedzą na pewno, że w Smoleńsku miał miejsce zamach, a samolot nie uderzył o żadną brzozę, tylko wybuchł w trakcie lotu. Film nie zostawia zresztą pod tym względem wątpliwości, ostatnie sceny - rekonstrukcja katastrofy - wyraźnie pokazują kulę ognia i kadłub rozpadający się w powietrzu. A zatem, to film dla tych, którzy szukają tylko potwierdzenia swojej prawdy. Dlatego nie trzeba tu żadnej spójnej akcji, żadnych pełnowymiarowych postaci, żadnych bohaterów, którym moglibyśmy kibicować. Wystarczy, że wymieni się po kolei teorie spiskowe (i nic to, że niektóre zaprzeczają sobie nawzajem, np. teza o wybuchu z tezą o celowym sprowadzeniu samolotu za nisko przez rosyjskich kontrolerów), a widz, usatysfakcjonowany, będzie kiwał głową - to właśnie zawsze myślałem, oni mówią prawdę! Ci inni, nieprzekonani, nie liczą się, nie warto podejmować dla nich wysiłku i tworzyć czegoś, co skłoni ich do zmiany zdania i uwierzenia w wersję twórców filmu. Robimy film dla swoich. Swoi, nawet jeśli dostrzegą miałkość artystyczną filmu, wybaczą mu to w imię Prawdy. I jeszcze poczują się dowartościowani jako ci odważni i niezłomni, którzy "nie dają się zastraszyć i idą oglądać Smoleńsk", co na własne uszy słyszałam na pewnym kazaniu.

      W sumie to smutne, bo naprawdę - ofiary katastrofy zasługują na coś lepszego. Na film, który poruszy, skłoni do refleksji, wywoła jakieś uczucia - nie na propagandówkę, w dodatku cholernie nieudaną. Nie ma nic gorszego niż nieskuteczna propaganda...  

3 komentarze:

MajorMistakes pisze...

"Narracja jest przeplatana zdjęciami dokumentalnymi aż do samego końca, przez co człowiek jest zmuszony na przykład wysłuchać ballady Pietrzaka. Za oglądanie tego filmu powinni dopłacać..." Dobre :)

Kuba Grom pisze...

Zastanawia mnie czy Krauzemu pozwolono jakkolwiek wpłynąć na kształt filmu - znając jego dorobek wypuszczenie takiego bubla jest zaskakujące. Zupełnie jakby nie mógł przypilnować aktorów, wpływać na kasting, ani zaglądać przez ramię montażyście.

kura z biura pisze...

Nie wiem, ale słyszałam, że film miał opóźnioną premierę, bo na pokazie przedpremierowym nie spodobał się prezesowi, więc z pewnością był tam jakiś głos (głosy?) liczący się bardziej niż ten reżyserski.